26-03-2024, 21:20
Mam ochote podzielić się z wami autentyczną, autobiograficzną historyjką o alkodegeneracji - i to bez morału, więc AA jej nienawidzi. Uwaga, start.
Dawno, dawno temu, pojechałem do kumpla na grilla i skończyło się to wiadomo jak. Koło dwudziestej drugiej stwierdziłem, że biorę rower i wracam na chatę. Byłem napierdolony jak szpadel, dlatego prowadziłem ten rower i to był błąd, bo kumpel mieszkał w dzielnicy powszechnie uważanej za podejrzaną i po przejściu mniej więcej trzystu metrów autochtoni zajebali mi rower i przy okazji napierdolili po ryju tak, że przez dwa tygodnie miałem wokół oczu strupy w kształcie okularów, które jakiś jebany Mati/Seba/Damian próbował wcisnąć mi pięścią do mózgu. Na szczęście znalazła mnie pełzającego w kałuży własnych wymiocin policja i, dowiedziawszy się co się stało, odstawiła mnie do domu i poleciła, żebym następnego dnia zgłosił się na odpowiedni komisariat i zgłosił kradzież.
Tak też zrobiłem i następnego dnia na kurewskim kacu pojechałem posłusznie na wskazany przez panów polucjantów komisariat znajdujący się w tej samej okolicy, celem ordynarnego rozprucia się na psach. Przyjęli, wysłuchali, po czym powiedzieli, że muszą mnie oficjalnie przesłuchać, ale jest kolejka i trzeba czekać. Kazali mi siąść na korytarzu i czekać aż mnie wywołają, bo właśnie trwało jakieś inne przesłuchanie.
Minęło może piętnaście minut i obok mnie pojawił się jakiś typ, który wyglądał tak, jakby poprzedniego dnia zaliczył podobną przygodę co ja, z tym, że zidentyfikowałem go jako należącego do pośledniejszej klasy społecznej, bo ja jestem, psze państwa, taka prowincjonalna korpointeligencja, a tamten wyglądał jak uczciwy pracownik przedsiębiorstwa wod-kan zajmujący się od trzydziestu lat udrażnianiem studzienek kanalizacyjnych. Miał strupy na łysawym łbie, podbite oko i ogromny, czerwony opatrunek na nosie. Siedzieliśmy tak sobie zerkając po sobie nieśmiało, aż w końcu zaczęliśmy gadać. Tzn. on mnie spytał, co się stało, no to mu powiedziałem. Wysłuchał, pokiwał głową, a potem spytał czy mam dwa złote. Pytam po chuj. A on, że na piwo. Na piwo? Tak, na piwo. Nie miałem - i to tak zupełnie serio nie miałem, bo posiadałem przy sobie tylko kartę, o czym celowo nie raczyłem wspomnieć.
Koleś pokiwał głową i stwierdził, że jak tak, to spoko, on cośtam i tak ma, więc sam sobie kupi, ale miałby prośbę, bo on chce to piwo kupić teraz i je ojebać na osiedlu. Ze mną.
Kurwa, tzo?
Powiedziałem mu, że nie będę teraz pił, bez jaj, ale nalegał, żebym chociaż mu potowarzyszył tych dziesięć minut, a ponieważ w sumie to jakby już się prawie zaprzyjaźniliśmy, bo on alkus i ja w sumie też, do tego obaj na kacu, a przesłuchanie nie zapowiadało się jakby się miało szybko skończyć, no to pomyślałem, że chuj, raz się żyje.
Powiedzieliśmy policjantowi w dyżurce że idziemy na szluga, wyszliśmy z komisariatu i skoczyliśmy do pobliskiej Żabki. Typ mi powiedział, żebym poczekał przed wejściem, bo on nie chce mi robić kłopotów, wszedł i dosłownie minutę później wyszedł jakby nigdy nic. Kolejka przy kasie ledwo się ruszyła, więc zgaduję, że brak dwóch złotych na najtańszego szczocha mu w niczym nie przeszkodził i po prostu tego browara zapierdolił prosto z lodówki. Życie.
Poszliśmy w najbliższą bramę, może pięćdziesiąt metrów od komisariatu, no bo zaraz przesłuchanie. Koleś wyjął sobie z kieszeni piwo, otworzył, opierdolił na hejnał, beknął i mówi, że mi dziękuje, bo nic od rana nie pił i jakby tak dalej było, to na przesłuchaniu by mógł dostać ataku padaczki alkoholowej, a to by był przypał. Zapytałem go, czy nie mógł po prostu, no, sam sobie tego piwa ogarnąć i wypić - nie że przeszkadza mi jego towarzystwo, no ale tak jakby trochę nie rozumiem sytuacji. W odpowiedzi usłyszałem, że no tak, tak, mógłby, tylko on ma lęki i to takie, że ja pierdolę i jakby miał pić piwo sam w bramie, to by mógł dostać ataku paniki, a tak mógł wypić w spokoju - i w ogóle mi bardzo dziękuje za wsparcie, towarzystwo i w ogóle, królu złoty, bez ciebie bym sobie nie poradził, bo lęki, bieda i jeszcze rozbity ryj.
Typowi w ciągu pięciu minut ubyło na oko dziesięć lat, jakoś tak się rozpromienił i w ogóle, no to pomyślałem, że teraz ja go spytam, czy on tak od dawna pije.
Od dawna, oj od dawna, od dziewiątego roku życia zaczął podpierdalać staremu wino, a potem było tylko gorzej, teraz ma dwadzieścia dwa - przyrzekłbym, że źle zakonserwowane czterdzieści dwa, ale nie, powiedział dwadzieścia dwa - i ma padaczkę, i był w poprawczaku za picie i w psychiatryku na odwyku i dalej pije i generalnie to ma przez to same kłopoty, na przykład teraz.
Okazało się, że typ poprzedniego dnia był na "imprezie". Znaczy, był u kogoś w mieszkaniu, wszyscy ostro jebali w czajnik i koło drugiej w nocy doszło do jakiejś strasznej awantury, w czasie której mój rozmówca, korzystając z zamieszania, postanowił zajebać - przepraszam, "pożyczyć" - jednemu z bijących się butelkę z resztką wódki i ewakuować się do domu. Wódkę opierdolił, ale tamci zauważyli i postanowili, że jemu też napierdolą, więc próbował im uciec. Dobiegł na sąsiednią ulicę, zanim go złapali i oklepali mordę. A robili to tak ochoczo, że nie zauważyli przejeżdżającej lodówy, która zgarnęła całą ekipę, a mojego towarzysza niedoli puścili i kazali przyjść rano na komisariat. No i tak się spotkaliśmy. Na koniec mi powiedział, że on się nie boi zeznawać, bo tamci i tak mają masę kłopotów, a poza tym sam wie jak im narobić koło dupy, bo byli głupi i mu za dużo powiedzieli. To znaczy?, pytam. Normalnie, odpowiada - po prostu sprzedam ich na psach i powiem, czemu w ogóle ta impreza miała miejsce. Otóż opijali fakt, że wszyscy, ostro napruci, zajebali komuś... rower i niemal od razu zdołali go opylić jakiemuś Polipowi (dobra ksywa w ogóle - Polip - szkoda że nie Wrzód), więc święto i impreza.
Spytałem, czy ten rower był czerwony. No był. A gdzie go zajebali? Tu i tu?
No, a co?
Typie, to był, kurwa, mój rower. Gdzie on teraz jest?
Koleś na mnie dziwnie popatrzył, podrapał się po głowie, a potem stwierdził, że słuchaj, ja przy tym nie byłem, ok? Ja tylko byłem z tymi samymi ludźmi, a oni już są w areszcie, więc drugi raz się ich wjebać nie da, a twój rower na pewno odzyskamy, jak nie sami, to psy nam pomogą, będzie git, słuchaj, w ogóle, czekaj chwilę.
Pobiegł do Żabki, przyniósł mi browara i powiedział, że ma nadzieję, że nie mam mu tego wszystkiego za złe, poważnie, on naprawdę mi nie ukradł roweru, tylko był z tymi samymi ludźmi, a oni to banda skurwysynów co powinna zgnić w pierdlu i teraz to ich wszystkich tak dojebiemy, że ja pierdolę. A, a w ogóle to zaraz przesłuchanie, weź no, chodźmy już, dobra? Potrzymam ci piwo, bo widzę, że nie masz kieszeni i w ogóle.
Poszliśmy w stronę komisariatu. Typ na bezczela wypił po drodze piwo, które mi zajebał z Żabki, a potem, już na komisariacie, okazało się, że teraz jego kolej. Wszedł na przesłuchanie, siedział tam dwie godziny, wyszedł, powiedział mi, że załatwione, tak tych typów wsypał, że się nie ogarną, tylko żebym ja już nic od siebie nie dokładał, bo jak powiem policji w jakich okolicznościach się poznaliśmy, to wyjdzie, że był najebany na przesłuchaniu - tzn. nie był, ale dla policji to jakby był - i zeznania moga być nieważne albo coś. Poklepał mnie po ramieniu, powiedział, że da mi swój numer telefonu i później pojedziemy do Polipa. Zapisałem sobie z grzeczności ten numer, po czym gość wyszedł z komisariatu i tyle go widzieli.
Złożyłem swoje zeznania, bez uwzględniania powyższego spotkania, i zacząłem myśleć. W końcu wymyśliłem, że najlepiej będzie jak wyjebię ten numer w pizdu, bo jak nie, to moge najebany do niego zadzwonić - i dopiero wtedy będę miał kłopoty, bo intuicja mi mówiła, jak może się skończyć taka solidarność procentów. Wróciłem na chatę z poczuciem, że przegrywam życie, a Bóg albo nie istnieje albo ma strasznie chujowe poczucie humoru. Dlatego wieczorem najebałem się z tego powodu do odcinki, a później mój alkoholizm tylko się pogłębiał.
I fell into the pit of language
and couldn't put myself
out