Oglądałem niedawno i na poważnie wolę takiego siermięznego kloca sf z lat 70tych z prostą jak drut fabułą, niż przekombinowany, zimny jak ryba serial z ambicjami. Nie ma w tym życia jak dla mnie. Bbohaterowie są mi totalnie obojętni, zwroty akcji zupełnie nieinteresujące, a jedyne co mi się podoba to te idee z umysłem bikameralnym, aż sobie po oryginalną literaturę z tym związaną sięgnąłem, bo to serio ciekawe jest.
Wersja z Brynnerem to tylko takie tam toporne filmidło pod browara (obejrzeć i zapomnieć) i ja to szanuję.
Niemniej rozumiem, że serial się może podobać. Ogląda się na tyle dobrze, że bez bólu wchłonąłem pierwszy sezon i drugi pewnie też wrzucę.
Yul Brynner to czyste zło, wygląda jak jakiś komiksowy ruski (nieprzypadkowo) komandos który jedną ręką napierdala talibów w Afganistanie a drugą pije bimber wiadrami. Harris jako człowiek w czerni jest bardzo spoko (najlepsza rola w serialu), ale jest zbyt ludzki, Brynner mnie rozbraja tą blackmetalową twarzą bez żadnej ekspresji.
