
Panie i Panowie, przed Wami zespół-ikona, jedno z tych zjawisk, które budzą kontrowersje jednocześnie przyciągając setki tysięcy słuchaczy.
Public Enemy byli zespołem, który ze swojej muzyki uczynił narzędzie propagandy i walki o godność i pozycję Czarnych w USA i w ogóle w świecie zachodnim. Zamiast skupiać się na łowieniu suczek, czy reklamować ciuchy i imprezowy life-style, postanowili potrząsnąć ogłupiałym społeczeństwem (zarówno tym czarnym, jak i białym) i wskazać palcem konkretne problemy niszczące jego tkankę.
To nie był zwyczajny hip-hop, ale wielowymiarowa forma sonicznego ataku na wszystkie zmysły odbiorców. Dźwiękowo Public Enemy byli w swoim czasie bardzo radykalni – często zwracano uwagę na fakt, że ich muzyka nie posiadała prostej, wpadającej w ucho linii melodycznej, a właściwie nie miała jej wcale. To po prostu beat, scratching, wokal i dziesiątki sampli połączonych ze sobą i zgniecionych niczym karoserie samochodów na złomowisku. Biorąc pod uwagę cały ten śmietnik dźwiękowy można by rzec, że obcujemy z nietypowym zespołem zahaczającym o swoiście rozumiany noise / industrial. Te surowe dźwięki w wielu utworach miały po prostu budować atmosferę napięcia i konfliktu (obojętne indywidualnego czy społecznego), wywoływać wrażenie stanu wyjątkowego. Z kolei Simon Reynolds określił muzykę Public Enemy jako „czarny punk, najbliższy ekwiwalent Sex Pistols, jeśli chodzi o wprawianie kultury w konwulsje”.
Masakrując w trakcie obróbki dźwiękowej wycięte fragmenty utworów innych wykonawców Public Enemy stawali się dekonstruktorami i jednocześnie depozytariuszami tradycji czarnej muzyki. Jeden rzut oka (bo ucho tu nie pomoże) pokazuje z czyjego repertuaru korzystali – są tu fragmenty kosmicznej muzyki Funkadelic i The Parliament, wycinki z funku/soulu Commodores, ale też James Brown, Aretha Franklin, Stevie Wonder, Michael Jackson, a nawet twórczość kolegów po fachu, czyli np. Run-DMC. Był to symboliczny gest, w ramach którego osiągnięcia czarnej kultury miały stać się arsenałem uderzającym w niewolący ją system.
Strona wizualna była równie dopracowana. Na koncertach i w klipach towarzyszyły im oddziały w strojach przypominających mundury Czarnych Panter. Była to tzw. Security of the First Word – organizacja, której nazwa stanowiła odwrócenie współczesnego porządku rzeczy i oznaczała, że Pierwszy Świat stanowi populacja Afro-Amerykanów, zaś Trzeci Świat to cywilizacja białego człowieka. Zresztą to samo zabarwienie miały tytuły płyt, „It Takes a Nation of Milions to Hold Us Back”, albo „Fear of a Black Planet”, budujące retorykę wojny kulturowej, czy wręcz konfliktu rasowego. Cała estetyka sugerowała jakiś zamach stanu i przejęcie władzy przez Czarnych – właściwą / prawowitą ludność tej planety.

Yo! Bum Rush the Show [1987]
Def Jam [DEF 450482 2]
Debiutancki album PE zaskoczył praktycznie wszystkich i okazał się ważnym wydarzeniem na rynku muzycznym. Oczywiście porównywano go, do wydanego rok wcześniej debiutu Beastie Boys „Licensed to Ill” (oba zresztą zostały wyprodukowane przy udziale Ricka Rubina), wskazując jednocześnie na skrajnie odmienne podejście obydwu zespołów do hip-hopowej materii. O ile płyta BB była radosnym zbiorem niewybrednych gagów, o tyle propozycja Public Enemy stanowiła poważne wezwanie do przemian społecznych. Zespół głosił prymat ducha nad materią i powracał do zarzuconych w przeszłości projektów politycznych. Dla mnie z perspektywy czasu to chyba ulubiony krążek PE. Surowy, agresywny, pełen rebelianckiej energii, ale też pięknie płynący, mający w sobie dużo luzu i słonecznych funkowych wibracji. Wszystko tu robi wrażenie - kombinacje dźwięków, mix sampli, doskonała raperka, zrobiona bez wysiłku, z niewymuszonymi punchline’ami. Słucha się tego w całości, bo trudno nawet stwierdzić, który z utworów jest lepszym hitem – wszystkie zapadają w pamięć. Album załapał się nawet na 497 miejsce listy 500 Największych Albumów Wszech Czasów magazynu Rolling Stone, co nie powinno dziwić nikogo, zważywszy na siłę rażenia tego wydawnictwa. Obowiązkowa lektura.

It Takes a Nation of Millions to Hold Us Back [1988]
Def Jam [P2-27358]
Druga płyta okazała się chyba największym sukcesem artystycznym zespołu. Zespół zabrnął w swej awangardowej koncepcji jeszcze dalej niż poprzednio. W jeszcze większym stopniu zaznacza się tu udział dźwięków wyjętych z otoczenia, ulicznych hałasów przetworzonych do granic możliwości oraz fragmentów cudzej muzyki obrobionych na tysiące sposobów. Hank Shocklee twierdził nawet, że gdy wykorzystywane w samplingu płyty brzmiały zbyt czysto, kładł je na podłodze i deptał. Na przykład rozpierdalająco brzmi urywany fragment kawałka Queen „Flash”, w którym zamiast imienia Flash podłożona zostaje ksywka DJ-a Terminator-X. W procesie produkcji wykorzystywano wszystko, co mogło przynieść właściwy efekt, zostawiano nawet błędy, jeśli tylko brzmiały intrygująco. Całą koncepcję muzyczną doskonale oddaje tytuł drugiego kawałka – „Bring the Noise”. Zatwardziałych metalistów z pewnością zainteresuje fakt wykorzystania zaloopowanego riffu z „Angel of Death” Slayera w kawałku „She Watch Channel Zero?!”.
W warstwie lirycznej dominował „czarny nacjonalizm”, bezwzględna krytyka białej Ameryki i kwestie wyzysku obecne w przemyśle muzycznym. Nie ma tu miejsca na litość, to nie hip-hop, jaki znamy dzisiaj, ugłaskany dzikus w klatce, bez kłów i pazurów. PE uprawiali jedyny w swoim rodzaju muzyczny terroryzm. Mogliby z powodzeniem wzniecać rozruchy na ulicach, gdyby tylko zechcieli.
Na tym etapie zespół zaczął zdobywać sobie zwolenników w środowiskach rocka niezależnego. Muzyką Public Enemy zachwycili się m.in. Sonic Youth (nagrywający w tym samym studio swoją „Daydream Nation”) oraz Kurt Cobain, który umieścił „Nation of Millions” na swojej liście 50 ulubionych albumów. Płyta uplasowała się na 48 miejscu na liście 500 Największych Albumów Wszech Czasów magazynu Rolling Stone oraz w pierwszej 100-ce listy magazynu Time.

Fear of a Black Planet [1990]
Def Jam [466281 2]
Trzeci krążek PE, już z założenia miał być czymś wyjątkowym. Chuck D przyznawał w wywiadach, że chciał stworzyć coś, co na gruncie hip-hopu byłoby porównywalne z „Sierżantem Pieprzem” Beatlesów. Wszystko tu zostało podporządkowane jednej koncepcji – walce ze zinstytucjonalizowanym rasizmem oraz propagowaniu afrocentryzmu. Aby podkreślić zawartość płyty zespół zdecydował się umieścić na okładce ilustrację przedstawiającą czarną planetę, która powoli przysłania Ziemię. Było to posunięcie wymowne ideologicznie i zarazem pod prąd obowiązujących w hip-hopie standardów graficznych, zgodnie z którymi okładki zawierały najczęściej po prostu zdjęcie wykonawcy. No, ale przecież Public Enemy nie powstali po to, żeby hołdować ustalonym zasadom jakiegokolwiek gatunku.
Po raz kolejny słuchacz dostaje po głowie bezlitosną mieszaniną sampli, wycinków audycji radiowych, niezidentyfikowanych odgłosów, nieustającego bitu i mistrzowskiej raperki Chucka D. Pod tym względem nietrudno jest uznać „Fear of a Black Planet” za jedno z arcydzieł plądrofonii. Nie ma tu rzeczy przypadkowych, to dźwiękowy collage, w którym niemal każdy element został dobrany z jakichś powodów i ma swoje znaczenie zarówno estetyczne, jak i polityczne.
Album znalazł się na 300 miejscu listy Rolling Stone. Z uwagi na swoje znaczenie dla kultury Stanów Zjednoczonych, a także jako dokument pewnych przemian „Fear of a Black Planet” został umieszczony w Narodowym Rejestrze Nagrań Biblioteki Kongresu USA.
Dalej Wy możecie jechać, bo mnie się trochę odechciało. Zapraszam do dyskusji.