
Tak sobie kombinuję, że to w zasadzie mógłby być soundtrack do jakiegoś z bardziej "południowych" filmów braci Coen, choćby do ostatniego, albo do "Śmiertelnie proste". To siódmy album w 18-letniej karieże EARTH, drugi po reaktywacji kilka lat temu i chyba pierwszy, gdzie przypięta im łatka "drone-doom" absolutnie już nie pasuje. Owszem, nadal dominuje rozmyta, dronująca gitara, ale z garażu wyszła na pustynię. Wtórują jej pianino, delikatna perkusja, leniwy bas i hammondy. Wszyscy wygrywają sennego, onirycznego bluesa. Całość brzmi nieco jak Neil Young po heroinie. Maksymalnie spowolniony, psychodeliczny, a momentami nawet nieco jazzujący. To ostatnie to prawdopodobnie zasługa legendy jazzowej gitary - Billa Frisella - który nie tylko wyprodukował cały album, ale też dorzucił trochę swoich improwizacji w kilku numerach.
Zdecydowanie nie jest to płyta dla tych, którzy szukają w muzyce technicznych wygibasów, zmian dynamiki i histerycznych emocji. Utwory nie tyle się rozwijają, co raczej leniwie płyną. Kiedy jednak zanużymy się w ten spokojny nurt, to nagle zaczną wychodzić smakowite detale, zabawa z brzmieiem i ciszą. Nie sposób też pominąć momentami wręcz bajecznie urokliwych melodii, równie smutnych i nostalgicznych, co po prostu pięknych. Idealny krążek na gorące i leniwe wiosenne poranki.