Za to są dostępne w prawie każdej bibliotece, więc może warto rozważyć.Heretyk pisze:tylko drogie w chuj. ja tam biedny nie jestem, ale nie będę płacił za jego wywody po 5 dych. wolę sobie kupić skrzynkę harnasia ;)byrgh pisze:Niestety na Twe nieszczęście, Cejro dobre książki pisze :D
Świat Bez Końca
Moderatorzy: Nasum, Heretyk, Sybir, Gore_Obsessed
Re: Świat Bez Końca
-
- mistrz forumowej ceremonii
- Posty: 9055
- Rejestracja: 03-12-2007, 14:06
- Lokalizacja: beskidy
Re: Świat Bez Końca
bardzo dziękuję
Re: Świat Bez Końca
Nigdzie i Wszędzie: Autohiobowicz, cz. 1

Na szczycie Olimpu – gdzie wino leje się strumieniem tak gęstym, że do efektywnego poruszania się potrzebne są gumofilce – trwała tradycyjna, wieczorna impreza międzybożna. Byli tam również Pan – roztańczony bóg o kozich nogach – oraz jego ojczulek, Hermes – bóg podróżnych. Ten ostatni ziewnął pokazowo i przeciągle, po czym powiedział:
- Zeusie, nasze nowe błazny wykonują znowu tę samą sztuczkę, a wino również jakieś dziś nieboskie. Przysięgam, gdybym nie był nieśmiertelny, umarłbym już z nudów.
- Faktycznie, niektórzy bogowie ubierają już tuniki i gotowi są wychodzić. Hej, wszyscy – co powiecie na podglądanie śmiertelników? Ci się nigdy nie nudzą. O, popatrzmy na przykład na tego...
Przed bogami olimpijskimi rozwinęła się jak rulon papirusu wizja, w której widać było młodego chłopaka w kamizelce, na której było tyle kieszeni, co winogron w kiści i noszącego wyraźnie za mały, czarny kapelusz, który wydawał się wciskać mu mózg do wnętrza. Z jakiegoś powodu stał przy autostradzie i wyciągał w górę prawy kciuk. Bogowie zgromadzili się wokół wizji jak bób na talerzu.
- Wiecie, przyjaciele, kto to taki? - tu Zeus dla efektu podniósł jedną brew.
W jego głosie było coś wyzywającego, tak że zmusił wszystkich do okrzyku:
- A kto?
- To, moi przyjaciele, nikt inny, jak Sebastian Podróżnik!
Tutaj bogowie popatrzyli po sobie i odnaleźli w oczach przyjaciół równie wiele niezrozumienia, więc odpowiedzieli chórem:
- A któż to taki, ten Sebastian Podróżnik?
- A więc nie wiecie, przyjaciele, kto to taki, Sebastian Podróżnik?
Wszyscy odpowiedzieli, że nie mają pojęcia, kto to taki, ten Sebastian Podróżnik.
- To ja wam opowiem...
-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Jestem Autostopowiczem.
O moich cechach charakteru ciężko się rozpisywać, ale na pewno mam w głowie za dużo mózgownicy, by nie zginąć, i za mało rozumu, by unikać sytuacji, w których mógłbym oddać ducha dowolnemu bogu, który akurat by się przyglądał. Majętność moją stanowi otwarta droga, która w każdej chwili może się skończyć (wbrew temu, co niezbicie twierdzi mapa), i ten kamień nieopodal – za twardy na poduszkę, zbyt niesmaczny na śniadanie. Wiem, że wciskanie nosa w nieswoje sprawy grozi jego złamaniem, więc nigdzie go nie wciskam i byłbym wniebowzięty, gdyby nikt nie wciskał swojego w moje.
-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

,,Shaggy, to nie było zioło!” – waza z Muzeum Archeologicznego w Atenach.
-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Innego razu Hermes – znany skądinąd jako bóg podróżnych – pił z Panem, jak to obaj mieli w zwyczaju. Bogowie nie mają z reguły nic lepszego do roboty, więc dlaczego by nie.
- Skąd cię diabli przywieźli tym razem? - spytał Hermes Pana.
- Byłem tu i tam, ale głównie tam. Wiesz, na Ziemi – tutaj konfidencjonalnie trącnął Hermesa łokciem i do tego mrugnął porozumiewawczo, by nie było wątpliwości, że sprawy są ciekawe.
- Ach, tam. Widziałeś może Sebastiana, tego co podróżuje, przyczyniając mi – jako bogowi podróżnych – chwały? Doprawdy, miło na niego popatrzeć. Gdy obierze już kierunek, to nigdy się nie cofa, nawet jeśli niektóre jego starania wyglądają doprawdy żałośnie.
- Tak ci on chwały przyczynia, jak mi kozioł beczący o poranku i kot popierdywujący przez sen – naburmuszył się Pan pokazowo.
- Oddawaj to wino, nikczemniku! Mój własny syn, a takie bzdury gada! - Hermes przybrał na twarzy kolor wina i zapienił się.
- Niech mnie choroba wściekłych gołębi i krwawa biegunka ścisną, jeśli to nieprawda. Podróżuje on, to fakt, i czasem nawet zdarzy mu się incydencja. Ale zabierz tylko błogosławieństwo swoje i zobacz, jak będzie czmyhał i pierzchał i zmykał.
- A, więc takiś cwany, koziogłowie! Umowa stoi! Rób co chcesz, droga wolna, tylko krzywdy mu nie zrób, bo głupio doprawdy będzie to wyglądać.
Z oddali Hermes widział szybko oddalające się kopytka i rogi.

Na szczycie Olimpu – gdzie wino leje się strumieniem tak gęstym, że do efektywnego poruszania się potrzebne są gumofilce – trwała tradycyjna, wieczorna impreza międzybożna. Byli tam również Pan – roztańczony bóg o kozich nogach – oraz jego ojczulek, Hermes – bóg podróżnych. Ten ostatni ziewnął pokazowo i przeciągle, po czym powiedział:
- Zeusie, nasze nowe błazny wykonują znowu tę samą sztuczkę, a wino również jakieś dziś nieboskie. Przysięgam, gdybym nie był nieśmiertelny, umarłbym już z nudów.
- Faktycznie, niektórzy bogowie ubierają już tuniki i gotowi są wychodzić. Hej, wszyscy – co powiecie na podglądanie śmiertelników? Ci się nigdy nie nudzą. O, popatrzmy na przykład na tego...
Przed bogami olimpijskimi rozwinęła się jak rulon papirusu wizja, w której widać było młodego chłopaka w kamizelce, na której było tyle kieszeni, co winogron w kiści i noszącego wyraźnie za mały, czarny kapelusz, który wydawał się wciskać mu mózg do wnętrza. Z jakiegoś powodu stał przy autostradzie i wyciągał w górę prawy kciuk. Bogowie zgromadzili się wokół wizji jak bób na talerzu.
- Wiecie, przyjaciele, kto to taki? - tu Zeus dla efektu podniósł jedną brew.
W jego głosie było coś wyzywającego, tak że zmusił wszystkich do okrzyku:
- A kto?
- To, moi przyjaciele, nikt inny, jak Sebastian Podróżnik!
Tutaj bogowie popatrzyli po sobie i odnaleźli w oczach przyjaciół równie wiele niezrozumienia, więc odpowiedzieli chórem:
- A któż to taki, ten Sebastian Podróżnik?
- A więc nie wiecie, przyjaciele, kto to taki, Sebastian Podróżnik?
Wszyscy odpowiedzieli, że nie mają pojęcia, kto to taki, ten Sebastian Podróżnik.
- To ja wam opowiem...
-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Jestem Autostopowiczem.
O moich cechach charakteru ciężko się rozpisywać, ale na pewno mam w głowie za dużo mózgownicy, by nie zginąć, i za mało rozumu, by unikać sytuacji, w których mógłbym oddać ducha dowolnemu bogu, który akurat by się przyglądał. Majętność moją stanowi otwarta droga, która w każdej chwili może się skończyć (wbrew temu, co niezbicie twierdzi mapa), i ten kamień nieopodal – za twardy na poduszkę, zbyt niesmaczny na śniadanie. Wiem, że wciskanie nosa w nieswoje sprawy grozi jego złamaniem, więc nigdzie go nie wciskam i byłbym wniebowzięty, gdyby nikt nie wciskał swojego w moje.
-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

,,Shaggy, to nie było zioło!” – waza z Muzeum Archeologicznego w Atenach.
-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Innego razu Hermes – znany skądinąd jako bóg podróżnych – pił z Panem, jak to obaj mieli w zwyczaju. Bogowie nie mają z reguły nic lepszego do roboty, więc dlaczego by nie.
- Skąd cię diabli przywieźli tym razem? - spytał Hermes Pana.
- Byłem tu i tam, ale głównie tam. Wiesz, na Ziemi – tutaj konfidencjonalnie trącnął Hermesa łokciem i do tego mrugnął porozumiewawczo, by nie było wątpliwości, że sprawy są ciekawe.
- Ach, tam. Widziałeś może Sebastiana, tego co podróżuje, przyczyniając mi – jako bogowi podróżnych – chwały? Doprawdy, miło na niego popatrzeć. Gdy obierze już kierunek, to nigdy się nie cofa, nawet jeśli niektóre jego starania wyglądają doprawdy żałośnie.
- Tak ci on chwały przyczynia, jak mi kozioł beczący o poranku i kot popierdywujący przez sen – naburmuszył się Pan pokazowo.
- Oddawaj to wino, nikczemniku! Mój własny syn, a takie bzdury gada! - Hermes przybrał na twarzy kolor wina i zapienił się.
- Niech mnie choroba wściekłych gołębi i krwawa biegunka ścisną, jeśli to nieprawda. Podróżuje on, to fakt, i czasem nawet zdarzy mu się incydencja. Ale zabierz tylko błogosławieństwo swoje i zobacz, jak będzie czmyhał i pierzchał i zmykał.
- A, więc takiś cwany, koziogłowie! Umowa stoi! Rób co chcesz, droga wolna, tylko krzywdy mu nie zrób, bo głupio doprawdy będzie to wyglądać.
Z oddali Hermes widział szybko oddalające się kopytka i rogi.
Re: Świat Bez Końca
Skrzynka harnasia jest zawsze lepsza od makulatury z wypocinami jakiegoś mądrali.Heretyk pisze:tylko drogie w chuj. ja tam biedny nie jestem, ale nie będę płacił za jego wywody po 5 dych. wolę sobie kupić skrzynkę harnasia ;)byrgh pisze:Niestety na Twe nieszczęście, Cejro dobre książki pisze :D
- Medard
- mistrz forumowej ceremonii
- Posty: 10404
- Rejestracja: 22-04-2017, 19:15
- Lokalizacja: Prag
Re: Świat Bez Końca
Będąc w Grecji, po kilku dniach leżakowania na plaży, czułem się jak młody bóg.
Był jednak pewien niedosyt.
Nie mieli tam w sklepie dobrego piwa, uozo z wodą mi nie smakowało, ryby po grecku w hotelu nie podawali, a sałatkę bardziej wolę szopską niż grecką.
Wybrałem się na Olimp, korzystając z najłatwiejszego z możliwych sposobów, czyli pojechałem autobusem za kilka euro z jakimś lokalnym biurem podróży. Były jeszcze jakieś wycieczki statkiem, gdzie można było pojeść lokalnych specjałów, ale akurat miałem ochotę stanąć na najwyższej górze Grecji. Z tego, co wiedziałem, to na sam szczyt wiedzie asfaltowa droga, czyli cala wyprawa miała być łatwa i przyjemna.
Akurat tego dnia była mgła i w połowie drogi kierowca powiedział, że wyjazd nie ma sensu, bo nic nie zobaczymy na szczycie.
Oczywiście nic nie zrozumiałam z tego, co mówił, ale jechałem podczepiony pod rumuńską wycieczkę i przewodnik wyjaśnił
mi to po angielsku. Przewodnik zaczął ustalać coś z kierowcą i obaj uznali, że zawiozą nas do jakiejś jaskini, gdzie jest cerkiew
w skale (może kaplica, nie pamiętam). Było mi wtedy obojętne, gdzie pojadę, bo w drodze spożyłem wystarczającą ilość wina,
by przestało mnie interesować cokolwiek. Dojechaliśmy do nowego miejsca, ale zbyt wiele już nie pamiętam, co wtedy tam zobaczyłem.
Ostatecznie nie dotarłem do tej pory na Olimp.
Ale ja chciałem napisać o czymś innym, a zapodałem taki długi wstęp.
Po plaży i całej miejscowości nadmorskiej chodziły watahy bezpańskich psów. Zwierzęta były przyjaźnie nastawione, a ludzie je dokarmiali.
Karkasonne sypiając na plaży, albo w lesie nie spotkałeś się z tym zjawiskiem? U nas trafiają się bezpańskie psy,
ale raczej nie ma ich dużo w miejscowościach wypoczynkowych. Tam była to jakaś patologia.
Był jednak pewien niedosyt.
Nie mieli tam w sklepie dobrego piwa, uozo z wodą mi nie smakowało, ryby po grecku w hotelu nie podawali, a sałatkę bardziej wolę szopską niż grecką.
Wybrałem się na Olimp, korzystając z najłatwiejszego z możliwych sposobów, czyli pojechałem autobusem za kilka euro z jakimś lokalnym biurem podróży. Były jeszcze jakieś wycieczki statkiem, gdzie można było pojeść lokalnych specjałów, ale akurat miałem ochotę stanąć na najwyższej górze Grecji. Z tego, co wiedziałem, to na sam szczyt wiedzie asfaltowa droga, czyli cala wyprawa miała być łatwa i przyjemna.
Akurat tego dnia była mgła i w połowie drogi kierowca powiedział, że wyjazd nie ma sensu, bo nic nie zobaczymy na szczycie.
Oczywiście nic nie zrozumiałam z tego, co mówił, ale jechałem podczepiony pod rumuńską wycieczkę i przewodnik wyjaśnił
mi to po angielsku. Przewodnik zaczął ustalać coś z kierowcą i obaj uznali, że zawiozą nas do jakiejś jaskini, gdzie jest cerkiew
w skale (może kaplica, nie pamiętam). Było mi wtedy obojętne, gdzie pojadę, bo w drodze spożyłem wystarczającą ilość wina,
by przestało mnie interesować cokolwiek. Dojechaliśmy do nowego miejsca, ale zbyt wiele już nie pamiętam, co wtedy tam zobaczyłem.
Ostatecznie nie dotarłem do tej pory na Olimp.
Ale ja chciałem napisać o czymś innym, a zapodałem taki długi wstęp.
Po plaży i całej miejscowości nadmorskiej chodziły watahy bezpańskich psów. Zwierzęta były przyjaźnie nastawione, a ludzie je dokarmiali.
Karkasonne sypiając na plaży, albo w lesie nie spotkałeś się z tym zjawiskiem? U nas trafiają się bezpańskie psy,
ale raczej nie ma ich dużo w miejscowościach wypoczynkowych. Tam była to jakaś patologia.
Re: Świat Bez Końca
Nie spotkałem się z tym w Grecji, za to watahy bezpańskich psów są dość powszechnym zjawiskiem w krajach muzułmańskich, takich jak Albania, Turcja, Maroko. Wynika to z tego, że według Koranu pies to zwierzę nieczyste, ponieważ się ślini, i tym samym mogą je trzymać w domu jedynie stróże, pasterze i inni, którym jest on niezbędny do pracy. Miejscowi dokarmiają je jednak chętnie, chociaż znacznie wyżej cenią koty. W Republice Athos jednak bezdomne zwierzaki były czymś bardzo powszechnym, przynajmniej w głównym porcie, Dafni, żebrzą o jedzenie. Mam nawet jakieś nagranie.
[youtube][/youtube]
I zdjęcia:



[youtube][/youtube]
I zdjęcia:



-
- mistrz forumowej ceremonii
- Posty: 9055
- Rejestracja: 03-12-2007, 14:06
- Lokalizacja: beskidy
Re: Świat Bez Końca
wiadomo. zresztą harnaś >>>cokolwiek535 pisze:Skrzynka harnasia jest zawsze lepsza od makulatury z wypocinami jakiegoś mądrali.Heretyk pisze:tylko drogie w chuj. ja tam biedny nie jestem, ale nie będę płacił za jego wywody po 5 dych. wolę sobie kupić skrzynkę harnasia ;)byrgh pisze:Niestety na Twe nieszczęście, Cejro dobre książki pisze :D
Re: Świat Bez Końca
Nigdzie i Wszędzie: Autohiobowicz: część 2

Dziwne. Ten aparat był z pewnością dokładnie w tej kieszeni. Tu i teraz – na stacji benzynowej Esso pod Wenecją, na trasie A4 Torino-Trieste, w łazience, w stulitrowym plecaku US Army, który niejedno już nosił. Obok tych Rumunów, którzy stoją obok i wydają się podejrzanie zaaferowani.
Ale nie było go w tej kieszonce. Ani żadnej następnej.
- Kurwa mać! Pewnie został u ostatniego kierowcy w ciężarówce! Fuck! Fuck! Fuck! - plułem sobie w brodę.
Ale kierowca już odjechał. I co tu zrobić? W potoku myśli złapałem złote ziarno. Sięgnąłem do kieszeni po telefon i wybrałem numer do brata. Do rodziców nie mogłem – to był ich aparat.
- Mafiu, jest akcja. Musimy odnaleźć kierowcę.
- Jakiego kierowcę?
- Tego, który odjechał z moim aparatem. Wejdź w neta i poszukaj polskich firm tranzytowych na Włochy. I spytaj, czy któraś z nich ma kierowcę kawałek za Wenecją, ma spędzać weekend w Rimini.
- Boże, człowieku, ale takich firm spedycyjnych jest pewnie tysiąc.
- Wiem. Do tego nie każda pisze, że jeździ głównie na Włochy. Ale co zrobić?
Westchnienie.
- A wiesz o nim coś jeszcze?
- Nie. A nie, zaraz. Ma ksywkę "Wilkołak". Tak mi się podpisał na fladze. I warszawskie blachy. Ale to może być leasing.
- Sympatyczna ksywka. Ok, czyli dzwonię po spedycjach na Włochy i pytam, czy mają Wilkołaka pod Wenecją. Kuźwa, ty to potrafisz.
- Skup się. Czekam.
Trzydzieści minut później – sms z imieniem i numerem telefonu do kierowcy. Chyba sam nie wierzyłem, że to się uda.
- Dzień dobry panie Piotrze. To ja, autostopowicz, którego pan wiózł dzisiaj. Udało mi się zdobyć numer. Czy nie zostawiłem przypadkiem u pana aparatu w kabinie?
- Aparatu? Nie, nie widziałem. A skąd w ogóle wziąłeś mój numer?
- Od szefa, brat przedzwonił spedycje na Włochy.
- Ciekawe. Będę musiał z nim pogadać. Nie, zawsze gdy jestem u Włocha, to po każdej pauzie sprawdzam, czy wszystko jest na miejscu. -Tutaj strasznie kradną. Ale sprawdzę jeszcze raz dokładnie kabinę na następnej pauzie za 3 godziny.
- Czekam w takim razie. Może jeszcze jest nadzieja.
Trzy godziny później nadzieja sczezła jak stara mysz – z piskiem i rezygnacją. Wilkołak oddzwonił. Aparatu nie było.
Wyjątkowo niefortunny przypadek – powiedziałem sam do siebie, podejrzliwie patrząc w niebo – Trudno. Łatwo przyszło, łatwo poszło. Szkoda tylko, że nie moje przyszło, i nie moje poszło. Ale nie zawrócę przecież z powodu aparatu.
-------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
W Arkadii trwała kolejna niebiańska libacja. Pewnego razu bogowie olimpijscy przybyli napić się z Hermesem Skrzydłonogim. Powrócił też koziorogi Pan i spytał go Hermes:
- Znowu ty, kozia brodo, wstręciuchu obłapiający nimfy, gębo pijana. Skąd przychodzisz tym razem?
- Byłem zobaczyć tamto i owamto na Ziemi.
- Czy przyjrzałeś się zatem historiom Sebastiana, który nie zawraca z raz obranej ścieżki? Idzie dalej przed siebie, mimo twojego utyskiwania i mnożenia szkód. Aż żal na niego patrzeć, chociaż fakt, że nigdy nie był zbyt okazałym owocem.
- Wcale on nie taki twardy, jak myślisz. To była jedynie drobna niedogodność. Spróbuj jednak dotknąć jego skóry i ciała, a zobaczysz, jak będzie zawracał.
- Twoje ręce są tak wolne, jak owłosione są twoje plecy. Nie zrób mu tylko żadnej poważnej krzywdy.
- Niech tak się stanie! - w koźlim oku błysnęła nuta entuzjazmu.

Dziwne. Ten aparat był z pewnością dokładnie w tej kieszeni. Tu i teraz – na stacji benzynowej Esso pod Wenecją, na trasie A4 Torino-Trieste, w łazience, w stulitrowym plecaku US Army, który niejedno już nosił. Obok tych Rumunów, którzy stoją obok i wydają się podejrzanie zaaferowani.
Ale nie było go w tej kieszonce. Ani żadnej następnej.
- Kurwa mać! Pewnie został u ostatniego kierowcy w ciężarówce! Fuck! Fuck! Fuck! - plułem sobie w brodę.
Ale kierowca już odjechał. I co tu zrobić? W potoku myśli złapałem złote ziarno. Sięgnąłem do kieszeni po telefon i wybrałem numer do brata. Do rodziców nie mogłem – to był ich aparat.
- Mafiu, jest akcja. Musimy odnaleźć kierowcę.
- Jakiego kierowcę?
- Tego, który odjechał z moim aparatem. Wejdź w neta i poszukaj polskich firm tranzytowych na Włochy. I spytaj, czy któraś z nich ma kierowcę kawałek za Wenecją, ma spędzać weekend w Rimini.
- Boże, człowieku, ale takich firm spedycyjnych jest pewnie tysiąc.
- Wiem. Do tego nie każda pisze, że jeździ głównie na Włochy. Ale co zrobić?
Westchnienie.
- A wiesz o nim coś jeszcze?
- Nie. A nie, zaraz. Ma ksywkę "Wilkołak". Tak mi się podpisał na fladze. I warszawskie blachy. Ale to może być leasing.
- Sympatyczna ksywka. Ok, czyli dzwonię po spedycjach na Włochy i pytam, czy mają Wilkołaka pod Wenecją. Kuźwa, ty to potrafisz.
- Skup się. Czekam.
Trzydzieści minut później – sms z imieniem i numerem telefonu do kierowcy. Chyba sam nie wierzyłem, że to się uda.
- Dzień dobry panie Piotrze. To ja, autostopowicz, którego pan wiózł dzisiaj. Udało mi się zdobyć numer. Czy nie zostawiłem przypadkiem u pana aparatu w kabinie?
- Aparatu? Nie, nie widziałem. A skąd w ogóle wziąłeś mój numer?
- Od szefa, brat przedzwonił spedycje na Włochy.
- Ciekawe. Będę musiał z nim pogadać. Nie, zawsze gdy jestem u Włocha, to po każdej pauzie sprawdzam, czy wszystko jest na miejscu. -Tutaj strasznie kradną. Ale sprawdzę jeszcze raz dokładnie kabinę na następnej pauzie za 3 godziny.
- Czekam w takim razie. Może jeszcze jest nadzieja.
Trzy godziny później nadzieja sczezła jak stara mysz – z piskiem i rezygnacją. Wilkołak oddzwonił. Aparatu nie było.
Wyjątkowo niefortunny przypadek – powiedziałem sam do siebie, podejrzliwie patrząc w niebo – Trudno. Łatwo przyszło, łatwo poszło. Szkoda tylko, że nie moje przyszło, i nie moje poszło. Ale nie zawrócę przecież z powodu aparatu.
-------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
W Arkadii trwała kolejna niebiańska libacja. Pewnego razu bogowie olimpijscy przybyli napić się z Hermesem Skrzydłonogim. Powrócił też koziorogi Pan i spytał go Hermes:
- Znowu ty, kozia brodo, wstręciuchu obłapiający nimfy, gębo pijana. Skąd przychodzisz tym razem?
- Byłem zobaczyć tamto i owamto na Ziemi.
- Czy przyjrzałeś się zatem historiom Sebastiana, który nie zawraca z raz obranej ścieżki? Idzie dalej przed siebie, mimo twojego utyskiwania i mnożenia szkód. Aż żal na niego patrzeć, chociaż fakt, że nigdy nie był zbyt okazałym owocem.
- Wcale on nie taki twardy, jak myślisz. To była jedynie drobna niedogodność. Spróbuj jednak dotknąć jego skóry i ciała, a zobaczysz, jak będzie zawracał.
- Twoje ręce są tak wolne, jak owłosione są twoje plecy. Nie zrób mu tylko żadnej poważnej krzywdy.
- Niech tak się stanie! - w koźlim oku błysnęła nuta entuzjazmu.
Re: Świat Bez Końca
Nigdzie i Wszędzie: Szukam towarzysza podróży.

Od kiedy tylko pamiętam, hobbistycznie obserwuję ludzi. Są absolutnie fascynujący w swojej różnorodności, kształtach, kolorach, a przede wszystkim psychice. Myślę, że charakter to w większości cecha niezmienna. Z czasem pewne rogi mogą się wygładzić, wiedza poszerzyć, umiejętności koegzystencji z innymi ludźmi polepszyć, ale żadne marzenie (ani żadna rzeczywistość) nie uratują cię przed samym sobą. Im bardziej natura człowieka się zmienia, tym bardziej pozostaje taka sama.
Wiem, że wielu z was się z tym nie zgodzi. Niewykluczone, że jutro sam się z tym nie zgodzę. Napiszę wtedy kontrfelieton, czy coś podobnego, i zjadę autora z góry na dół uświadamiając, że nie ma pojęcia o podróżach.
Większość swojego podróżniczego życia spędziłem sam. Mówi się, że zanim będziesz gotowy na przyjaciół, powinieneś nauczyć się radzić sobie bez nich. Radziłem sobie sam całkiem nieźle. Było to samotnicze, czasem trudne, chaotyczne i szarpane, ale zawsze wracałem w jednym kawałku. Przyszedł jednak dzień, kiedy zachciałem pojechać z kimś innym. Efekty tego były kilkukrotnie tragiczne. Myślę, że odpowiedzialność za to spada głównie na mnie, moją nieznajomość ludzkiej natury, głupotę, i alienację.
Weźmy taki przykład. Pewnego razu wybraliśmy się do Lwowa z kolegą, który zawsze chciał pojechać gdzieś za granicę, ale jakoś nigdy nie miał okazji. Zabrałem się za organizację z przyjemnością. Sam załatwiłem noclegi, atrakcje, przejazdy oraz dwie towarzyszki z ogłoszenia. Spytałem wcześniej, czy są jakieś sugestie odnośnie wyjazdu. Nikt żadnych nie miał. Wydawałoby się, że wszystko będzie świetnie.
W trakcie wyjazdu doszło jednak do zgrzytu. Bez wchodzenia w szczegóły, kolega chciał się zatrzymać gdzieś na ulicy i popatrzeć. My, czyli ja i nowo poznana koleżanka, chcieliśmy iść dalej i poszukać restauracji (jeszcze tego dnia nie jedliśmy i byliśmy tym poirytowani). Doszło do małej sprzeczki, ale wydawało mi się, że to nic ważnego. Myliłem się. W ostatni wieczór kolega rozpętał w hostelu awanturę, która wszystkim nam doszczętnie zepsuła wyjazd. Zarzucił mi, że nikogo nie pytam o zdanie, prowadzę jak dyktator, nie interesuję się zdaniem innych. Nie miałem pojęcia, o co chodzi. I tak było za późno. Cała sprawa zrobiła na mnie katastroficzne wrażenie i zdruzgotała – zwłaszcza, że ten wyjazd miał być pewnego rodzaju małym prezentem dla tego kolegi. Na szczęście dziewczyny nie wydawały się tym tak zniechęcone do mojej osoby. Z jedną z nich jestem do dzisiaj, a może i na zawsze, jak Crom da.
Wniosek? Po jakimś czasie dopiero zrozumiałem, że obaj reprezentowaliśmy dominujące charaktery. Mogę się oczywiście znowu mylić (często się mylę), ale tak naprawdę myślę, że nie chodziło o to, co chciał wtedy zobaczyć, kiedy nie zatrzymaliśmy się dla niego na ulicy. Chodziło o to, że to ja prowadziłem. Że byłem w pewien sposób liderem, przewodnikiem stada, a on szedł za mną jak owca. Godziło to w jego godność, poczucie własnej wartości, zakorzenioną przez wiele lat męską rywalizację. A ja nie pomyślałem o tym, że powinienem zostawić mu jakieś pole do wykazania się, aby również mógł poczuć się ważny. To był błąd, za który zapłaciłem więcej, niż miałem w metaforycznym portfelu.
Inna historia, dość podobna. Wybraliśmy się z koleżanką do Pragi. Wydawało mi się, że wszystko było ok. Oczywiście, tylko mi się wydawało. Pod koniec wyjazdu zaczęła zachowywać się dziwnie. Odchodziła na bok, nic nie mówiąc. Ofuknęła mnie bez powodu tak, że aż się cofnąłem. Nie wiedziałem, o co chodzi. Dopiero gdy już wracaliśmy, w środku nocy na dworcu we Wrocławiu wyłożyła mi, co ją bolało.
Zarzuty były trochę podobne i koncentrowały się wokół pozycji prowadzącej. To ja miałem mapę i zorganizowałem wyjazd, dlatego też często prowadziłem nas przez ciasne uliczki Małej Strany. Bez ostrzeżenia skręcałem w prawo i lewo, koncentrując się na widoku zaułków na tablecie. Jak się potem okazało, to doprowadzało ją do wściekłości, bo nie dawałem nawet znać, gdy skręcam. Jeśli były jakieś inne zarzuty, to niestety, ale zapomniałem. Ona również ma silny, indywidualny, przywódczy charakter, który nie znosi poddaństwa w żadnej formie.
Oczywiście, nie wszystkie moje wyjazdy kończyły się takimi katastrofami. Chyba najlepszy taki wyjazd zaliczyłem do Budapesztu, również z koleżanką z ogłoszenia. W jaki sposób wytrzymała ze mną calutki tydzień bez najmniejszej skargi, pozostaje wciąż dla mnie tajemnicą. Schemat był podobny: jak zwykle to ja zorganizowałem wszystko od A do Z, więc i ja prowadziłem. Charakter koleżanki był łagodny, ugodowy, chociaż jest indywidualistką i potrafi dać sobie radę. Jesteśmy przyjaciółmi do dziś. O ile większe było moje zdziwienie, kiedy w trakcie kolejnego jej wyjazdu – z innym kolega z ogłoszenia – napisała do mnie, że chyba nie wytrzyma i zaraz go zabije! Wrócili z tego wyjazdu oddzielnie.
Oczywiście, spektrum ludzkich osobowości jest nieskończone i nie można tak po prostu podzielić ludzi na przywódców i podążających za nimi. Moje doświadczenie pokazało jednak, że w uproszczonej wersji podział ten jak najbardziej działa. Dlatego też wyjazd dwóch dominujących charakterów prawdopodobnie skończy się katastrofą i rozejściem, zanim wilki się zagryzą. Potrafię sobie również wyobrazić sytuację, w której na wyjazd trafią dwa charaktery bardziej uległe. Wówczas to ciężko będzie podjąć jakąś decyzję. A decyzje w autostopowym świecie muszą nieraz zapaść bardzo szybko, w ciągu kilku sekund. Bez tego przepadają kolejne szanse, albo podejmowane są złe wybory (chociaż czasem zły wybór jest lepszy, niż żaden). Dlatego taki właśnie układ, o jakim pisałem – jedna osobowość przywódcza, i jedna zaradna, ale raczej uległa – sprawdza się w praktyce najlepiej i sprawi, że wszyscy wrócimy z długiej drogi szczęśliwie i z satysfakcją przekręcimy klucz w zamku w poczuciu dobrze spełnionego czasu.
A może wszystko pomyliłem, źle zrozumiałem i cały ten tekst jest bez sensu. Muszę przyjąć również taką opcję, prawda?


Od kiedy tylko pamiętam, hobbistycznie obserwuję ludzi. Są absolutnie fascynujący w swojej różnorodności, kształtach, kolorach, a przede wszystkim psychice. Myślę, że charakter to w większości cecha niezmienna. Z czasem pewne rogi mogą się wygładzić, wiedza poszerzyć, umiejętności koegzystencji z innymi ludźmi polepszyć, ale żadne marzenie (ani żadna rzeczywistość) nie uratują cię przed samym sobą. Im bardziej natura człowieka się zmienia, tym bardziej pozostaje taka sama.
Wiem, że wielu z was się z tym nie zgodzi. Niewykluczone, że jutro sam się z tym nie zgodzę. Napiszę wtedy kontrfelieton, czy coś podobnego, i zjadę autora z góry na dół uświadamiając, że nie ma pojęcia o podróżach.
Większość swojego podróżniczego życia spędziłem sam. Mówi się, że zanim będziesz gotowy na przyjaciół, powinieneś nauczyć się radzić sobie bez nich. Radziłem sobie sam całkiem nieźle. Było to samotnicze, czasem trudne, chaotyczne i szarpane, ale zawsze wracałem w jednym kawałku. Przyszedł jednak dzień, kiedy zachciałem pojechać z kimś innym. Efekty tego były kilkukrotnie tragiczne. Myślę, że odpowiedzialność za to spada głównie na mnie, moją nieznajomość ludzkiej natury, głupotę, i alienację.
Weźmy taki przykład. Pewnego razu wybraliśmy się do Lwowa z kolegą, który zawsze chciał pojechać gdzieś za granicę, ale jakoś nigdy nie miał okazji. Zabrałem się za organizację z przyjemnością. Sam załatwiłem noclegi, atrakcje, przejazdy oraz dwie towarzyszki z ogłoszenia. Spytałem wcześniej, czy są jakieś sugestie odnośnie wyjazdu. Nikt żadnych nie miał. Wydawałoby się, że wszystko będzie świetnie.
W trakcie wyjazdu doszło jednak do zgrzytu. Bez wchodzenia w szczegóły, kolega chciał się zatrzymać gdzieś na ulicy i popatrzeć. My, czyli ja i nowo poznana koleżanka, chcieliśmy iść dalej i poszukać restauracji (jeszcze tego dnia nie jedliśmy i byliśmy tym poirytowani). Doszło do małej sprzeczki, ale wydawało mi się, że to nic ważnego. Myliłem się. W ostatni wieczór kolega rozpętał w hostelu awanturę, która wszystkim nam doszczętnie zepsuła wyjazd. Zarzucił mi, że nikogo nie pytam o zdanie, prowadzę jak dyktator, nie interesuję się zdaniem innych. Nie miałem pojęcia, o co chodzi. I tak było za późno. Cała sprawa zrobiła na mnie katastroficzne wrażenie i zdruzgotała – zwłaszcza, że ten wyjazd miał być pewnego rodzaju małym prezentem dla tego kolegi. Na szczęście dziewczyny nie wydawały się tym tak zniechęcone do mojej osoby. Z jedną z nich jestem do dzisiaj, a może i na zawsze, jak Crom da.
Wniosek? Po jakimś czasie dopiero zrozumiałem, że obaj reprezentowaliśmy dominujące charaktery. Mogę się oczywiście znowu mylić (często się mylę), ale tak naprawdę myślę, że nie chodziło o to, co chciał wtedy zobaczyć, kiedy nie zatrzymaliśmy się dla niego na ulicy. Chodziło o to, że to ja prowadziłem. Że byłem w pewien sposób liderem, przewodnikiem stada, a on szedł za mną jak owca. Godziło to w jego godność, poczucie własnej wartości, zakorzenioną przez wiele lat męską rywalizację. A ja nie pomyślałem o tym, że powinienem zostawić mu jakieś pole do wykazania się, aby również mógł poczuć się ważny. To był błąd, za który zapłaciłem więcej, niż miałem w metaforycznym portfelu.
Inna historia, dość podobna. Wybraliśmy się z koleżanką do Pragi. Wydawało mi się, że wszystko było ok. Oczywiście, tylko mi się wydawało. Pod koniec wyjazdu zaczęła zachowywać się dziwnie. Odchodziła na bok, nic nie mówiąc. Ofuknęła mnie bez powodu tak, że aż się cofnąłem. Nie wiedziałem, o co chodzi. Dopiero gdy już wracaliśmy, w środku nocy na dworcu we Wrocławiu wyłożyła mi, co ją bolało.
Zarzuty były trochę podobne i koncentrowały się wokół pozycji prowadzącej. To ja miałem mapę i zorganizowałem wyjazd, dlatego też często prowadziłem nas przez ciasne uliczki Małej Strany. Bez ostrzeżenia skręcałem w prawo i lewo, koncentrując się na widoku zaułków na tablecie. Jak się potem okazało, to doprowadzało ją do wściekłości, bo nie dawałem nawet znać, gdy skręcam. Jeśli były jakieś inne zarzuty, to niestety, ale zapomniałem. Ona również ma silny, indywidualny, przywódczy charakter, który nie znosi poddaństwa w żadnej formie.
Oczywiście, nie wszystkie moje wyjazdy kończyły się takimi katastrofami. Chyba najlepszy taki wyjazd zaliczyłem do Budapesztu, również z koleżanką z ogłoszenia. W jaki sposób wytrzymała ze mną calutki tydzień bez najmniejszej skargi, pozostaje wciąż dla mnie tajemnicą. Schemat był podobny: jak zwykle to ja zorganizowałem wszystko od A do Z, więc i ja prowadziłem. Charakter koleżanki był łagodny, ugodowy, chociaż jest indywidualistką i potrafi dać sobie radę. Jesteśmy przyjaciółmi do dziś. O ile większe było moje zdziwienie, kiedy w trakcie kolejnego jej wyjazdu – z innym kolega z ogłoszenia – napisała do mnie, że chyba nie wytrzyma i zaraz go zabije! Wrócili z tego wyjazdu oddzielnie.
Oczywiście, spektrum ludzkich osobowości jest nieskończone i nie można tak po prostu podzielić ludzi na przywódców i podążających za nimi. Moje doświadczenie pokazało jednak, że w uproszczonej wersji podział ten jak najbardziej działa. Dlatego też wyjazd dwóch dominujących charakterów prawdopodobnie skończy się katastrofą i rozejściem, zanim wilki się zagryzą. Potrafię sobie również wyobrazić sytuację, w której na wyjazd trafią dwa charaktery bardziej uległe. Wówczas to ciężko będzie podjąć jakąś decyzję. A decyzje w autostopowym świecie muszą nieraz zapaść bardzo szybko, w ciągu kilku sekund. Bez tego przepadają kolejne szanse, albo podejmowane są złe wybory (chociaż czasem zły wybór jest lepszy, niż żaden). Dlatego taki właśnie układ, o jakim pisałem – jedna osobowość przywódcza, i jedna zaradna, ale raczej uległa – sprawdza się w praktyce najlepiej i sprawi, że wszyscy wrócimy z długiej drogi szczęśliwie i z satysfakcją przekręcimy klucz w zamku w poczuciu dobrze spełnionego czasu.
A może wszystko pomyliłem, źle zrozumiałem i cały ten tekst jest bez sensu. Muszę przyjąć również taką opcję, prawda?

- Lukass
- zahartowany metalizator
- Posty: 4853
- Rejestracja: 13-08-2015, 23:28
- Lokalizacja: Trójmiasto
Re: Świat Bez Końca
Nie podróżuję autostopem, ale jak już gdzieś jadę, to zwykle jadę sam. Sam wybieram cel, środek transportu, hotel(e), plan podróży i zwiedzania. Wszystko. Skoro już mam wydać pieniądze na podróż, to powinienem być zadowolony, czyż nie? Dostałbym chyba kurwicy, gdybym miał się gdzieś ruszyć z kimś, kto wprawdzie palcem nie kiwnie przy organizacji, ale później ma tysiąc uwag. Zresztą, zwykle ciągnie mnie niekoniecznie tam, gdzie innych, więc po co miałbym się z kimś użerać. Wiem z nielicznych grupowych podróży służbowych, że to się u mnie nie sprawdza. Z jakiegoś niezrozumiałego dla mnie powodu, w każdej grupie znajdzie się taki społecznik (czy częściej społecznica), co to uważa, że żeby była dobra zabawa, to wszyscy muszą robić to samo. Razem. A że ja zwykle w wolnym czasie mam akurat inną wizję spędzenia tegoż, to zawsze się kończy jakimś spięciem. Może i jestem aspołeczny, ale co mnie to w sumie obchodzi.
Where did we go wrong?
How did we go wrong?
How did we go wrong?
- Hatefire
- mistrz forumowej ceremonii
- Posty: 11191
- Rejestracja: 21-12-2010, 12:19
- Lokalizacja: Katowice - miasto wielkich wydarzeń ;)
Re: Świat Bez Końca
Ja natomiast jeżdżę od lat na urlopy organizowane przez innych ludzi. Wystarczy mi ogólny plan, kosztorys i wiedza gdzie i kiedy mam się stawić z plecakiem. Duma zdecydowanie przegrywa z wygodą. Zresztą jakbym sam miał sobie organizować to urlopy spędzalbym na ogródku działkowym. Ogródek mam w Sosnowcu na Niwce więc szału nie ma ;-)
Od braci dla braci
Od dobrych dla dobrych
Kacapskiej kurwie
Zawsze chuj do mordy
Od dobrych dla dobrych
Kacapskiej kurwie
Zawsze chuj do mordy
- Medard
- mistrz forumowej ceremonii
- Posty: 10404
- Rejestracja: 22-04-2017, 19:15
- Lokalizacja: Prag
Re: Świat Bez Końca
Jak, to? Przecież to najpopularniejsze miasto w kraju. Wynajmuj na noclegi za miliony.Hatefire pisze:Ja natomiast jeżdżę od lat na urlopy organizowane przez innych ludzi. Wystarczy mi ogólny plan, kosztorys i wiedza gdzie i kiedy mam się stawić z plecakiem. Duma zdecydowanie przegrywa z wygodą. Zresztą jakbym sam miał sobie organizować to urlopy spędzalbym na ogródku działkowym. Ogródek mam w Sosnowcu na Niwce więc szału nie ma ;-)
- Hatefire
- mistrz forumowej ceremonii
- Posty: 11191
- Rejestracja: 21-12-2010, 12:19
- Lokalizacja: Katowice - miasto wielkich wydarzeń ;)
Re: Świat Bez Końca
Sosnowiec jest w Polsce popularny w taki sam sposób jak Nergal na tym forum ;-)
Od braci dla braci
Od dobrych dla dobrych
Kacapskiej kurwie
Zawsze chuj do mordy
Od dobrych dla dobrych
Kacapskiej kurwie
Zawsze chuj do mordy
Re: Świat Bez Końca
Często słyszę takie historie. Brat pojechał z żoną i znajomymi do Chorwacji. Okazało się, że wizją jednego z kolegów było przed 2 tygodnie leżeć na plaży od rana do wieczora, a wieczorem pływać w hotelowym basenie, a wszystkie inne opcje odpadały. Wszyscy potem na siebie narzekali nawzajem. Podczas innej wycieczki (głównie nauczyciele) dołączyła pani wiceburmistrz, która dyrygowała całą grupą i odpowiadała za nią, co było źródłem nieustającej frustracji.Lukass pisze:Nie podróżuję autostopem, ale jak już gdzieś jadę, to zwykle jadę sam. Sam wybieram cel, środek transportu, hotel(e), plan podróży i zwiedzania. Wszystko. Skoro już mam wydać pieniądze na podróż, to powinienem być zadowolony, czyż nie? Dostałbym chyba kurwicy, gdybym miał się gdzieś ruszyć z kimś, kto wprawdzie palcem nie kiwnie przy organizacji, ale później ma tysiąc uwag. Zresztą, zwykle ciągnie mnie niekoniecznie tam, gdzie innych, więc po co miałbym się z kimś użerać. Wiem z nielicznych grupowych podróży służbowych, że to się u mnie nie sprawdza. Z jakiegoś niezrozumiałego dla mnie powodu, w każdej grupie znajdzie się taki społecznik (czy częściej społecznica), co to uważa, że żeby była dobra zabawa, to wszyscy muszą robić to samo. Razem. A że ja zwykle w wolnym czasie mam akurat inną wizję spędzenia tegoż, to zawsze się kończy jakimś spięciem. Może i jestem aspołeczny, ale co mnie to w sumie obchodzi.
- Triceratops
- Biały Weteran Forume Tańczący na Kurhanach Wrogów
- Posty: 18670
- Rejestracja: 25-05-2006, 20:33
- Lokalizacja: Impossible Debility
Re: Świat Bez Końca
Zatem sa jeszcze na swiecie ludzie, ktorzy wiedza, ze wypoczynek polega na wypoczywaniu.Karkasonne pisze:Okazało się, że wizją jednego z kolegów było przed 2 tygodnie leżeć na plaży od rana do wieczora, a wieczorem pływać w hotelowym basenie, a wszystkie inne opcje odpadały
woodpecker from space
-
- weteran forumowych bitew
- Posty: 1092
- Rejestracja: 26-02-2018, 19:47
Re: Świat Bez Końca
W kwestii doboru charakterów na dłuższe wyjazdy organizowane własnym sumptem – od lat w moim przypadku działa układ:
- mocny charakter przywódczy – „pies przewodnik” zajmujący się planem w ujęciu czasowym, organizacji miejsca do spania, paliwa, pożywienia, awariami sprzętu w trasie
- niezależna osobowość zaradcza – katalizator wkurwienia „psa przewodnika” i reagujący na zmiany wynikające z przyczyn losowych lub wprowadzanie w czyn planów awaryjnych, w pewnym stopniu przewidzianych wcześniej
- uległy poddający się sugestiom – pozwala prowadzić się za rączkę i w sytuacji kryzysowej osobnik wysyłany jest z aparatem „na stronę” :)
- obojętny, cichy malkontent, niekomentujący potencjalnych zmian z planie – marudny komentarz w nieodpowiednim momencie zagrożony jest opierdolem lub karą chłosty :)
Sprawdza się, jak do tej pory, znakomicie.
Raz doświadczyłem wyprawy z dwoma „psami przewodnikami” i już w trakcie wszyscy uznaliśmy ze to nie ma sensu – mamy odpoczywać a nie doświadczać bezsensownego sporu na poziomie koniecznej dominacji samca Alfa.
- mocny charakter przywódczy – „pies przewodnik” zajmujący się planem w ujęciu czasowym, organizacji miejsca do spania, paliwa, pożywienia, awariami sprzętu w trasie
- niezależna osobowość zaradcza – katalizator wkurwienia „psa przewodnika” i reagujący na zmiany wynikające z przyczyn losowych lub wprowadzanie w czyn planów awaryjnych, w pewnym stopniu przewidzianych wcześniej
- uległy poddający się sugestiom – pozwala prowadzić się za rączkę i w sytuacji kryzysowej osobnik wysyłany jest z aparatem „na stronę” :)
- obojętny, cichy malkontent, niekomentujący potencjalnych zmian z planie – marudny komentarz w nieodpowiednim momencie zagrożony jest opierdolem lub karą chłosty :)
Sprawdza się, jak do tej pory, znakomicie.
Raz doświadczyłem wyprawy z dwoma „psami przewodnikami” i już w trakcie wszyscy uznaliśmy ze to nie ma sensu – mamy odpoczywać a nie doświadczać bezsensownego sporu na poziomie koniecznej dominacji samca Alfa.
Re: Świat Bez Końca
Nigdzie i Wszędzie: Autohiobowicz, część 3.

– Znowu ty, kozia brodo, wstręciuchu obłapiający nimfy, gębo pijana. Skąd przychodzisz tym razem?
– Byłem zobaczyć tamto i owamto na Ziemi.
– Czy przyjrzałeś się zatem historiom Sebastiana, który nie zawraca z raz obranej ścieżki? Idzie dalej przed siebie, mimo twojego utyskiwania i mnożenia szkód.
– Wcale on nie taki twardy, jak myślisz. To była jedynie drobna niedogodność. Spróbuj jednak dotknąć jego ciała, a zobaczysz, jak będzie zawracał.
– Twoje ręce są tak wolne, jak owłosione są twoje plecy. Nie zrób mu tylko żadnej poważnej krzywdy.
– Niech tak się stanie.
Innym razem wybrałem się stopem do Estonii. Mam niestety jedną dysfunkcję, która mocno utrudnia mi dzikie podróżowania – atopię. Oznacza to w praktyce, że nawet w dobrych warunkach higienicznych jestem uzależniony od mocnych leków. Bez nich stan zdrowia gwałtownie się pogarsza: na całym ciele występuje stan zapalny, który przeradza się w otwarte rany. Genetyczna loteria bywa złośliwa, ale bywają gorsze przypadki.
O wiele gorzej jest w drodze, gdy pokrywa mnie kurz, higiena sprowadza się do umycia się butelką wody Polaris w okolicznym hotelu ,,Rów Melioracyjny” (w którym mam kartę VIP), a nocą łażą po mnie insekty. Podróż przeradza sie w walkę z czasem – czy uda się zobaczyć wszystko, zanim się rozsypię?
Obudziłem się tego dnia w małym, drewnianym domku na balach w okolicy wioski Tori, w Estonii. Teren Parku Narodowego Sooma. Mokradła, moczary, czarownice. Wody bagna żółcią, bielą wrzały niczym wiedźmi kocioł. Za to poza lasem, blisko, śpiewało cicho trzęsawisko. Trawy syczą, szuszczą źdźbła, w ziołach chrzęści nuta zła. Za każdym dzikim skrzypem czai się jeszcze dzikszy rosomak, który tylko czeka, by odgryźć przechodniowi najcenniejszą część ciała.
Kocham to.
Noc i dzień polarny sięga aż do Estonii – noce są krótkie, przez zdecydowaną większość czasu jest jasno. Obudziłem się w dobrym nastroju, chociaż z suchą skórą. Sięgnąłem po nową tubkę maści, bo poprzednia była już na ukończeniu.
– Gdzieś tu… Przecież… Wkładałem na sto procent. A może na dziewięćdziesiąt dziewięć? Gdzie może być? Ta kieszeń u boku… Nie, tu też nie
Byłem coraz bardziej spanikowany. Ta mała tubka to było moje być albo nie być. Bez niej w ciągu czterdziestu ośmiu godzin przemienię się w kupę bezwładnego byle czego, które ledwie się porusza, obleczone w szatę Dejaniry.
– Tu nie… Może w kurtce… W spodniach? Szlag! Szlag! Szlag!
Maści nie było. Rozpłynęła się w powietrzu bezapelacyjnie i nieodwołalnie. A razem z nią – moje zdrowie.
Potok obrzydliwego języka wydarł się przez zaciśnięte zęby. Trzymałem w ręku jedyną końcówkę poprzedniej maści. Starczyło na posmarowanie co najwyżej szyi. Raz.
Rozciąłem nożyczkami szerszy bok, rozłożyłem środek i starannie wygrzebałem resztki drogocennej substancji. Po zastanowieniu wytarłem nożyczki o szyję, by nie stracić ani ociupinki.
Wiedziałem, że nie kupię jej tak zwyczajnie w aptece. W Polsce jest na receptę. Zresztą do najbliższego sklepu spożywczego było dziesięć kilometrów, a co dopiero do apteki.
– Dlaczego akurat to? – siedziałem na łóżku, patrząc przez okno na grzęzawisko.
Dwa dni później byłem już w Kuldiga, na Łotwie – jako strzęp i cień samego siebie. Stan zapalny na całym ciele, suchość, nerwy poskręcane jak świński ogon. Chciałem być twardy, ale nie byłem twardszy od masła na grzejniku.
Ach, tak. Wiem co można sobie pomyśleć. Czy zabrał ze sobą faktycznie tę maść, czy nie? Cóż, prawdę mówiąc, w całej tej ekscytacji podróżą mogłem to przeoczyć. Zatraciłem się w tym. Ale trzeba było wziąć pod uwagę postępujące zapalenie i zadać sobie pytanie: Czy będę miał dziś szczęście?
– Artis – powiedziałem do mojego łotewskiego przyjaciela, który nocował mnie w Kuldiga – Czuję się źle, naprawdę źle. Zabrakło mi leków, a w podróży nie wyglądam najlepiej nawet z nimi.
– A co to za lek?
– Maść na receptę. Raczej nie da się z tym nic zrobić. Spróbuję użyć wazeliny, ale jeśli nie polepszy mi się w ciągu kilku godzin, to jeszcze dziś zawracam do domu.
– Jest mi naprawdę przykro, że spotkało cię coś takiego, przyjacielu – Tak, Artis się właśnie tak wyrażał – Ale czekaj, tu jest apteka, może jednak spytamy?
– Skoro już jesteśmy, to co szkodzi. Ale na cuda nie liczę.
Przekroczyliśmy próg, a Artis wyjaśnił w swoim dziwnym, półelfim języku, na czym polega problem. Pani poszła wgłąb apteki i wróciła z zawiniątkiem.
– Czy to ta maść? – pokazała i spytała.
Zrobiło mi się cieplej.
– Tak, to ta maść.
– A, to na to nie trzeba recepty.
Przez ten moment w czasie, byłem szczęśliwy.
Szlachetne zdrowie, nikt się nie dowie…
Wkrótce byliśmy w domu Artisa. Umyłem się, posmarowałem całe ciało i wpadłem w ramiona Morfeusza na kilka godzin, by pozwolić ciału się zregenerować. Gdy obudziłem się dużo później, Artis rozpalał już grilla, a a stan zapalny był już tylko przykrym wspomnieniem. Gdy patrzyłem w sufit, z moich ust dobiegł cichy szept ulgi.
– Najgorsze już za mną.

– Znowu ty, kozia brodo, wstręciuchu obłapiający nimfy, gębo pijana. Skąd przychodzisz tym razem?
– Byłem zobaczyć tamto i owamto na Ziemi.
– Czy przyjrzałeś się zatem historiom Sebastiana, który nie zawraca z raz obranej ścieżki? Idzie dalej przed siebie, mimo twojego utyskiwania i mnożenia szkód.
– Wcale on nie taki twardy, jak myślisz. To była jedynie drobna niedogodność. Spróbuj jednak dotknąć jego ciała, a zobaczysz, jak będzie zawracał.
– Twoje ręce są tak wolne, jak owłosione są twoje plecy. Nie zrób mu tylko żadnej poważnej krzywdy.
– Niech tak się stanie.
Innym razem wybrałem się stopem do Estonii. Mam niestety jedną dysfunkcję, która mocno utrudnia mi dzikie podróżowania – atopię. Oznacza to w praktyce, że nawet w dobrych warunkach higienicznych jestem uzależniony od mocnych leków. Bez nich stan zdrowia gwałtownie się pogarsza: na całym ciele występuje stan zapalny, który przeradza się w otwarte rany. Genetyczna loteria bywa złośliwa, ale bywają gorsze przypadki.
O wiele gorzej jest w drodze, gdy pokrywa mnie kurz, higiena sprowadza się do umycia się butelką wody Polaris w okolicznym hotelu ,,Rów Melioracyjny” (w którym mam kartę VIP), a nocą łażą po mnie insekty. Podróż przeradza sie w walkę z czasem – czy uda się zobaczyć wszystko, zanim się rozsypię?
Obudziłem się tego dnia w małym, drewnianym domku na balach w okolicy wioski Tori, w Estonii. Teren Parku Narodowego Sooma. Mokradła, moczary, czarownice. Wody bagna żółcią, bielą wrzały niczym wiedźmi kocioł. Za to poza lasem, blisko, śpiewało cicho trzęsawisko. Trawy syczą, szuszczą źdźbła, w ziołach chrzęści nuta zła. Za każdym dzikim skrzypem czai się jeszcze dzikszy rosomak, który tylko czeka, by odgryźć przechodniowi najcenniejszą część ciała.
Kocham to.
Noc i dzień polarny sięga aż do Estonii – noce są krótkie, przez zdecydowaną większość czasu jest jasno. Obudziłem się w dobrym nastroju, chociaż z suchą skórą. Sięgnąłem po nową tubkę maści, bo poprzednia była już na ukończeniu.
– Gdzieś tu… Przecież… Wkładałem na sto procent. A może na dziewięćdziesiąt dziewięć? Gdzie może być? Ta kieszeń u boku… Nie, tu też nie
Byłem coraz bardziej spanikowany. Ta mała tubka to było moje być albo nie być. Bez niej w ciągu czterdziestu ośmiu godzin przemienię się w kupę bezwładnego byle czego, które ledwie się porusza, obleczone w szatę Dejaniry.
– Tu nie… Może w kurtce… W spodniach? Szlag! Szlag! Szlag!
Maści nie było. Rozpłynęła się w powietrzu bezapelacyjnie i nieodwołalnie. A razem z nią – moje zdrowie.
Potok obrzydliwego języka wydarł się przez zaciśnięte zęby. Trzymałem w ręku jedyną końcówkę poprzedniej maści. Starczyło na posmarowanie co najwyżej szyi. Raz.
Rozciąłem nożyczkami szerszy bok, rozłożyłem środek i starannie wygrzebałem resztki drogocennej substancji. Po zastanowieniu wytarłem nożyczki o szyję, by nie stracić ani ociupinki.
Wiedziałem, że nie kupię jej tak zwyczajnie w aptece. W Polsce jest na receptę. Zresztą do najbliższego sklepu spożywczego było dziesięć kilometrów, a co dopiero do apteki.
– Dlaczego akurat to? – siedziałem na łóżku, patrząc przez okno na grzęzawisko.
Dwa dni później byłem już w Kuldiga, na Łotwie – jako strzęp i cień samego siebie. Stan zapalny na całym ciele, suchość, nerwy poskręcane jak świński ogon. Chciałem być twardy, ale nie byłem twardszy od masła na grzejniku.
Ach, tak. Wiem co można sobie pomyśleć. Czy zabrał ze sobą faktycznie tę maść, czy nie? Cóż, prawdę mówiąc, w całej tej ekscytacji podróżą mogłem to przeoczyć. Zatraciłem się w tym. Ale trzeba było wziąć pod uwagę postępujące zapalenie i zadać sobie pytanie: Czy będę miał dziś szczęście?
– Artis – powiedziałem do mojego łotewskiego przyjaciela, który nocował mnie w Kuldiga – Czuję się źle, naprawdę źle. Zabrakło mi leków, a w podróży nie wyglądam najlepiej nawet z nimi.
– A co to za lek?
– Maść na receptę. Raczej nie da się z tym nic zrobić. Spróbuję użyć wazeliny, ale jeśli nie polepszy mi się w ciągu kilku godzin, to jeszcze dziś zawracam do domu.
– Jest mi naprawdę przykro, że spotkało cię coś takiego, przyjacielu – Tak, Artis się właśnie tak wyrażał – Ale czekaj, tu jest apteka, może jednak spytamy?
– Skoro już jesteśmy, to co szkodzi. Ale na cuda nie liczę.
Przekroczyliśmy próg, a Artis wyjaśnił w swoim dziwnym, półelfim języku, na czym polega problem. Pani poszła wgłąb apteki i wróciła z zawiniątkiem.
– Czy to ta maść? – pokazała i spytała.
Zrobiło mi się cieplej.
– Tak, to ta maść.
– A, to na to nie trzeba recepty.
Przez ten moment w czasie, byłem szczęśliwy.
Szlachetne zdrowie, nikt się nie dowie…
Wkrótce byliśmy w domu Artisa. Umyłem się, posmarowałem całe ciało i wpadłem w ramiona Morfeusza na kilka godzin, by pozwolić ciału się zregenerować. Gdy obudziłem się dużo później, Artis rozpalał już grilla, a a stan zapalny był już tylko przykrym wspomnieniem. Gdy patrzyłem w sufit, z moich ust dobiegł cichy szept ulgi.
– Najgorsze już za mną.
-
- mistrz forumowej ceremonii
- Posty: 9055
- Rejestracja: 03-12-2007, 14:06
- Lokalizacja: beskidy
Re: Świat Bez Końca
ale to serio jest jakaś choroba genetyczna? czy zwykłe atopowe zapalenie skóry? bo jeśli to drugie, da się je wyleczyć odpowiednią dietą, jak już zdaje się triceps wspominał
- Triceratops
- Biały Weteran Forume Tańczący na Kurhanach Wrogów
- Posty: 18670
- Rejestracja: 25-05-2006, 20:33
- Lokalizacja: Impossible Debility
Re: Świat Bez Końca
Ty wiesz, ze sie da, ja wiem, ze sie da. Ale rownie dobrze jak ja, wiesz, ze nie ma co nikogo na sile uszczesliwiac, bo tylko sobie wrogow narobisz. Daj temu spokoj, kazdy ma swoja karme do wypelnienia.
woodpecker from space