Tour report



Najnowsza recenzja

Sovereign

Altered Realities
Co za debiut! Jestem absolutnie zauroczony tym co zaserwowała ta norweska ekipa i absolutnie nie dziwię się, że Dark Descent nie zwlekała z kontraktem. Dotychczasowe doświadczenie muzyków Sovereign w takich kapelach jak m.in. Nocturnal Breed, czy Execration na pewno pozwala oczekiwać kompozycji powyżej średniej ligowej, ale ten materiał dostarcza wszystkiego tego, czego zawsze oczekiwal...





Brodequin

Harbinger of Woe
Niczym notoryczny morderca, który w ekstatycznym transie opowiada śledczym o tym, co w momentach szaleństwa robił z dziesiątkami swoich ofiar, tak Brodequin postanowili opowiedzieć nam po 20 latach o swoich nieludzkich praktykach z pierwszych trzech płyt - utrzymywania ofiar na krawędzi agonii w przerażającej pokucie tortur zgniatania, wyrywania, wbijania i rozrywania, ale teraz nadając...





  • Behemoth - letnie festiwale

    2005-09-03
    Nie są nijacy, posiadają własny charakter. Jedni ich kochają, drudzy nienawidzą. Wzbudzają różne emocje zarówno na płytach, jak i koncertach. Jeżdżą po całym świecie i ciągle hałasują. Czy znają słowo "kompromis"? Chyba nie, skoro po wydaniu ostatniego albumu "Demigod" i kilku dużych trasach (w tym dwóch naprawdę potężnych po USA) nawet w wakacje nie potrafią spokojnie usiedzieć na dupach i ciągle łomoczą diabelskie dźwięki! Ku uciesze swojej i fanów zaliczają tyle letnich imprez ile się da. Przed Wami Behemoth odbywający wojaże pod nazwą "Conquer All Summer Festivals 2005"!

    Gwoli ścisłości, niektóre z zaprezentowanych festiwali trwały dłużej niż jedną dobę, lecz ze względu na inne obowiązki Behemoth, nie zawsze mogliśmy uczestniczyć w nich w całości. Tak więc poniżej znajdziecie bądź relacje z tych dni, w których zespół grał na danym spędzie, bądź z całych imprez, jeśli pozwalał nam na to czas. Są to sprawozdania z gigów tych kapel, które mnie interesowały, a nie ze wszystkich, bo było ich od zajebania i jeszcze ciut ciut! A więc zaczynamy!!!

    29.05.2005 - Mystic Festival, Polska
    Najmocniej do gustu przypadły mi dwie pierwsze edycje Mystic Festival, gdzie pojawiły się zespoły w większości z kręgów death black, co jak najbardziej pasowało do nazwy imprezy. Później się popsuło, anonsowano coraz mniej interesujących mnie ekip i szczerze mówiąc, gdyby nie Behemoth i Kreator, również w tym roku nie zawitałbym na koncert organizowany przez firmę ze Skały. Stało się jednak inaczej. Droga do Chorzowa, mimo wysokiej temperatury, minęła pod znakiem litrów zimnego piwa (dla ochłody oczywiście he he). Na chorzowskim stadionie pokazałem się po południu kiedy Dragonforce, Frontside i Primal Fear występy mieli już za sobą. Nie żebym tego żałował, nie przejawiam zainteresowania wykonywaną przez nich muzyką (może poza Frontside). Behemoth przyszło zaprezentować się o kiepskiej (delikatnie mówiąc) porze, w niemiłosiernym upale. Mimo to chłopaki uzbrojeni w cały, kompletny rynsztunek (skóry, kolce, makijaże) dali z siebie to, na co było ich stać w tak brutalnych warunkach. Sprawy nie ułatwiały problemy ze sprzętem, które stanowiły przyczynę nienajlepszego brzmienia. Chociaż jego odbiór zależał również od miejsca w którym się znajdowało. Inaczej wszystko chodziło przy samych barierkach, inaczej z tyłu, a jeszcze inaczej na krzesełkach. Takie są prawa dużych festiwali na otwartym powietrzu i trzeba się z nimi pogodzić. Ważne, że Behemoth zagrał, wykorzystał wszystkie możliwości i na pewno zszedł ze sceny z twarzą. Od legendy thrash metalu, czyli Kreator oczekiwałem wiele i niestety zawiodłem się. Nie była to wina zespołu, bo wiekowi już Niemcy doświadczenie posiedli ogromne, showmanami są dobrymi i umieli zachować się jak na metalowym koncercie przystało. Problem stanowiło ponownie fatalne brzmienie, akustyk nie popisał się, kłopoty ze gratami jawiły się większe niż w przypadku Behemoth, Petrozza w ogóle nie ukrywał swojego wkurwienia. Doszło do tego, że znając utwory grupy prawie na pamięć, dopiero po kilkudziesięciu sekundach rozszyfrowywałem niektóre z nich. A tłukli zacne rzeczy, nie ograniczając się do promowania najnowszego albumu "Enemy Of God", puścili w przestrzeń tego słonecznego popołudnia kilka klasyków z mniej lub bardziej zamierzchłej przeszłości. Do pełni szczęścia brakowało jednak wspomnianego wcześniej elementu, czyli porządnego soundu. Hm, widywałem Kreator w dużo lepszych okolicznościach. Raz na wozie, raz pod wozem. Kolejny zespół, czyli popowy, cukierkowaty, słodziutki Nightwish pominę milczeniem, bo gdybym miał opisać ich show bez używania brzydkich wyrazów, to nie ujrzelibyście ani słowa. Kompletnie nie w moim guście! W końcu nadszedł wieczór (upał jakby zelżał) i pora na główne danie Mystic Festival 2005, czyli Iron Maiden. Od razu zaznaczam, że fanem Anglików nigdy nie byłem, choć ich istnienie mi nie przeszkadzało. Podobny stosunek mam do koncertu, który niejednego maniaka na pewno zachwycił, u mnie zaś obyło się bez ejakulacji. Trzeba jednak pochwalić ogrom pracy włożonej przez band, jak i obsługę techniczną w przygotowanie takiego przedstawienia. Dekoracja zmieniała się zależnie od wykonywanego kawałka, przewijały się seksowne diablice, nie mogło zabraknąć maskotki zespołu, czyli Eddiego. Sami muzycy jak na swój wiek zachowywali się bardzo energicznie, tętniło w nich życie, radość z grania. Bruce nie mógł ustać w miejscu, biegał bez przerwy, raz na równi z resztą artystów, raz na specjalnie zbudowanym pomoście nad perkusją, wymachiwał wielką flagą brytyjską. Profesjonalny show, o Szatanie! Oczywiście problemy z brzmieniem zostały zażegnane, wszystko pracowało na pełnych obrotach! Band poczęstował blisko trzydziestotysięczną widownię utworami tylko z pierwszych czterech płyt. Taki założył plan i skrupulatnie go wykonał, mimo błagań niektórych słuchaczy o inne kawałki. Całość trwała półtorej godziny i myślę, że zwolennicy Żelaznej Dziewicy opuszczali obiekt usatysfakcjonowani. Uczestniczyłem w historycznym wydarzeniu i jestem z tego rad, Mystic Festival 2005 dobiegł końca, później pojawiło się dużo piwa i reszta niech pozostanie milczeniem he he.

    03.06.2005 - Aarhus Metalfest, Dania
    Kiedy w styczniu byliśmy na trasie z Exmortem chłopaki wspominali, że współorganizują festiwal metalowy i chętnie widzieliby na nim pomorską bestię. Nie minęło pół roku i oto toczyliśmy się do Danii na wspomnianą imprezę, hell yeah!!! Arhus objawił się jako bardzo ładne, czyste miasto, przypominające te w Belgii, czy Holandii, zresztą to jeden karabin! Do klubu dotarliśmy po południu, więc przed nami mnóstwo czasu na przygotowanie wszystkiego jak należało, bez pośpiechu, bez stresu. Wszelaką pomocą służył Martin (gitarzysta Exmortem), merchandise'm zajął się Bo (wokalista Illdisposed, który ani na chwilę nie odstępował swojej szklaneczki z whiskey ha ha), światłami zajął się znajomy człowiek, który na trasie Behemoth w USA współpracował z Kingiem Diamondem - wszystko grało jak należy! Sala porządnych rozmiarów, przestrzenna, doskonała do tego rodzaju koncertów. Na jej drugim krańcu, za barem, znajdowała się malutka scena, na której prezentowały swe wdzięki supporty w chwilach, kiedy na dużej nic się nie działo. Były to kapele głównie z nurtu hard core, w którym kompletnie się nie orientuję i nawet ich nazwy nic mi nie mówiły. Postałem, popatrzyłem, popiłem piwa, poszedłem, nic tu po mnie. Zdaje się, że blisko 500 osób, które przyszły na koncert myślało podobnie, bo - przynajmniej na początku - zainteresowanie było marne. Za to pierwszy zespół, który zwrócił uwagę na głównej scenie to Volbeat, wykonujący, jak sami stwierdzili... 'Elvis metal'!!! Serio, kolesie grali piosenki w stylu Króla, tyle że z ciężkimi, przesterowanymi gitarami. Inaczej nie da się tego opisać! Oryginalne, nie powiem, ale na dłuższą metę bardzo mdliło, muliło, więc zrezygnowałem z dalszego obcowania z tymi dźwiękami. Za to publika szalała już jak opętana, widać, że doskonale znała i bawiła się przy luźnym, skocznym repertuarze Volbeat! Co kto lubi! Kolejni na deski wtoczyli się goście z Barcode i wiadomo było, że żarty się skończyły. Ich wściekły hard core porządnie skopał dupę niejednego delikwenta i nawet ja byłem pod wrażeniem występu, a musicie wiedzieć, że zazwyczaj nie gustuję w takiej muzyce! Żywiołowy, bardzo zaangażowany wokalista, ruchliwi gitarzyści, nie ustępujący im w szaleństwie perkusista, cały czas coś się działo - mocna, dynamiczna sztuka!!! Behemoth i Dissection jako jedyne z zespołów na tym spędzie prezentowały naprawdę bluźnierczy wizerunek i zastanawiałem się jak zostaną odebrane przez ludzi, w znacznej części zorientowanych na hard core. Moje obawy zostały jednak szybko rozwiane kiedy Nergal i spółka rozpoczęli szaleństwo, a zgromadzeni maniacy ruszyli do ostrej zabawy. Wszak to pierwszy w ogóle koncert twórców "Demigod" w tym kraju, więc głód na ich muzykę był duży! Młyn, moshing, headbanging - przyznaję, że Duńczycy umieli klawo rozkręcić się ha ha. Po 50 minutach Behemoth zszedł w chwale, muzycy bardzo zadowoleni, przyjęcie mieli zajebiste! Nie wiem, czy nawet nie lepsze niż Dissection, choć to mogło być spowodowane późną porą i tym, że część zgromadzonych opuściła lokal przed gigiem gwiazdy, udając się do domów. Ci, którzy byli twardzi i wytrwali do końca zostali wynagrodzeni mocnym, potężnym, bezbłędnie brzmiącym koncertem w szwedzkim wydaniu! Dissection potrafili stworzyć kapitalną atmosferę swoimi mrocznymi, przytłaczającymi, w przeważającej części szybkimi hymnami z obu płyt zespołu, w których melodia spełniała niebagatelną rolę. Charyzmatyczny lider, Jon, sprawiał wrażenie jakby każde solo grał po raz ostatni w życiu i wczuwał się niemiłosiernie! Bardzo przekonywujący band, bardzo przekonywujący show - cieszę się, że Dissection powstał z martwych! Po sztuce nastąpiła polsko - szwedzka integracja przy piwie, gdzie wyszło na jaw między innymi, że technicznym od gitar w Dissection jest... Polak! Ależ ten świat mały!!! Na drugi i ostatni dzień festiwalu zaanonsowani byli między innymi Insision i Visceral Bleeding, czyli całkiem porządne ekipy death metalowe, lecz my musieliśmy wracać do Polski. Trudno, kiedy indziej spotkamy się z tymi brutalnymi rzeźnikami!

    09-11.06.2005 - Sweden Rock Festival, Szwecja
    Impreza w Szwecji jawiła się wyśmienicie z kilku względów. Ciekawy skład kapel, kilkudziesięciotysięczna frekwencja, dużo znajomych gęb, a poza tym nigdzie się nie spieszyliśmy i mogliśmy szaleć do końca trwania festiwalu. Okazja do balangi była wyborna - Nergal obchodził 28 urodziny! Pozostało jedynie jakoś się tam dostać. Opłaty za prom dla ośmiu osób i busa z przyczepą okazały się zbyt wysokie, dlatego wybraliśmy drogę lądową, która trwała nieco dłużej, ale za to gwarantowała świetne widoki, jak na przykład gigantyczny most łączący Danię i Szwecję. Ciągnął się przez morze blisko 20 kilometrów, zewsząd otaczała nas woda, bez żadnych perspektyw ujrzenia ziemi, ani z przodu ani z tyłu. Moc! Pogoda dopisywała, parliśmy beztrosko przed siebie podziwiając co lepsze krajobrazy, aby na miejsce festiwalu zawitać w czwartek pod wieczór. Tam pieczę nad nami od razu objęli ludzie z Regain Records, co oznaczało ni mniej ni więcej jak mnóstwo piwa, wspólne grillowanie, doskonałe towarzystwo i ubaw po pachy! Jako że pierwszy dzień występów mieliśmy prawie za sobą (przegapiliśmy między innymi Napalm Death) naszym gałom zdążył ukazać swoją potęgę jedynie Motorhead (rozpoczął granie gdzieś przed 22-gą, na jednej z czterech scen, zwanej Rock Stage). Panowie nigdy nie zawodzili, również tym razem! Przy ich muzyce bawiła się prawie cała ekipa, browar znikał w tempie zatrważającym, czyniąc coraz większe uśmiechy na twarzach i dodając co chwilę nowych pokładów energii. Dookoła jakoś dziwnie szybko zrobiło się dużo miejsca, nikt nie był skory podejść i dołączyć do tańców, zabaw i swawoli he he. Było ostro i szaleńczo? A co, przecież to niezmordowany Lemmy i spółka!!! Szczytem, po którym 'odlecieliśmy', był podwieszony pod sufitem olbrzymi 'samolot', zmontowany z elementów metalowych, który w kawałku "Bomber" na przemian: raz obniżał lot, raz wznosił się nad muzykami. Świetna scenografia, wspaniały band, rock'n'roll!!! Po wszystkim udaliśmy się na pole namiotowe w celach rozrywkowych (he he), po czym uskuteczniliśmy kurs do oddalonego o kilkanaście kilometrów hotelu na totalną dobitkę co niektórych pasażerów! Było śmiesznie, jak zawsze he he. W piątek jako pierwszy pod Festival Stage zaciągnął mnie Black Label Society, produkujący się w pełnym słońcu o 13.30. Wszystko zaczęło się od niemiłosiernych sprzężeń gitary, trwających blisko minutę, aż pojawił się On - Zakk Wylde - i wysmażył na przywitanie długie, zakręcone solo, aby przejść do konkretnego utworu. Brzmienie wioseł mogło niejednego amatora sześciu strun przyprawić o zawrót głowy i wściekły atak zazdrości. Tak bogatym, pełnym, soczystym soundem już dawno nikt mnie nie zaskoczył. Nie pomyliłby się ten, kto powiedziałby, że to koncert dwóch wykonawców jednocześnie - BLS i Zakka Wylde'a. Z jednej strony zespół przygniatał pełnymi pasji i wigoru, śmierdzącymi piwskiem i jointami, stonerowymi piosenkami. Dodatkowo w pewnych fragmentach wspomagany przez technicznego, który albo krzyczał razem z chłopakami do jednego mikrofonu, albo paradował dumnie z... megafonem! Z drugiej strony Zakk - śpiewał, grał, odlatywał w inny wymiar, płodził genialne, hipnotyzujące solówki! Gitara zdawała się być jego kolejną kończyną, choć zmieniał kolorowe, odjechane cudeńka prawie co utwór! Nie doliczyłem się ile instrumentów zaprezentował podczas gigu! Jedno jest pewne - razem, czy osobno - dawali radę i to jeszcze jak!!!! Piętnaście minut później na Sweden Stage swoje wdzięki zaprezentowali weterani thrashu, czyli Overkill, którzy obojętnie czy w małym klubie, czy na wielkiej festiwalowej scenie, takiej jak ta w Szwecji, umieli skopać dupy i bratków nasadzić, aż się kurzyło! Ogromna to zasługa Blitz'a, który swoją żywiołowością i wrednym, piskliwym głosem potrafił niejednego maniaka wprowadzić w świat szaleństwa. Biegał, krzyczał, dyrygował, maltretował statyw od mikrofonu, wymachiwał rękoma, co chwilę znikał za sceną, aby za moment wrócić z kolejnym papierosem w ustach. Gość rządził na deskach! Również muzycy starali się nie stać jak kołki powbijane w ziemię, choć obłędem bym tego nie nazwał. Wszak to nie ekstremalnie szybki, mroczny, czy brutalny wyziew, tylko prosty, rasowy, zadziorny, chropowaty, acz świetnie wpadający w ucho, thrash metal starej amerykańskiej szkoły, gdzie na odległość czuć zabawę i radość z grania. Overkill promował nowy krążek "ReliXIV", nie zapominając oczywiście o swoich klasykach, na czele których stał "Fuck You!". W trakcie tego kawałka większość zgromadzonych metalowców wyciągała środkowy palec i dumnie pokazywała w górze!!! "Call us fearless, call us crazy. Say what you want, say we're lazy!... We don't care what you say. Fuck you!" - toż to kwintesencja metalu! ha ha. O 17.50 na Spendrups Stage pojawił się kolejny stary band, choć innego, skrajnie podziemnego formatu. Mowa o istniejącym od 1985 roku szwedzkim, blackowym pomiocie Satanic Slaughter, w którym skład zmieniał się dosyć często i niestety efekty takiego stanu rzeczy były zauważalne na odległość. Fakt, wszystko odbywało się w old schoolowej atmosferze, szybko, agresywnie, diabelsko, z pazurem, ale jednak czegoś zabrakło. Może to kwestia brzmienia w stylu "pocieram styropian o szybę", które nic, tylko buczało, rzęziło, skrzypiało! Gdybym nie kojarzył dwóch pierwszych całkiem niezłych płyt "Satanic Slaughter" i "Land Of The Unholy Souls", to miałbym pewne trudności z ich odbiorem w wersji live. Wiem, czepiam się, ale nie takiego pokazu siły oczekiwałem od ekipy, która ma na karku 20 lat. Przykro mi, na prawdę kurwa mi przykro! Może mieli zły dzień? W końcu o godzinie 20.45 nastąpiło to, po co zawitaliśmy na Sweden Rock Festival, czyli show Behemoth na Spendrups Stage. Od początku było wiadomo, że sztuka będzie wyjątkowa, gdyż Nergal obchodził 28 urodziny i zarówno zespół, jak i zgromadzeni maniacy dali z siebie 200% energii. Nie bez przyczyny na nowym mini albumie Behemoth znajdą się między innymi dwa numery zarejestrowane podczas tego specjalnego show, a mianowicie "Slaves Shall Serve" i "Demigod". Nie zabrakło szampana na scenie, a poza zajebistym, godnym najlepszych, przyjęciu przez widzów koncertu Behemoth, Nergal dostał jeszcze jeden warty odnotowania prezent urodzinowy. Mówię o oblanym czarnym marcepanem torcie w kształcie odwróconego krzyża (z napisami: "Nergal" i "666"), który niespodziewanie przygotowała ekipa Regain. Palce lizać! Do śpiewania toastów (po polsku, szwedzku i diabli wiedzą jak jeszcze) na polu namiotowym dołączyli także Matte Modin z Dark Funeral, z kumplami z drugiej kapeli, czyli rozrywkowymi facetami z Defleshed, którzy zaproponowali między innymi bardzo interesującą zabawę, a mianowicie 'chairdiving' (nie, nie stagediving he he). Polegała ona na wzięciu dużego rozpędu, wskoczeniu na krzesło, wybiciu się z niego w powietrze i jak najdalszym locie na ludzi stojących z przodu. O skutki nie pytajcie, nadmienię tylko, że nie wolno tego próbować w domu, ani... na trzeźwo! he he. Po nocy pełnej atrakcji przez pół następnego dnia odpoczywaliśmy w hotelu. Do ruszenia się na teren festiwalu nie zachęcał też padający deszcz, impulsem do tego stał się jednak koncert gigantów doom metalu, czyli Candlemass. Punkt 20.00 na Festival Stage ozdobionej czterema dużymi, podświetlonymi, białymi krzyżami wszedł zespół i... gość o równie potężnej posturze, co głosie - Messiah Marcolin, ubrany w strój mnicha, przewiązany pasem! Sprawiał wrażenie zdrowo nawiedzonego, zwłaszcza kiedy uprawiał specyficzny 'taniec - chód' a'la King Kong he he. Candlemass nie mógł rozpocząć inaczej swojego setu, niż pierwszym numerem z ostatniej płyty, czyli porywającym, kopiącym po dupie "Black Dwarf". Później było już różnorodnie, przekrój przez twórczość kapeli, raz szybciej, raz wolniej, ale cały czas bardzo ciężko, przytłaczająco! Bez dwóch zdań Szwedzi dali świetny, półtoragodzinny spektakl. Gwiazdą zamykającą trzydniowy festiwal okazała się legenda glam rocka, seksu i rozpierduchy, czyli niegrzeczni panowie z Motley Crue. Można by powiedzieć, że obecnie to już zdziadziałe pryki, oczywiście na twarzach widać efekty niejednej wciągniętej ścieżki zdrowia, czy hektolitrów wypitego whiskey. Można by powiedzieć, że starość nie radość, ale tak na prawdę w ich przypadku te słowa nie mają uzasadnienia, oni ciągle tryskają energią. Przez ponad dwie i pół godziny (od 23.30) doskonale bawili się tym, co robili. Rockowych standardów, hitów znanych z MTV czy stacji radiowych nie było końca. Działo się dużo! Tommy Lee w przerwie między piosenkami wchodził na podest i robił 'jaskółkę', pałeczkami żonglował po mistrzowsku, Nikki Sixx i Mick Mars z totalnym spokojem, luzem, jakby grali do lustra, a nie kilkudziesięciotysięcznej publiczności, szarpali struny swoich gitar, Vince Neil miał silny dar przekonywania płci pięknej do pokazywania klejnotów (co nie jedna uczyniła), co chwilę na scenie pojawiały się bardzo skąpo odziane dziewczyny. Show pełną gębą, wybuchów i fajerwerków nikt nie żałował, mieli rozmach skurwysyny! Na imprezę przybyli czterema (!!!) nightlinerami, po jednym dla każdego z muzyków, wszak w trzyletnią (!!!) trasę nie jedzie się Żukiem dziadka!!! Po koncercie Motley Crue orgazmu nie miałem, gdyż nie jestem zwolennikiem takiej muzyki, ale potrafię docenić kawał dobrej roboty. Świetne zakończenie bardzo udanego festiwalu, nie ma co!!! Jako, że 13 czerwca w londyńskiej Astorii miała odbyć się ceremonia rozdania nagród angielskiego Metal Hammera, gdzie Behemoth został nominowany w kategorii "Najlepsza grupa undergroundowa", toteż Nergal po uczcie na Sweden Rock Festival udał się na Wyspy Brytyjskie, zaś reszta zespołu wróciła do Polski w celu uzupełnienia sił przed następnym atakiem.

    17.06.2005 - Summer Blast Festival, Niemcy (koncert odwołany)
    Ów festiwal pierwotnie planowany był przez organizatorów nie na czerwiec, lecz na lipiec. Jednak w ostatniej chwili data uległa zmianie i band zmuszony został do natychmiastowej korekty swoich działań (również tych prywatnych). W dniu wyjazdu, czyli 16-ego Nergal wróciwszy z Londynu miał niewiele ponad dwie godziny na odpoczynek, spakowanie gratów, po czym całą ekipą w komplecie znowu ruszyliśmy w drogę, tym razem na bibę do Niemiec, na którą... na nieszczęście nie dojechaliśmy!!! Od początku wszystko było przeciwko nam: niekorzystny termin, zbyt mało czasu na dotarcie na miejsce, wielki pośpiech, kierowca... który w nocy zasnął za kółkiem i doprowadził do małej kraksy 20 km przed granicą polsko-niemiecką. Nic groźnego, jednak w efekcie auto było niesprawne do dalszej drogi! Niestety, pewnych rzeczy, mimo szczerych chęci, nie da się przeskoczyć! Ze spuszczonymi głowami, wkurwieniem w sercach, postanowiliśmy wrócić!

    25.06.2005 - Graspop Festival, Belgia
    Nauczeni doświadczeniami poprzedniego wyjazdu zaplanowaliśmy dotarcie na kolejną imprezę z nieco większym zapasem czasu potrzebnym w razie jakichś niedogodności. Jednak cholerny pech chciał, że akurat tego dnia na belgijskich autostradach miały miejsce albo przebudowy, albo często zdarzały się wypadki, żesz w mordę! W wielkim pośpiechu, cisnęliśmy Fordem Transitem ile fabryka dała (a z przyczepą pełną ciężkich klamotów nie jest to lekkie zadanie), aż w końcu na styk zdążyliśmy na show (odwołania drugiego z rzędu koncertu raczej nikt by nie przeżył he he). Szybkie rozpakowanie i przygotowanie sprzętu, duży bałagan na scenie i na zapleczu, przebieranie, malowanie twarzy i w końcu Behemoth około godziny 13.40 błyskawicznie zamontował się na deskach, bo fani już dosyć głośno dawali znać o sobie. A pojawiło się ich całkiem sporo - blisko 3 tysiące maniaków gniotących się w ogromnym namiocie, z zewnątrz przypominającym swym wyglądem cyrk. Mimo takiego chaosu gig wypadł świetnie, ludzie reagowali bardzo impulsywnie, widać, że z niecierpliwością oczekiwali na tę sztukę, nie było do czego się przyczepić. Może jedynie do ogromnego skwaru i duchoty na scenie, które dały się we znaki muzykom, chociaż nie pokazali tego po sobie. Po wszystkim każdy chciał jak najszybciej wziąć zasłużony prysznic, zjeść, odpocząć, a potem już tylko hulać i oglądać inne interesujące kapele na Graspop Festival!!! Zanim zdążyliśmy doprowadzić swoje ciała do stanu używalności, żołądki do normalnego funkcjonowania, koło nosa przemknął gig reaktywowanego Gorefest. Nie było jednak co płakać, wcześniej, czy później, jeszcze ich dorwę na koncercie. Następnym ciekawym bandem okazał się Samael, który promował najnowsze dzieło "Reign Of Light" i pokazał, że połączenie metalu i... dyskoteki jest możliwe! Był to w moim przekonaniu jak na razie jedyny band, któremu owa sztuka udała się (a może po prostu mam do niego sentyment i wszystkie nagrania łykam, niczym młody pelikan nakrętki jedenastki he he). Mnóstwo elektroniki, klawiszowych plam, melodii, tanecznych rytmów, pozytywnych wibracji, a jednak przy zachowaniu ciężaru gitar, mocy jaka płynęła z prostych, acz konkretnych riffów! Futurystyczny klimat wprowadzały interesująco rozwiązane światła, oraz projekcje obrazów w tle sceny. Taką wizję miał Vorphalack (który również prywatnie, przed koncertem, paradował w spódnicy i czerwonej koszuli - wiem, to brzmi okrutnie he he) i odważnie wprowadził ją w życie. Jednym mogło się to podobać, innym nie, ja jednak szacunek dla Szwajcarów mam, bo umieli stworzyć świetny show, odbiegający od metalowych norm! Potem do samego wieczora nie grało nic, co przykułoby uwagę na dłużej, więc szwendałem się po terenie festiwalu, podziwiałem co lepsze okazy płci przeciwnej, czy co chwilę podnosiłem szczękę z ziemi, bo właśnie przemknął obok muzyk którejś z ulubionych kapel. Niezłe uczucie żłopać ze znajomymi zimne browary i widzieć siedzących przy następnym stoliku Dave'a Lombardo z żoną i dziećmi, tak jakby byli Twoimi starymi kumplami he he. A jeszcze lepsze kiedy koncert Slayer mogłem obejrzeć od tyłu, gdzie muzycy byli na wyciągnięcie ręki! Trzech facetów grających i machających łbami, czwarty za potężnym zestawem perkusyjnym napędzający właściwe tempo, a przed nimi kilka tysięcy falujących, ściśniętych maniaków! Jakżeby inaczej, skoro z potężnych głośników leciał szlagier za szlagierem, klasyk za klasykiem, brzmienie klarowne, ciężkie i ostre od samego początku do końca bez żadnych wpadek, jak przystało na mistrzów! Po jakimś czasie udałem się w tłum, aby mieć widok na całe przedstawienie, na wystrój i zawodowe światła! To mój piąty gig Slayer i sądzę, że - tak jak pozostałe - nie miał jakichkolwiek słabych punktów! Nie bez powodu wielu ludzi uważa Amerykanów za najlepszy metalowy band świata, z czym trudno się nie zgodzić! Dlatego głupio się potem człowiek czuł, gdy tego samego wieczoru, po Slayer, jako gwiazda występował Slipknot. Dziwne, z Arayą, Kingiem, Hannemanem, czy Lombardo można było uścisnąć dłoń, a muzycy Slipknot wchodzili na scenę w asyście ochroniarzy, mimo iż 'zagrożenie' ze strony fanów, czy dziennikarzy było zerowe. Zresztą to nieistotne, bo z nimi piątki przybijać nie miałem zamiaru, ponieważ dla mnie, starego, zatwardziałego, zaślepionego fanatyka metalu, takie nowoczesne, modne, 'numetalowe' granie nie lśniło żadnymi wartościami. Odbiegając od muzyki przyznać trzeba, że band zgotował bardzo spektakularny show, gdzie działo się całkiem sporo. Oprócz podstawowego zestawu instrumentów pojawił się zawodnik, który walił w ogromny bęben, drugi scratchował (chyba tak to się nazywa), trzeci na niczym nie grał, tylko skakał, biegał jak poparzony! Oczywiście obecni na deskach nosili obowiązkowe kombinezony i maski. Wszystko pięknie, tylko dźwięki niełaskawe dla moich uszu, więc po kilku kawałkach podziękowałem! Po zakończeniu festiwalu, w środku nocy udaliśmy się w drogę, ponieważ następnego dnia czekał na nas Furyfest we Francji.

    26.06.2005 - Furyfest, Francja
    Le Mans - mówi Wam coś ta nazwa? Tak, to właśnie tam odbywają się jedne z najsłynniejszych wyścigów samochodowych, ale nie tylko! Tam też ma miejsce największy letni festiwal metalowy we Francji, czyli Furyfest, na który zawitaliśmy z Behemoth w gorącą niedzielę przed godziną 15-tą. Tuż przed występem zespołu Nergala na Velvet Stage szaleli goście z Illdisposed, ale ze względu na obowiązki, rozładowywanie sprzętu i przygotowania do koncertu nie zobaczyłem Duńczyków w akcji. Behemoth zawładnął deskami o 15.40, miał do dyspozycji 35 minut i jak zawsze skoncentrowany i nastawiony na możliwie najlepszą prezentację nie oszczędzał sił! Orion i Seth bez przerwy zamiatali podłogę włosami, Nergal prowadził maniaków przez pole bitwy, a Inferno nadawał wszystkiemu odpowiedni rytm. A dorównać jemu szybkością to nie lada sztuka! Fani masakrowali się w pierwszym rzędzie, Francuzi nie po raz pierwszy pokazali, że wiedzą do czego służą metalowcowi długie baty! Ochroniarze w fosie mieli ręce pełne roboty wyłapując co odważniejszych śmiałków gotowych wtargnąć na scenę. Uff, było na prawdę gorąco i to nie tylko ze względu na żar lejący się z nieba. Krótka, ale bardzo udana, treściwa i intensywna sztuka w wykonaniu Behemoth!!! Po spakowaniu gratów i załatwieniu wszelkich formalności, z kolejnym piwem w dłoni udałem się na Forum Stage, gdzie od godziny 17-tej zniszczenie siał Napalm Death. Przysługujące chłopakom 45 minut wystarczyło, aby ogromny namiot, pod którym znajdowała się scena zdmuchnąć z powierzchni ziemi! Młodzieniaszkami już nie są, a na deskach szaleli, robili (zwłaszcza Barney) setki kilometrów, machali łbami, masakrowali swoje instrumenty!!! Zresztą totalna energia i żywioł towarzyszyły ich występom od zawsze i nie inaczej było tym razem. Brzmienie potężne, atakujące ośrodki słuchowe bez ostrzeżenia, pełna moc! Promowali swój ostatni, rozszarpujący materiał "The Code Is Red... Long Live The Code", choć rzeczy z bardziej zamierzchłych czasów też uwzględnili, no bo jakże wyglądałby koncert Anglików bez chociażby "Scum", "The Kill", "Nazi Punks Fuck Off!", czy kilku coverów? Stara gwardia trzyma się dzielnie, czego dowodem jest Napalm Death, czy chociażby moi kolejni bogowie - Obituary, którzy jakiś czas temu powrócili na scenę. Nie darowałbym sobie, gdybym przegapił ich występ. Tak więc za kwadrans 18-ta udałem się do głównej hali (Main Stage) wypełnionej po brzegi ludźmi, gdzie okazało się, że Amerykanie nadal potrafią dumnie dzierżyć sztandar death metalu made in Florida! Muzycy (oprócz Watkins'a, który na początku miał problemy z basem) rozpoczęli set numerem otwierającym nowy cd "Frozen In Time". Niezbyt udane w ich dyskografii płyty "World Demise" i "Back From The Dead" pominęli milczeniem, aby serca i dusze zgromadzonych wypełnić dźwiękami z trzech pierwszych albumów, czyli "Slowly We Rot", "Cause Of Death" i "The End Complete". Brzmienie gitar Peres'a i West'a należało do tak charakterystycznych, że trudno byłoby komukolwiek je podrobić bez oczywistych skojarzeń z Nekrologiem! To samo można powiedzieć o wokalu Tardy'iego, który dzięki nałożonemu pogłosowi burzył mury i zrywał asfalt! Magia starego napierdalania była wszechobecna od pierwszej do ostatniej sekundy trwania gigu. Te 45 minut minęło w mgnieniu oka, a chciałoby się jeszcze więcej! Jednak festiwale rządzą się swoimi nieugiętymi prawami! Chwilę później, o 18.30 na Velvet Stage misterium odprawiła tajemnicza grupa, o dość dziwnej nazwie Sunno))), w której wokalami zajmował się pewien znany Węgier. Od razu przyznaję się bez bicia, że nie wiedziałem co myśleć, przez dłuższą chwilę wisiał nade mną ogromny znak zapytania! Na pewno pogratulowałbym odwagi temu, kto nazwałby twórczość Sunno))) muzyką. To był raczej zlepek ciężkich, okrutnie powolnych uderzeń w struny gitar na przemian z dotykaniem opętanych, mrocznych, diabelskich klawiszy, gdzie nad wszystkim górował Atilla (z czołem wymalowanym jakby właśnie wrócił z planu filmowego Star Trek he he) wydający z siebie najprzeróżniejsze, chore odgłosy - szepty, krzyki, piski, mruczenie, recytacje grobowym głosem - o których niełatwo powiedzieć, że pochodziły od istoty ludzkiej. Gitarzyści ubrani niczym mnisi, z głowami nakrytymi kapturami, jakby zahipnotyzowani: raz stali na scenie bez ruchu, raz zginali się w pas, raz wznosili gitary ku niebiosom (a raczej ku dachowi he he) - po prostu kompletnie odjeżdżali! Nawiasem mówiąc, w tym przedsięwzięciu artystycznym nie było miejsca dla instrumentów perkusyjnych - jedynie dzięki wyziewom z paszczy, wiosłom, oraz parapetowi rodził się klimat! Ale za to jaki!!! Mrok absolutny, tak bym to ujął!!! Jeszcze lepsze jaja w garderobie Sunno))), gdy poprosiłem zespół o wspólne zdjęcie, na które - owszem - zgodzili się, ale pod warunkiem, że będą stali tyłem, bez ujawniania twarzy. Jedynie Atilla nie miał nic przeciwko normalnej fotce. Zdrowo to w tej ekipie nie jest na pewno he he. Koncerty Samael (który się właśnie kończył na Forum Stage) i Dimmu Borgir (który się właśnie zaczynał na Main Stage) przegapiłem siedząc w stołówce dla zespołów, objadając się francuskimi daniami, oraz upijając się czerwonym winem, hell yeah!!! Za to na Motorhead grający o 20.45 na Main Stage ruszyłem z jęzorem na brodzie i jak zawsze byłem usatysfakcjonowany ich występem! To nic, że Motorową Głowę ostatni raz widziałem przed dwoma tygodniami, ten band chyba nigdy się nie nudzi! Ci faceci mogliby być naszymi ojcami (dla kogoś innego dziadkami), jednak krzesali taki rock'n'roll, taki ogień, że iskry leciały ze sceny i publiki! Jak na gwiazdę przystało przyciągnęli najwięcej (obok Slayer) fanów i niełatwo było ustać wśród spoconych ciał, w dosyć nieciekawej temperaturze, w której z sufitu kapała woda! Można by rzec 'porno i duszno', no ale czego się nie robi dla Motorhead? Chwilę później, podczas wieczornego penetrowania stoisk z płytami i koszulkami jakby spod ziemi wyrósł Robert z Immolation, który bardzo żałował, że nie obejrzał show Behemoth. Cóż, my również nie uświadczyliśmy ich koncertu na ani Graspop, ani na Furyfest, gdzie obie kapele grały, ale w innych dniach. Trudno, się mówi. Co się odwlecze, to nie uciecze... W końcu o 22.30 nadeszła prawdziwa zagłada, na którą czekali chyba wszyscy!!! Po zatankowaniu 1,5 litrowej butli wińskiem (no co?! gorąco było, musiałem się jakoś ochłodzić he he) udałem się z powrotem na Main Stage, gdzie wystąpił niezawodny morderca, czyli Slayer! Skoro dzień wcześniej koncert Amerykanów obejrzałem na spokojnie, tym razem nie było innego wyjścia jak porządnie się wyszaleć! Wtórował mi w tym Szymon (techniczny Behemoth)... i kilka tysięcy Francuzów! To właśnie fenomen Slayer, iż gdziekolwiek by nie grali, to potrafili tak rozruszać publikę, że na jedno skinienie ręki Tom'a ludzie zaczęliby się mordować! Podejrzewałem, że chłopaki zaprezentują ten sam zestaw utworów co dzień wcześniej w Belgii, jednak myliłem się. Oczywiście o klasykach nie zapomnieli, był to przekrój przez ich bogatą dyskografię, ale z naciskiem na inne kawałki. Tym, co zbliżyło oba gigi to identyczna ilość kawałków z "Diabolus In Musica" i "God Hates Us All" (po dwa z każdego krążka). Fantastyczna sprawa móc oglądać Slayer dzień po dniu!!! Jednak wszystko co piękne, szybko się kończy, półtorej godziny zleciało jak z bicza strzelił, więc trzeba było pożegnać znajomych, spakować manatki i jechać do hotelu. Zresztą prysznic to też genialny wynalazek, zwłaszcza po tak intensywnym festiwalu!!! Rano pobudka i powrót do domu, a jako że z Francji do Polski daleko, więc musieliśmy często tankować i nie mam na myśli tylko samochodu he he.

    01.07.2005 - With Full Force Festival, Niemcy
    With Full Force Festival zapowiadał się masakrująco nie tylko ze względu na kilka występujących zespołów, ale również przez skład imprezowiczów z Polski, którzy zawitali do Niemiec. Mam na myśli przedstawicieli Frontside, Virgin Snatch, Lux Occulta, Riverside, Mystic Productions, kilku istotnych polskich magazynów, czyli znajomych, którzy za kołnierze raczej nie wylewali. Na festiwalu spędziliśmy trzy dni, lecz poza pierwszym z nich (piątkiem, kiedy było dużo interesujących bandów), nic ciekawego się nie działo, więc nie oczekujcie relacji. No bo niby z czego? Z występów gównianych Superbutt, Ektomorf, Knorkator, Die Apokalyptischen Reiter, Finntroll, czy Haggard? Dajcie spokój!!! Skupmy się lepiej na tym, co wartościowe, zaczynając od Extreme Noise Terror, którzy od 16.15 wzięli w posiadanie Main Stage. Sześciu facetów (w tym dwóch wokalistów) musiało robić sporo zamieszania (na drugiej gitarze band wspomagał Ollie z Desecration)! Szybko, głośno, grindująco, choć sądzę, że jeszcze lepiej wypadliby w ciemnym, ciasnym, dusznym klubie, gdzie kontakt z publicznością nie ograniczałaby żadna fosa, ludzie szaleliby i fruwali, wszyscy bez wyjątków byliby zadowoleni! Na With Full Force zabrakło tego klimatu, scena wydała się zbyt duża dla stricte podziemnego bandu, choć i tak uważam gig za udany! Godzinę po Anglikach, ponownie na Main Stage, wkroczyli muzycy Obituary. Zagrali bardzo dobry koncert, choć chyba nie lepszy od sztuki sprzed tygodnia we Francji. Nie mam na myśli zestawu utworów (ten sam co na Furyfest), czy brzmienia (zero zastrzeżeń), tylko ogólny klimat (godzina 18.00, jeszcze jasno, ludzie spokojniejsi, reagujący mniej entuzjastycznie niż Francuzi). Tak czy siak, gig Nekrologu wspominam zajebiście i jak tylko nadarzy się okazja radzę sprawdzić Amerykanów na scenie. Gwiazdą piątkowego wieczoru okazał się Slayer! Cudnie, moje gały ujrzały Mordercę po raz trzeci w ciągu tygodnia! No i co ja mam tu odkrywczego napisać? Że zabili? Owszem, zabili! Że brzmieli świetnie? Oczywiście! Że zestaw kawałków jakie zagrali to mokry sen każdego maniaka kapeli? Jak najbardziej! Na myśl przychodzi mi tylko jedna ciekawostka - wpadka Lombardo kiedy w "Black Magic" pomylił przejście, aż reszta muzyków zrobiła nieciekawe miny. Cóż, zdarza się najlepszym he he. Slayer skończył moczyć krocza fanów i fanek pięć minut przed dwunastą, zaś równo o północy na drugiej scenie pod olbrzymią konstrukcją przypominającą namiot rozpoczęła się "Knuppelnacht", czyli osobna impreza trwająca do samego rana, gdzie o lekkich, miłych i spokojnych dźwiękach należało jak najszybciej zapomnieć. Na salony wkroczyły hałasy brutalne, bestialskie!!! Zainaugurował je Unleashed, który mógłbym oglądać w akcji codziennie! To jedna z tych starych kapel, która - mimo kilku gorszych płyt - na koncertach nadal robi okrutne spustoszenie! Na With Full Force Szwedzi nagrywali materiał na pierwsze oficjalne DVD, więc fakt ten gwarantował, że poszli na całość i nie było chwili na oddech, czy dłuższy odpoczynek. Rytmiczny, żywiołowy, skoczny, świetnie wpadający w ucho death metal, przy którym trudno spokojnie ustać trafił idealnie w mój gust! Unleashed zaprezentował przekrój przez całą dyskografię (pomijając jedynie płytę "Warrior"), choć najwięcej numerów poleciało z "Hell's Unleashed" i "Sworn Allegiance", czyli ostatnich produkcji kapeli. Jak przystało na prawdziwego Wikinga Johnny nie omieszkał łyknąć co nie co z rogu, pozdrawiając zgromadzonych maniaków, nazywanych przez siebie wojownikami i nawijając bez przerwy o supremacji death metalu. Nie była to tylko czcza gadanina, z daleka widać, że Szwedzi siedzieli w temacie po uszy! Już się nie mogę doczekać jak we wrześniu wyruszymy z nimi na trasę, hell yeah!!! O godzinie pierwszej scena zamieniła się w prawdziwe piekło - to Norwegowie z Gorgoroth postanowili wywrócić With Full Force do góry krzyżami! Muzycy w pełnym uzbrojeniu (skóry, zardzewiałe gwoździe, pasy z nabojami), z trupimi makijażami, skąpani w czerwonym świetle, chronieni przez ogromny pentagram za perkusją, oddający cześć jedynemu słusznemu bóstwu, wprowadzili atmosferę terroru, nienawiści! Zero kontaktu Gaahl'a z ludźmi, zero zapowiedzi, jedynie diabelskie, siarczyste, zlewające się w jedną, wielką ścianę utwory! Gorgoroth po raz kolejny zrobił na mnie piorunujące wrażenie, może nie walorami muzycznymi, bo wirtuozami nigdy nie byli i chyba nie będą, ale duszną i złą atmosferą swojego szatańskiego przedstawienia! Niestety o koncercie God Dethroned nie mogę napisać zbyt wiele dobrego. Kiedy sięgnę pamięcią siedem lat wstecz gdy zobaczyłem zespół po raz pierwszy, wtedy zawładnęli mą duszą, diabelstwo zasiało swe ziarno. Niestety ostatnimi czasy odczułem spadek formy Holendrów. Jakby się uspokoili, spokornieli. Gwoździe i pasy z nabojami poszły w odstawkę, mało ruchu na scenie, kawałki odegrane bez siły, bez przekonania. Po prostu było nudno! O godzinie 2.45 zmęczonymi fanami zatrząsł Carpathian Forest i zdołał ich nieźle ożywić. Utwory Norwegów są przecież wymarzone na koncert - nie za szybkie, nie za wolne, z zajebistym klimatem, w sam raz do machania głową, co niektórzy fani nieustannie robili. Ekipa Nattefrosta zabrzmiała mocno, potężnie, z właściwym dla tego rodzaju muzyki brudem w odpowiedniej dawce. Jako że to festiwalowy show, z ograniczonym czasem, więc o dodatkowych atrakcjach typu nagie, starsze, kobiety o wątpliwej urodzie, nie było mowy, jednak Carpathian Forest obronił się dzięki swoim paskudnym, wymalowanym pyskom i bardzo ciekawym dźwiękom. W trakcie gigu Illdisposed trwały przygotowania do występu Behemoth, więc Duńczyków ponownie nie zobaczyłem, jedyne co mogę powiedzieć, to że grali bez drugiego gitarzysty (na dzień dzisiejszy posada jest już zajęta przez Martina z Exmortem). Na koniec wokalista Bo zachował się bardzo w porządku, gdy stwierdził, że skoro jego band i tak zrobił już swoje, zagrał kilka piosenek, a chwila była niewdzięczna i dużo ludzi w trakcie ich setu domagało się Behemoth'a, to oni zejdą o jeden numer wcześniej, aby chłopaki mieli więcej czasu dla siebie. Dzięki Stary! Mimo to wszelkim przygotowaniom towarzyszyło małe napięcie, bo godzina 4.35 nad ranem (tak, tak, to nie błąd!!!), o której mieli wystąpić Nergal, Inferno, Orion i Seth nie pozostawiała zbyt wielu nadziei na udany koncert. Nie oszukujmy się, większość fanów albo już spała, albo leżała nawalona, porozrzucana gdzieś po terenie festivalu. Sądziliśmy, że pod sceną czeka garstka najwytrwalszych. To wyobrażenie okazało się sprzeczne z prawdą, albowiem na gigu Behemoth o tak chujowej porze zjawiło się ponad 500 osób, albo i więcej!!! Szaleństwo było przednie, ludzie stali cierpliwie po to, aby pokazać swoje zaangażowanie w muzykę Behemoth! Nawet Pan Redaktor jednego z największych polskich magazynów metalowych ostro wymiatał w pierwszym rzędzie, super!!! Niespodziewanie wyszedł z tego bardzo fajny show, zarówno kapeli, jak i publiczności, tylko pogratulować!!! Co działo się potem na polu namiotowym mogłyby nosić markę "Teraz Polska"! Płyny wyskokowe lały się strumieniami, karkówka Mitloffa smakowała wyśmienicie, piwo Niemców też, od czasu do czasu sprzęty grillujące przelatywały nad samochodami, czyniąc delikatne szkody, 3-litrowe baryłki po browarze robiły za piłkę kopaną, chaos miał swoje trzy minuty (a raczej trzy dni), woda w pobliskim sztucznym jeziorze orzeźwiała i szybko stawiała na nogi ha ha. Po zakończeniu festiwalu aż nie chciało się wracać do domów.

    14.08.2005 - Hunter Fest, Polska
    Z tej imprezy relacji brak, byłem nieobecny. Zażalenia uprasza się słać do organizatorów Merciless East Festival, którzy w tym samym okresie co Hunter Fest stworzyli zajebiste, trzydniowe party, gdzie gościłem, bimber z Neolith i Parricide piłem he he he. Over!

    18-20.08.2005 - Summer Breeze Festival, Niemcy
    Droga na tę imprezę zajęła nam dużo czasu (blisko dobę), wszak odległości były niemałe, do przejechania mieliśmy prawie całe Niemcy. Na terenie festiwalu pojawiliśmy się w czwartek w nocy, kiedy nie prezentował się już żaden ciekawy band. Zbadawszy teren spotkaliśmy znajomych z Krisiun, którzy mieli zagrać koncert następnego dnia, tak jak Behemoth. Kilka browarów, wymiana wiadomości z metalowego świata (np. to, że gdzieś na linii Serbia - Słowenia jakieś chuje okradły Brazylijczykom busa i zginęło trochę sprzętu, skurwysyny niemyte!!!), później przenieśliśmy się na imprezę z ludźmi z Napalm Records, którzy próbowali nas 'zmasakrować' (ha ha) 20%-ową, cytrynową wódką!!! Brawo 'twardziele' ha ha!!! Po zakończeniu baletów udaliśmy się na zasłużony odpoczynek po zajebiście długiej, wyczerpującej podróży. Piątkowy poranek okazał się strasznym przeżyciem! To muzycy fińskiego Korpiklaani poubierani w starodawne, wiejskie stroje produkowali taneczne, folkowe pieśni na skrzypcach, flecie, akordeonie i innych dziwnych instrumentach. Jedno było pewne, Niemcy mieli równo powywracane pod kopułami, skoro szaleli przy takim badziewiu na festiwalu metalowym. Na szczęście o 12.45 na Pain Stage zainstalowali się Belgowie z Aborted i pokazali klasę w krojeniu, siekaniu, rozrywaniu i rozgryzaniu mięsnych ochłapów! Tak, uczniowie Carcass dali świetny koncert pełen krwistego death metalu, bez żadnych udziwnień, unowocześnień, bez pytania o drogę, przywalili z wielkim impetem! Prezentowali nowe kawałki z dopiero co wydanej płyty "The Archaic Abbatoir" na przemian z killerami z "Goremageddon" i "Engineering The Dead". W głębszą przeszłość nie zapuszczali się. Widać, że chłopaki z koncertu na koncert stawali się bardziej zgrani i precyzyjni. Ciągły headbanging gitarzystów, nie ustępujący im wokalista, który bez zbędnego pieprzenia głupot zapowiadał kolejne, mordercze utwory! Bardzo dynamiczna sztuka! Dalej było jeszcze lepiej, bo za kwadrans 15-ta główna scena objęta została w posiadanie przez Krisiun i dosłownie rozjebana w drobny mak! Blasty, blasty i jeszcze raz blasty! Zero litości, zero odpoczynku, tylko nawałnica okrutnego, bestialskiego dźwięku! Cytując Alexa: "ludzie gadają, że jesteśmy za szybcy, za mocni, za brutalni, ale mamy to w dupie, bo taki jest death metal!". Nie widzę lepszego sposobu scharakteryzowania gigu trzech wydziaranych braci Kolesne! "Bloodshed", "Works Of Carnage", "Ageless Venomous", "Conquerors Of Armageddon", "Apocalyptic Revelation" - wszystkie płyty oprócz 'jedynki' doczekały się reprezentanta, które - razem z miażdżącym solo Maxa na perkusji - tworzyły nierozerwalny organizm! Potęga!!! O 18.20 nadeszła pora na sztukę Behemoth, która przebiegła bez zakłóceń, oprócz jedynego zgrzytu, jakim okazał się zakaz plucia ogniem przez Inferno (wystosowany przez menadżera sceny ze względu na przepisy o bezpieczeństwie). Kapela miała dla siebie 50 minut i w pełni wykorzystała ten czas, mimo szalejącej akurat ulewy. Niezły widok kiedy muzycy wypruwali z siebie flaki na scenie, a zgromadzeni pod nią maniacy w ogóle nie wymiękali i ostro rzucali się w strugach padającego deszczu (naszym oczom ukazała się również biało - czerwona flaga z logo Behemoth)! W oddali mnóstwo ludzi ukrytych pod parasolami obserwowało poczynania bandu - zainteresowanie było bardzo duże! Również po koncercie, kiedy w punkcie podpisywania autografów natłoczyło się tyle narodu, że Nergal i spółka - aby zadowolić wszystkich zwolenników - zmuszeni zostali wkroczyć na przedział czasowy przysługujący następnemu zespołowi. Wyobraźcie sobie nasze zaskoczenie kiedy wśród czekających osób pojawiła się znajoma fanka z Meksyku, która... przyleciała do Europy specjalnie na ten festiwal!!! To się nazywa oddanie!!! ha ha. O 22.00 na Pain Stage wtargnęli weterani z The Exploited i z głównodowodzącym Wattie'm (charyzmatycznym wokalistą o czerwonym irokezie) stali się wręcz encyklopedycznym przykładem jak zrobić treściwy, energetyczny, rzucający o glebę, show! Anglicy emanowali mocą, roznosiła ich siła, pokazali wszystkim niedowiarkom, że "punk is not dead!" Co ja gadam "punk"?!!! Ci goście byli bardziej metalowi, niż większość zespołów na tegorocznym Summer Breeze, takich jak: Korpiklaani, In Extremo, Haggard, Tristania, Lacuna Coil, czy inne ścierwa! Jako, że po sztuce The Exploited nic, co strawiłyby moje uszy już nie grało, więc udaliśmy się w poszukiwanie whiskey, piwa, wina i innych używek. Na naszej drodze pojawili się między innymi ludzie z belgijskiego Enthroned, którzy mieli grać następnego dnia. Okazało się, że gitarzysta Nornagest jest kuzynem Cronosa z Venom, proszę jaka niespodzianka! W atmosferze ogólnego upojenia alkoholowego (przybitego gwoździa i porwanego filmu he he) zawlekliśmy swoje ciała do namiotów, aby na drugi dzień z niemałym trudem spakować się i udać w drogę powrotną do Polski. Po jakimś czasie dotarła do nas smutna wiadomość o śmierci Docenta. Nie powiem, humory popsuły się natychmiast! To był świetny muzyk i przede wszystkim wspaniały gość! Doc, Rest In Peace!!!

    27.08.2005 - A Hole In The Sky Festival, Norwegia
    Sprawy najwyższej rangi państwowej powstrzymały mnie przed wyjazdem z Behemoth na tę imprezę. Relacji nie będzie, zażalenia uprasza się kierować do Sekretariatu Krajowej Rady Bazpieczeństwa Ruchu Drogowego he he. Over!

    Zakończywszy okres letnich festiwali mogliśmy odpocząć, odsapnąć chwilę, ale myliłby się ten, kto powiedziałby, że Behemoth nareszcie odpuścił! Co to, to nie!!! Już na początku września atakujemy Europę w ramach Harvest Festivals w doborowym towarzystwie: Nile, Incantation, Unleashed, Pungent Stench i Belphegor ! Oj, będzie się działo, będzie! Na relację z tej trasy zapraszam gdzieś w październiku... jeśli dotrwam ha ha. Ave Satan!


    zdjęcia: Michał Kowalski, Luiza Wolańska

    autor: Michał Kowalski

    Dodał: Olo

Najnowsza recenzja

Sovereign

Altered Realities
Co za debiut! Jestem absolutnie zauroczony tym co zaserwowała ta norweska ekipa i absolutnie nie dziwię się, że Dark Descent nie zwlekała z kontraktem. Dotychczasowe doświadczenie muzyków Sover...





Najnowszy wywiad

Epitome

...co do saksofonu to był to przypadek całkowity. Bo idąc coś zjeść do miasta napotkaliśmy kolesia który na ulicy grał na saksofonie. Zagadałem do niego żeby nagrał nam jakieś partie i zgodził się. Oczywiście nie miał pojęcia na co się porwał, do tego komunikacja nie była najlepsza, bo okazał się być obywatelem Ukrainy i język polski nie był dobry albo w ogóle go nie było...