1967

chronologiczna pralnia - czyli co dziobały wróbelki żeby wyrosnąć na orłów

Moderatorzy: Nasum, Heretyk, Sybir, Gore_Obsessed, Skaut

ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
Skaut
mistrz forumowej ceremonii
Posty: 7410
Rejestracja: 27-03-2004, 13:19

1967

03-01-2010, 14:26

No to zaczynamy, jeśli ktoś uważa, że nie w tym temacie, niechaj admini utworzą osobny wątek. Jak zasugerowano, każdy dorzuca własną cegiełkę w postaci krótkiej recki płyty z 1967 roku:

Obrazek

FIFTY FOOT HOSE - Cauldron

Jeden z pierwszych zespołów, który zaczął eksperymentować z muzyką elektroniczną w rocku psychodelicznym.
Wydali tylko jeden album, na którym znajdziecie dużo eksperymentowania, zabawy z dźwiękiem. Przekwaszona atmosfera może z początku wydawać się nie do ogarnięcia. Nie jest to bowiem zwykły gitarowo-garażowy blues-rock, a raczej jedna z pierwszych płyt gdzie znajdziecie mnóstwo przećpanych aranżacji, przeplatanych szumami, piskami czy odgłosami, w ogóle nie pasującymi do typowej blues-rockowej konwencji.

Dla tych co się wahają dwie próbki (druga bardziej "normalna" ;) ):



A jeśli nadal was nie przekonuje, to warto dodać informację, że Portishead inspirowali się nimi, nagrywając Third.
Coś tam było! Człowiek!
Awatar użytkownika
KreatoR
weteran forumowych bitew
Posty: 1121
Rejestracja: 22-03-2009, 17:05
Lokalizacja: rodowity wrocławianin

Re: Encyklopedia Masterfula - rok 1967

03-01-2010, 14:57

Obrazek

Pink Floyd - The Piper At The Gates Of Dawn

Nie wiem czy tu jest potrzebny komentarz. Narkotyczny klimat, który czuć obiema dziurkami od nosa (w 1967 Syd Barrett był jeszcze w stanie komunikować się z otoczeniem) miesza się z wiejskimi klimatami, których w małomiasteczkowym Cambridge nie brakuje i są praktycznie na każdym kroku (byłem, widziałem nawet pastwisko krów 100m od gmachu głównego University Centre:). Taką atmosferę starał się oddać Waters na "Ummagumma" w numerze o łąkach p.t. "Grantchester Meadows"
streetcleaner
rasowy masterfulowicz
Posty: 2224
Rejestracja: 11-04-2006, 09:36

Re: Encyklopedia Masterfula - rok 1967

03-01-2010, 16:08

Obrazek


LOVE - Da Capo

Drugi album amerykańskiej kapeli Love. Psychodeliczny rock, zahaczający chętnie o folkowe rejony, za sprawą wspaniałych partii fletu. Spokojne piosenki (¡Que Vida!, Orange Skies) przeplatane są prawdziwymi perełkami, psychodelicznych połamańców z partiami saksofonu, krzyczanymi wokalami i ogromną dawką energii, która niosła naćpanego Arthura Lee i kolegów.
Dzięki swojej wspaniałej fantazji stworzyli niemalże protoplastę punk rocka w Seven & Seven ! W swingującym rytmie płytę zamykają bardziej "przygodowe" The Castle i She Comes in Colors. Zamykają, aby wprowadzić nas do prawie 20 minutowej improwizacji Revelation. Był to rok 1967. Chyba nie muszę takiego zabiegu komentować, podpowiem tylko, że podobno był inspirowany Howlin Wolfem.

wersja live Seven & Seven, chyba jeszcze lepiej oddaje charakter tego kawałka :)
Ostatnio zmieniony 05-01-2010, 00:09 przez streetcleaner, łącznie zmieniany 1 raz.
Awatar użytkownika
Rattlehead
zahartowany metalizator
Posty: 4067
Rejestracja: 16-02-2006, 19:38

Re: Encyklopedia Masterfula - rok 1967

03-01-2010, 20:23

Obrazek


The Jimi Hendrix Experience - Are You Experienced?

Debiutancka płyta jednego z najgenialniejszych gitarzystów na świecie. To co wyprawial na wiośle ten jegomość każdy wie. Nie ma chyba osoby, która ucząc się gry na gitarze na próbowałaby zagrać Hey Joe. Tak więc moim zdaniem dalszy komentarz jest zbędny.
support music, not rumors
Awatar użytkownika
longinus696
zahartowany metalizator
Posty: 3644
Rejestracja: 20-02-2005, 01:19
Lokalizacja: Łódź

Re: Encyklopedia Masterfula - rok 1967

03-01-2010, 20:45

Obrazek

THE VELVET UNDERGROUND – The Velvet Underground and Nico [1967]

Verve [V6-5008]

Bez wątpienia jedna z kilku płyt, które w zdecydowany sposób zmieniły muzykę rockową na zawsze. Wszystko było na niej doskonałe i rewolucyjne, praktycznie wszystko wytrzymało próbę czasu. Zacznijmy od muzyki: John Cale - odpowiedzialny w znacznej mierze za brzmienie zespołu – był zafascynowany awangardową twórczością Johna Cage’a oraz dokonaniami ruchu Fluxus. Dzięki tym wpływom The Velvet Undergorund nauczyli muzycznych awanturników, jak skutecznie psuć piękne popowe piosenki. Są ojcami gitarowego zgiełku, pradziadkami industrialnego hałasu. Z danej przez nich lekcji rock i alternatywa korzystają do dziś. Po drugie: kontrowersyjna zawartość tekstowa – zespół „pożyczył” sobie nazwę z tytułu opisującej sadomasochistyczne praktyki książki Michaela Leigh, zaś Lou Reed, jako fan prozy Borroughsa i Ginsberga uważał, że tematyka rodem z rynsztoka i marginesu społecznego doskonale współgra z muzyką rockową. Dzięki temu powstał album wypełniony utworami o narkotykach, prostytucji i dewiacjach seksualnych („Venus in Furs” to oczywiste nawiązanie do książki Leopolda von Sacher-Masocha) – to tutaj zaczyna się muzyczna podróż w ciemne zakamarki ludzkiego umysłu. Po trzecie: patronat Andy Warhola – ten słynny przedstawiciel pop-artu, proponując Velvetom współpracę katapultował ich z ciemnych, zadymionych klubów prosto w światła reflektorów. Zrobił też okładkę debiutanckiego albumu – słynnego banana na białym tle, którego w oryginalnej wersji można było odkleić, odsłaniając różowy, falliczny miąższ, przypominający bardziej dildo niż owoc.
The imagination is a muscle. It has to be exercised. Luis Bunuel

http://musicamok.pl/" onclick="window.open(this.href);return false;
Awatar użytkownika
twoja_stara_trotzky
mistrz forumowej ceremonii
Posty: 9857
Rejestracja: 14-03-2006, 20:37
Lokalizacja: 3city

Re: 1967

05-01-2010, 00:04

Obrazek

CAPTAIN BEEFHEART AND HIS MAGIC BAND - Safe as Milk [1967]

(Buddah Records)


Czujesz się bezpiecznie, pamiętaj, nie ma tu niczego niepokojącego. To tylko stary, znany ci doskonale blues. Napis, który ostrzegał cię przed wejściem i mówił, że elektryczność może być niebezpieczna dla twojego zdrowia, to tylko złudzenie. Czujesz się bezpiecznie. Jak u mamy. (Boże, czemu ten człowiek ma głos jak papier ścierny tarty o asfalt?). Twój dyskomfort to tylko złudzenie. Powtarzam, to wszystko to tylko stary dobry blues. Po wsiach taki grywali. (Matko Boska, dlaczego ta gitara tak wyje?!). Tu się w żadnym wypadku nie zaczyna garażowy rock. Nie ma nawet szansy, aby potraktować to jako pierwowzór Toma WAITSA. Żadnej. (Aniele, stróżu mój, dlaczego ta perkusja tak hałasuje?!). Przypominam, czujesz się bezpiecznie. Jak mleko. Nic się wcale nie rozlało. Nikt tu nie zwariował. To, co najwyżej, drobna niedyspozycja psychiczna. Musisz jednak przyznać, że jedno nie daje ci spokoju... Dlaczego ten gość w garniturze ma tak kurewsko czarne rękawiczki? Co pali ten wąsacz w różowej marynarce? Kapitanie, dlaczego kapitan robi taki dziwny gest? Kto tu kurwa znowu odlatuje i kurwa gdzie? Niech dzieciątko Jezus zamknie ci w końcu te zafajdane usta i otworzy umysł! Czujesz się bezpiecznie, jest rok 1967, czujesz się bezpiecznie, czujesz się bezpiecznie, CZUJESZ SIĘ BEZPIECZNIE?
Awatar użytkownika
twoja_stara_trotzky
mistrz forumowej ceremonii
Posty: 9857
Rejestracja: 14-03-2006, 20:37
Lokalizacja: 3city

Re: 1967

05-01-2010, 21:59

Obrazek

VANILLA FUDGE - Vanilla Fudge [1967]

(Atlantic)


- Apokalipsa! - wrzasnął Wiesław Weiss, rwąc włosy ze swojego wypieszczonego wąsa. Po chwili konsternacji przypomniał sobie, że w zasadzie to powinien to słowo na "a" wziąć w nawias. - No tak, tak, napiszmy "apokaliptyczne" partie organów - przeszło mu przez myśl. Niemal literalnie strzelił go chuj, gdy pomyślał, ze to nie on wpadł na to piękne porównanie, a jakiś głupi Brytol. I to kiedy?! W 1967. - Co za jebana porażka. No ale przynajmniej też miał zapewne wąsa - lico naszego guru rozpromieniło się pod wpływem tej jakże kojącej myśli...

Kamera robi nagły skok w lewo, znika Weiss, pojawia się Wołoszański. Spokojnie, miarowo, ale z charakterystyczną dla ludzi, którzy WIEDZĄ melodyką, cedzi przez zęby:

- Był rok 1967. Tak właśnie, drodzy państwo. TYSIĄC DZIEWIĘĆSET SZEŚĆDZIESIĄTY DZIEWIĄTY ...ZNACZY SIĘ SIÓDMY. Mimo to nikt ze składu VANILLA FUDGE nie miał wąsów. Panowie mieli za to głupie rogowe okulary, głupie spodnie w prążki i jeszcze głupsze kwadratowe marynarki. Mieli też oczywiście skrajnie głupie fryzury - ciągnie Wołoszański. - Ale, drodzy państwo, muzycy VANILLA FUDGE mieli też plan. Czy powiódł się? Kogo chcieli zaskoczyć? Na kogo wywarli największy wpływ? Był mroźny poranek 8 grudnia 1980 roku. John Lennon został zastrzelony przed swoim domem. Dosięgły go cztery z pięciu kul...

- To oczywiście nie ta historia - kamera robi najazd na moją naznaczoną nieprzeciętną inteligencją twarz. - Chociaż Lennon także w niej występuje. Konkretnie, na debiucie VANILLA FUDGE, dwa razy. Szczególnie wersja Eleanor Rigby to po prostu ciary. Pierdolony geniusz. Piosenka Beatlesów, sama w sobie doskonała, tu sięga Himalajów ideału. Podobnie, jak cudne Bang Bang, które oryginalnie odśpiewywała swoim słodkim głosem cudna Nancy Sinatra. To tu, na tej płycie, narodziło się to wspaniałe brzmienie Hammondów, które zdominowało muzykę rockową przez kolejnych kilka lat. Bang Bang They shot me down. Bang Bang...
Awatar użytkownika
longinus696
zahartowany metalizator
Posty: 3644
Rejestracja: 20-02-2005, 01:19
Lokalizacja: Łódź

Re: 1967

07-01-2010, 19:39

Obrazek

RED KRAYOLA – The Parable of Arable Land [1967]

International Artists [IA-LP-2]

O tym, że obcujemy ze zwichrowanym umysłem dowiadujemy się, gdy pada zdanie: "I have in my pocket a hurricane fighter plane". Już po chwili szybujemy w przestworzach za sterami owego myśliwca kieszonkowych rozmiarów. Na oczach mamy zaparowane gogle, na głowie obcisłą skórzaną pilotkę… problem w tym, że kolory nieba i chmur nie bardzo nam się zgadzają. Znacie określenie heavy-psychedelic? Otóż ta płyta zasługuje na nie, jak mało która. Przymiotnik heavy oznaczać tu będzie nieco dudniące brzmienie płyty, z charakterystycznym pogłosem, dającym wrażenie jakiejś ogromnej przestrzeni, w której rozbrzmiewa ta muzyka, po drugie i najważniejsze – ciężar formalny tego albumu – natłok przeróżnej maści dźwięków bezlitośnie kłujących trąbkę Eustachiusza. Nawet w bardziej melodyjnych fragmentach gitarom zdarza się rozjeżdżać na wszystkie strony: tu delikatny fałsz, tam załamanie dźwięku. Jednak prawdziwym piekłem są interludia bez ogródek nazwane „Free Form Freak-Outs” – kakofoniczne miniatury splatające ze sobą poszczególne utwory – w nich najbardziej ujawnia się eksperymentalny duch zespołu. Gwarantuję, że to jeden z najbardziej przyćpanych albumów, jakie będzie Wam dane kiedykolwiek słyszeć. Trzeba przy tym wiedzieć, że człowiek, który za nim stoi – Mayo Thompson – to trzeźwy artysta o jasno sprecyzowanych założeniach. Zawartość debiutu Red Krayola antycypowała hałaśliwe bachanalia twórców nowej fali z końca lat 70-tych, na przykład takich, jak Pere Ubu, do których zresztą Mayo w pewnym momencie dołączył (w okolicach "New Picnic Time"). To chyba wystarczająca rekomendacja, by sprawdzić jego macierzysty zespół.
The imagination is a muscle. It has to be exercised. Luis Bunuel

http://musicamok.pl/" onclick="window.open(this.href);return false;
Awatar użytkownika
longinus696
zahartowany metalizator
Posty: 3644
Rejestracja: 20-02-2005, 01:19
Lokalizacja: Łódź

14-01-2010, 20:47

Obrazek

THE DOORS – Strange Days [1967]

Elektra [EKS 74014]

Dziwne były to dni, kiedy zespoły potrafiły wydawać dwa albumy w ciągu jednego roku i sprawić przy tym, że oba brzmiały równie ekscytująco. Dziś czekamy kilka lat na przeciętną produkcję, co do której nabieramy przekonania w ciągu kilkunastu przesłuchań i wtedy dopiero możemy sobie wmówić, że jest dobra. Zaraz, co ja miałem… aha. Dziwne to były dni, kiedy powstawały płyty, o których można było opowiadać długaśne historie – płyty z charakterem, z dopisaną do nich legendą – dziwne płyty. O jednej takiej sobie teraz krótko powiemy.
Oszałamiający sukces pierwszego albumu The Doors sprawił, że Morrison wraz z kolegami postanowili nie spuszczać z tonu i zdobywać świat. Trzeba było kuć żelazo póki gorące, czego zresztą wszyscy od nich oczekiwali. Dokładnie dziewięć miesięcy po ukazaniu się eponimicznego debiutu światło dzienne ujrzała płyta "Strange Days" – brzydsza siostra "The Doors" (i chyba mniej darzona miłością). O ile debiut był magiczny i tajemniczy zarazem, o tyle "dwójka" była przygnębiająca i budziła niepokój. Może właśnie dlatego cieszyła się z początku umiarkowaną popularnością, a i dziś recenzje bywają różne – od pełnych zachwytu, po druzgocace w swej krytyce. Zespół nie wstrzelił się tą płytą za dobrze w Lato Miłości. Z perspektywy czasu stało się oczywiste, że były to pierwociny muzyki typowo gotyckiej - rodzajowo odrębne od ówczesnej hipisowskiej psychodelii. Na "Strange Days" wszystko było dziwne. Niezwykła była okładka, autorstwa Joela Brodsky’ego, która - jako oprawa graficzna – sama zdobyła kilka nagród. Przyczynił się zresztą do tego (być może nieświadomie) Jim Morrison, który nie chciał tym razem pojawić się na pierwszej stronie – inaczej znów mielibyśmy do czynienia z kolejnym wystylizowanym wizerunkiem zespołu. Dziwne było brzmienie, zainspirowane, mającym się dopiero ukazać "Sierżantem Pieprzem" The Beatles, którego kopię roboczą zdobył inżynier dźwięku - Bruce Botnik – po czym puścił taśmę w studio. Dziwna była zawartość – na płytę składają się bowiem utwory napisane w latach 1965-66. Były to więc kawałki, które nie zmieściły się na jedynce. Stąd wyczuwalne podobieństwo do niektórych utworów z poprzedniego albumu. Na przykład "When the Music’s Over" ma początek identyczny z "Soul Kitchen", ale przede wszystkim, pod względem konstrukcji, wydaje się być odpowiednikiem "The End" i na tej samej zasadzie sprawdził się jako epicki, psychodeliczny jam, kończący album. Nie brak na "Strange Days" także mocnych, singlowych hitów, jak np. zarżnięty przez stacje radiowe "People Are Strange", czy "Love Me Two Times". Wszystkie one są jednak utrzymane w dekadenckiej tonacji. Morrison śpiewa o samotności i zagubieniu - sięga przy tym po teatralną emfazę i jest jednym z niewielu, którzy mogą uzywać takich środków i wyjść z tego obronną ręką, nie popadając w kicz. Wtedy to musiał być naprawdę dobry soundtrack do celebrowania własnego upadku i pozostaje nim do dzisiaj.
The imagination is a muscle. It has to be exercised. Luis Bunuel

http://musicamok.pl/" onclick="window.open(this.href);return false;
Bambi
rasowy masterfulowicz
Posty: 2163
Rejestracja: 15-06-2011, 13:00
Lokalizacja: Trzymiasto

Re: 1967

02-10-2012, 14:53

No w sumie najlepszy chyba rok dla muzyki, a tu taakie braki. Temat padł, więc dorzucam kolejną cegiełkę, bo, że jej dotychczas tutaj nie ma, to skandal.

Obrazek

COUNTRY JOE & THE FISH - ELECTRIC MUSIC FOR THE MIND AND BODY

Zdecydowanie jedna z najlepszych płyt rocka psychodelicznego, jak nie najlepsza (w moim prywatnym rankingu). Tła chyba nie ma co opisywać, narodzin psychodelii i lata miłości też nie, bo to fakty oczywiste. Przejdźmy więc do płyty. A tu się dzieje.
Od samego początku dostajemy narkotyczny czad, raz w szybszych, rockowych tempach, napędzanych głównie przez bluesowe gitary (Flyin' High), klawisze (Love, Not So Sweet Martha Lorraine) aż po marszowe hymny, przywodzące na myśl stare indiańskie rytuały wspomagane peyotlem (Death Sound Blues, Happiness Is a Porpoise Mouth, Grace). Mamy też piosenkowy, świetny zresztą, nostalgiczny ukłon w stronę muzyki Byrdsów(Sad and Lonely Times).
Przez 44 minuty trwania płyty odlatujemy, nie w żaden kosmos, ale na spaloną słońcem pustynię, spowitą oparami LSD, przez którą przemieszczają się stare indiańskie duchy, niewyraźne, zniekształcone zjawy i naćpane węże.
Na szczególne wyróżnienie zasługują przynajmniej 4 kawałki - 3,4,7 i 11. Ale po kolei.
Death Sound Blues - tytuł idealnie oddaje klimat kawałka. Taki blues może iść w parze tylko ze śmiercią, albo bardzo, ale to bardzo złym i ciężkim tripem. Ciężkie, pływające gitary, rozedrgane klawisze, senny wokal i ciągłe grzechotki, dzięki którym przenosimy się totalnie naćpani na wspomnianą pustynię, prosto w kłębowisko grzechotników.
Happiness Is a Porpoise Mouth- kolejny kawałek, utrzymany w wolnym tempie, marszowy rytm, znów senny wokal, piękny tekst i podniosły klimat.
Sad And Lonely Times - niektórzy pewnie uznają ten kawałek za zapychacz, ale ja do nich nigdy się nie zaliczałem i zaliczać nie będę. Genialny kawałek, prosty, piosenkowy, zwrotkowo-refrenowy, ale ujmujący do głębi, świetny tekst, nostalgia w każdej sekundzie i echa Byrdsów - zresztą całkiem nieźle pasowałby ten kawałek do "piątego wymiaru" ;)
No i ostatni, najdłuższy na płycie "Grace" - znów magia, mistycyzm, mgła, pustynia, tajemnicze dźwięki, senne gitary i uśpiony wokal - fantastyczne zwieńczenie genialnej płyty.
10/10
Także, jeżeli ktoś jeszcze nie zna tej płyty (WTF?!), to jak najszybciej nadrabiać.
Dla mnie najbardziej narkotyczna płyta z tamtego okresu.
HAILSA!!!!!
Bambi
rasowy masterfulowicz
Posty: 2163
Rejestracja: 15-06-2011, 13:00
Lokalizacja: Trzymiasto

Re: 1967

04-10-2012, 14:32

No to jedziemy dalej.

Obrazek

THE NICE - The Thoughts of Emerlist Davjack

Co my tu mamy? Na okładce czwórka gości oblepionych folią strechową i logo wraz z tytułem płyty, którego czcionka kojarzy się jednoznacznie. Psychodelia. Debiut brytyjskiej kapeli The Nice, znanej głównie przez osobę Keitha Emersona, który po odejściu (i równoczesnym zakończeniu działalności The Nice) z grupy utworzył już dobrze kojarzoną w naszym kraju kapelę Emerson Lake & Palmer. Ale do rzeczy. Muzyka to połączenie hard rocka, psychodelii, nieraz jazzowych połamańców, a wszystko to w formie przynoszącej na myśl operę lub teatr. Mamy popisy klawiszowe Emersona(i to jakie! w sumie na nich płyta się przede wszystkim opiera - włączcie sobie choćby "Rondo", pływające gitary O'Lista (wywalonego zresztą z zespołu, jak Barrett z PF, za złe zachowanie ;)), mocny, wyraźny bas Jacksona i galopującą sekcję Davisona. Wiele podobieństw do wydanej w tym samym roku legendarnej "Piper..." PF (zresztą historię obu zespołów też się niejednokrotnie zbiegają i w niejednej kwestii są bardzo podobne), ale nie ma mowy o kopiowaniu nikogo, jest swój własny styl, z którego czerpały m.in. takie tuzy jak Deep Purple. Jak ktoś nie zna - natychmiast odrobić zaległości!
HAILSA!!!!!
Bambi
rasowy masterfulowicz
Posty: 2163
Rejestracja: 15-06-2011, 13:00
Lokalizacja: Trzymiasto

Re: 1967

04-10-2012, 17:27

No i uciekamy z powrotem do Ameryki, a dokładnie do Chicago.

Obrazek

H.P. LOVECRAFT - H.P. Lovecraft

Kolejny debiut, kolejna znakomita i znów niestety zapomniana pozycja. Zastanawiam się, jak to się działo, że większość płyt wydanych w tamtych latach to perełki i doskonała muzyka, a obecnie trzeba się nieźle napocić, by znaleźć jakiś współczesny, w takim samym stopniu zdumiewający album.
Pięciu członków z idealnie wpasowującą się w tamte czasy wizją psychodelii, czerpiąc garściami z folku i dóbr ówczesnej epoki wydaje w 1967 roku swój debiut. I to jaki! Krótki (bo ledwie 32 minuty), ale zróżnicowany i bardzo intensywny. Jeżeli komuś z was bliska jest wizja rocka psychodelicznego spod znaku The Byrds, czy Jeffersonów, nie może przejść obok tej płyty obojętnie. Doskonałe melodie, dwójka wokalistów, piosenkowy luz i wszechobecny klimat minionej epoki. Hammondy, klarnet, gitary akustyczne i elektryczne, fortepian, ba, nawet klawesyn - tak bogate instrumentarium opanowali chicagowscy hippisi. Nawet fakt, że w większości kawałki na płycie to (jak w przypadku debiutu opisanego powyżej przez Trockiego) covery, w żaden sposób nie wpływa negatywnie na odbiór, bo słucha się tego wybornie.
A poniżej dowód:
HAILSA!!!!!
Baton
weteran forumowych bitew
Posty: 1653
Rejestracja: 03-02-2008, 14:51
Lokalizacja: Electric Ladyland

Re: 1967

04-10-2012, 21:26

Obrazek
CREAM - Disraeli Gears

Będzie krótko, bo to w zasadzie żelazny klasyk, do którego nieznajomości w ogóle nie wypada się przyznawać. DG to drugi album rockowej supergrupy w składzie Baker, Clapton, Bruce. W zasadzie nie wiem, co napisać, żeby nie popadac w banał. Że to gęsty, zawiesisty miks bluesa, hard rocka i dzikiej psychedelii? Że każdy numer to "taki-hicior-że-ja-pierdolę"? Że ten album jest jak na swoje czasy skurwysyńsko cięzki i antycypuje pomysły z póxniejszego o trzy lata debiutu BLACK SABBATH Że głowny riff "Sunshine Of Your Love"" to jedna z najbardziej diabelskich i do szpiku kości ZŁYCH melodii jakie kiedykolwiek napisano? Że przed każdym z tych numerów można postawić ołtarzyk? Kurwa! To nie album, to pieprzony monument. Takich płyt już się dzisiaj nie nagrywa, no nie - choćby ktoś się zesrał, nikt nie jest w stanie wysmażyć czegoś takiego.
Przesłuchałem ten album dziesiątki, jeśli nie setki razy, wypaliłem przy nim więcej trawska niż przy jakimkolwiek innym i pomimo totalnego osłuchania cały czas mam ciary, jak słyszę There is a world of pain...
Fairies wear boots and now you gotta believe me
Yeah I saw it, I saw it, I tell you no lies
ODPOWIEDZ