
URIAH HEEP - SWEET FREEDOM (1973)
"Nic nie może przecież wiecznie trwać" śpiewała w znanym Wam przeboju Anny Jantar. Ta sentencja jak ulał pasuje do piątki wesołków z Uriah Heep. 3 intensywne lata łączenia dragów z wódżitsu i inne uciechy natury cielesnej musiały odbić się na zdrowiu, a przede wszystkim na jakości muzyki. Fani tej formacji zgodnie chórem krzyknęli, że złoty okres i passa skończyła się na "Live 1973", a dalej to już hen, za górami, za lasami, równia pochyła.
Niesłusznie jednak do tych "gorszych" zalicza się "Sweet Freedom". To co odróżnia ten LP od poprzednich to fakt, że umniejszono rolę organów hammonda, a położono nacisk na drapieżne i bardziej wyeksponowane partie gitar. Wydaje się też być zdecydowanie bardziej przebojowy i przystępny. Taki "Pilgrim" czy tytułowy "Sweet Freedom" wpadają w ucho za 1szym razem i wydają się być wręcz esencją tego rockowego boomu lat 70. Rozczarowuje drugi tytuł na tym krążku - "Stealin'". Zdecydowanie za bardzo ugłaskany, niepasujący do repertuaru Jurajki, zbyt "radosny". Zapowiadać on miał drogę, w którą sukcesywnie zaczęli podążać na następnych albumach.
I chociaż zdarzały się jeszcze dobre momenty i przebłyski w historii Uriah Heep to powiedzieć trzeba szczerze, że to ich ostatni TAK dobry album. Świadczyć o tym może fakt, że w którymś z norweskich programów rozrywkowych wystąpił sam Gylve pląsając w rytmie "Sweet Freedom". Nie wiem czy to rekomendacja dobra czy zła, w każdym razie tą pozycję znać warto i na miejsce w masterfulowej encyklopedii zasługuje.