
QUICKSILVER MESSENGER SERVICE - Happy Trails
1969 Capitol
Prawdziwa perła w koronie amerykańskiej muzyki rockowej drugiej połowy lat 60 i prawdopodobnie najlepsza rzecz, jaką wydała na świat psychodeliczna scena San Francisco (m.in. Grateful Dead, Jefferson Airplane, Blue Cheer). QMS - chociaż zaczynali w 1965 - pozostali dość długo bez kontraktu płytowego. Mimo prawdziwego boom na psychodelicznego i zakwaszonego rocka, pierwszy album wydali dopiero w 1968 roku. Płyta była dobra, jednak - jak większość studyjnych debiutów ówczesnych mistrzów sceny - nie potrafiła do końca przenieść atmosfery pełnych improwizacji i narkotycznych lotów koncertów na vinyl. Sam zespół postawił sobie taką diagnozę i zdecydował kolejny album zarejestrować - a jakże by inaczej - na koncercie. Oczywiście nie jest to koncertówka w dzisiejszym tego słowa rozumieniu, czyli muzycy grają znane wszystkim kawałki, publika się cieszy, a między numerami wokalista dziękuje za brawa. Nic z tych rzeczy. Tu po prostu mamy płytę studyjną (kompletnie premierowy materiał) nagraną na koncercie i później obrobioną w studio. Publikę słychać tylko w jednym z numerów, a - jak głosi legenda - niemal cała druga strona krążka powstała już podczas "poprawek", po tym, jak chłopaki zarzuciły w studiu kwasa :D
Ale po kolei - obie strony klasycznego vinylu kręcą się wokół dwóch coverów guru wczesnych rockmanów: Bo Diddleya. Chociaż, w gruncie rzeczy, trudno je traktować jako covery - tym bardziej, że pierwszy zajmuje całą stronę krążka i główny temat jest tu w zasadzie jedynie pretekstem do gigantycznego jamowania. Druga część płyty to już zupełny majstersztyk. Znacznie mniej tu rocka, a jeszcze więcej psychodelii. W zasadzie, jak na ówczesne standardy, to lecimy w kosmos. Kosmiczne są na pewno dialogi dwóch gitar prowadzących (przypominam, jest rok 1969, Wishbone Ash jest dopiero w planach). Zresztą co tam będę sobie język strzępić...