Spotkałem się kiedyś z ciekawą (katolicką) interpretacją, że zabijanie - także w wojnie obronnej - jest zawsze grzechem, tyle że nie zawsze ten grzech funkcjonalnie obciąża sumienie dokonującego aktu zabójstwa, idzie natomiast na konto agresora lub, jak tu, delikwenta zmuszającego innych do udziału w wojnie.
Nie na każda wojnę idziesz jednak pod przymusem, a Kościół jakoś nie miał problemu z otaczaniem opieką duchową armii, w tym agresorów czy najemników. Coś tam może z początku próbowali, ale bardzo szybko zorientowali się, że
a) promowanie pacyfizmu znacząco utrudnia budowanie pozycji w państwie
b) sprawowanie mszy za dusze wojowników to dobry interes, stąd już we wczesnym średniowieczu utarło się, że księżulkowie mówili różnym lokalnym warlordom: "Panie, nie jest dobrze zabijać, to straszna plama na duszy. Nie powinieneś tego czynić... no ale jeśli już czujesz, że musisz, to dobrze, jakbyś ufundował nam tu i utrzymywał klasztorek, gdzie nasi mnisi będą codziennie modlić się za Twoją duszę."