![Obrazek](http://2.bp.blogspot.com/_0voejU7y9bk/SN_esFCkaYI/AAAAAAAACj0/eggb1PiM1ec/s400/led+zeppelin+3.jpg)
LED ZEPPELIN (1970) III
Już widzę te rozkminki: a co z czwórką, dwójka i jedynka lepsza. Ale po kolei.
Wszystko ma swoje powody. Po debiucie i drugiej płycie, z których pierwsza pachniała bluesem, zaś następną otwierał "Whole lotta love" wszyscy myśleli, że nastąpi eksplozja hard rocka. Nic z tego.
Na trzecim długograju mamy rześki początek, porządne bębnienie Bonza i gruby, soczysty bas w otwieraczu. Po nim przychodzi lekko orientalny rytm w drugim numerze, a łojenie na chwilę wraca w trzecim "Celebration day". I tyle.
Co dzieje się potem jest zdumiewająco odkrywcze.
Płaczliwa niby-balladka "Since I've been loving you" z solówką, którą Page ponoć płodził w bólach jakby to miał być jego pierworodny. Gęsty, zagmatwany i podobno marny/wymęczony "Out on the tiles", będący ostatnim numerem na 1 stronie, gdzie ponoć trafiały najgorsze utwory, bo igła najbardziej rysowała rowki płyty. A tak naprawdę gryf się ścierał podczas riffowania.
A po odwróceniu krążka - głównie folkowe piosenki, zagrane na luzie przygrywki całkowicie wyluzowane, bez napinki po wyczerpujących trasach koncertowych, gdzie każdy musiał wykazywać się wirtuozerią i tak zwanym kunsztem. Do dzisiaj słuchając takiego "Tangerine" mam rogala na ryju, że Taki zespół gra coś takiego. Bez niepotrzebnych żarcików w stylu "Anyone's daughter" Purpli. Wiejski klimat? Pseudo-luz muzyków-milionerów? Nic z tego! W pełni przygotowana rzecz, która miała wszystkim pokazać czym jest umiejętność niepodążania za własnymi dokonaniami, tylko zaplanowana volta stylistyczna. Chcieliście piłowania i grania pod kotleta na wielkich spędach? No to macie imprezę na wsi we własnym gronie.