20-02-2019, 01:11
No to powspominajmy trochę, jak to drzewiej bywało, kiedy Mega Club był miejscem, do którego zjeżdżało się sporo zagranicznych gości; gości wyczekiwanych, wyśnionych w najbardziej śmiałych snach, gości którzy swoją muzyką odcisnęli niezatarte piętno na duszy młodego człowieka.
Wieść o nadchodzącym koncercie Deicide rozprzestrzeniła się lotem błyskawicy, biegła szybciej niż ogień, który pożera suche trawy podczas wiosennego rytuału wypalania pól. Pamiętam, że pierwszą reklamę zobaczyłem w Metal Hammerze, nie dowierzając , z trzęsącymi się rękoma, przetarłem oczy i uświadomiłem sobie, że to prawda, wcale nie śnię; tamtego dnia bez cienia wątpliwości mogłem powiedzieć, że marzenia się spełniają. A dodać trzeba, że dwadzieścia lat temu, ekipa Bentona znaczyła o niebo więcej niż w chwili obecnej. Płyty bogobójców były dla mnie wzorem, wyznacznikiem death metalowego łojenia, pierwsze cztery albumy chłonąłem niczym strudzony wędrowiec wodę na pustyni Gobi. To był wtedy absolut, kult, legenda - i to nie tylko dla mnie. Ta nazwa elektryzowała death maniaków, ba, elektryzowała chyba wszystkich którzy mieli styczność z muzyką ostrzejszą niż dokonania tuzów mrocznej muzyki pokroju Artrosis. Czym prędzej zaopatrzyłem się w bilet, na który zerkałem każdego dnia odliczając dni do mającego nastać wydarzenia. Niecierpliwość narastała, tak samo z dnia na dzień narastało podniecenie aż w końcu wybiła godzina "W".
Wiedziałem, że muszę być jednym z pierwszych. Wiedziałem, że bilety rozeszły się jak świeże bułeczki, bo od ostatniej wizyty Deicide upłynęło siedem lat, a w tym czasie ich status sięgał niemal zenitu. W drodze do klubu widziałem już małe grupki fanów, które zapewne zmęczone długą podróżą szły lekko chwiejnym krokiem, okryci wielkimi polskimi flagami narodowymi na tle których dumnie widniało logo zespołu. Wesoło nucąc ku uciesze pozostałych fanów, a zgorszeniu przechodniów stadionową piosenkę, w tekście której zamiast Legii która jest starą kobietą kupczącą swymi wdziękami - zastąpili postacią Jezusa. Nie wiedziałem jedynie, że tamtego dnia będzie mi dane poznać bliżej ekipę ze Szczecina, o pojawieniu się której szeptano tuż przed wejściem. Później dowiedziałem się, że wspomniana ekipa przyjechała bez biletów, o które - cóż za honorowe rozwiązanie - postanowiła zawalczyć z poprzednimi właścicielami. Oczywiście, w ramach fair play, walka miała odbyć się na zasadzie jeden na jednego, ale obawiam się, że zwyciężyły jakże silne więzi przyjaźni, bowiem kiedy okazało się, że prawowity właściciel wspomnianego, jakże pożądanego artefaktu był silniejszy, wtedy wszelkie honorowe rozstrzygnięcia nie grały pierwszych skrzypiec i do walki dołączali pozostali. Takim to sposobem, osławiony Szczecin pojawił się tamtego dnia w Mega w sile około dziesięciu wojowników.
Kto nie był w starym Mega clubie, ten nie zrozumie fenomenu tego przybytku. Ta rozlatująca się rudera, strasząca przybyłych klimatem rodem z poprzedniej epoki, pokraczna i kanciasta, mogła pomieścić - nie chcę tu operować fałszywymi danymi, ale około 500 - 600 osób. Tamtego dnia, przybyło podobno około 1000 melomanów złaknionych muzyki swoich idoli. Z początku jeszcze nic nie wskazywało na to, że będzie tak tłoczno, ale z minuty na minutę tłum wzbierał niczym wzburzona fala i nic nie zapowiadało, że będzie choć trochę spokojniej. Zająłem wtedy strategiczne miejsce właściwie tuż przy scenie, gdzie wbrew wszelkim przepisom bezpieczeństwa stała sobie wmurowana w ścianę barierka. Nieuchronnie zbliżała się godzina rozpoczęcia imprezy i na scenie zainstalowała się pierwsza kapela.
Nie będę się rozpisywał na temat supportów, które, nie ma co ukrywać, dla mnie ani najtrafniejsze, ani najszczęśliwsze nie były. Aeternus, który dla mnie był właściwie nieznany, wielką białą plamą na muzycznej mapie, nie wzbudził jakoś mojego zainteresowania. Przykro mi, ja przyjechałem tylko i wyłącznie dla Deicide. Niedaleko jednak mojego z góry upatrzonego, strategicznego miejsca, rozlokowała się wataha Szczecińskich wojowników, którzy ośmieleni pierwszymi taktami poczęli głośno oznajmiać zebranym swoje przybycie. Szczególnie utkwił mi w pamięci pewien muskularny koleś, ( Wszyscy bowiem prezentowali swoje muskuły po uprzednim ściągnięciu koszulek ), który jako jedyny miał długie włosy i ciekawe tatuaże. Na jednym ramieniu symbole antyreligijne - jakiś odwrócony krzyż, a na drugim faszystowska wrona. Skandując nazwę Graveland zapewne chcieli poinformować zebranych o swoich preferencjach muzycznych, a co też możliwe, pomyliły im się zespoły, z tym, że nie wszystkim ów wymieniony przez naszych osiłków zespół przypadł do gustu. Wkrótce z tłumu pod sceną, ktoś odezwał się niczym przedrzeźniające echo i krzyknął "Graveland chuj!". Jedyny długowłosy Conan ( reszta była gładko wygolona na zero ) usłyszawszy taką obelgę, obruszył się i po rzuceniu w tłum "Który to kurwa powiedział?" ruszył do przodu wraz ze swoją kompanią. To wtedy doszło do pierwszej bijatyki i pierwszych przepychanek.
Aeternus zakończył swój występ, śmiałek, który ujawnił się, że Graveland nie należy do najbardziej hołubionych przez niego zespołów został upomniany by nigdy więcej tego nie czynił, po czym scenę opanowała ekipa Nergala. Tak na marginesie - pamiętam, że wtedy nie zdobyli mojego serca, ale prócz makijażu i kolczugi w którą odziany był basista nie potrzebowali żadnych fajerwerków, spadającego z nieba konfetti, dwumetrowych pentagramów, ognia ani wybuchów, by zebrać gromkie brawa. Cóż, nazywa się to rozwojem... Szczecińska ekipa, po uzupełnieniu płynów - tak, tak, w środku panował prócz tłoku niemożliwy gorąc, więc trzeba było dużo pić - po raz kolejny postanowiła podkreślić swoją obecność. Okrzyki, tym razem donośniejsze, przybrały nieco inny wymiar. "Polscy żydzi - eksterminacja!" albo gromkie "Sieg heil" połączone z nabożnym wręcz uniesieniem rąk w faszystowskim pozdrowieniu nie przypadło do gustu pozostałym. Młyn, który rozkręcił się pod sceną, wkrótce zamienił się w pole bitwy. Wtedy też widziałem po raz pierwszy interwencję ochrony. Rosły młodzian, który obserwował ze sceny całe zajście, zeskoczył wprost w sam środek tej kotłowaniny, a kilka sekund po nim, kolejny. Pierwszy Szczeciński śmiałek został znokautowany w chwili zeskoku ochroniarza - po prostu wylądował na nim. Drugi otrzymał potężny prawy prosty prosto w sam środek nosa, zamieniając ten urodziwy dodatek do twarzy w krwawą miazgę. Nie pamiętam ilu jeszcze oberwało, ale nieprzytomnego prowodyra, Conana z długimi włosami zwleczono po schodach na dół, po czym wraz z kilkoma kompanami wyrzucono na zewnątrz by ochłonęli, wprost na lutowy mróz. Widząc, że najsilniejsze ogniwo zostało wyeliminowane, sprawiedliwość przeszła w ręce ludu - do końca koncertu, spokojnie, bez żadnych okrzyków dotrwało trzech. Po całej imprezie podobno szaleli jeszcze po Katowicach, ale tego już nie widziałem.
Ani Ancient Rites, ani Rotting Christ nie wzbudziły mojego zainteresowania. Posłuchałem, popatrzyłem, ale żeby jakoś ciśnienie mi skoczyło to nie powiem, ot, taka przystawka przed daniem głównym.
I w końcu wygłodniała publika uświadomiła sobie, że wkrótce na scenę wyjdzie nie kto inny, jak diabelski kwartet z Florydy. Tłum się niecierpliwił, pot skraplał ze ścian, atmosfera gęstniała z każdą chwilą. Ochroniarze zaczęli spryskiwać ludzi wodą, ale to nie pomogło, temperatura podnosiła się nadal. I nagle, w asyście ochroniarza wszedł Steve Asheim. Chciał coś pewnie powiedzieć do mikrofonu,ale publika nieco zbita z tropu, myślała że pozostali członkowie nie przyjechali i pełna wściekłości zaczęła skandować : "Deicide, Deicide!!", "Kurwa mać, Deicide grać!!!". Biedny Steve, stał przed tym mikrofonem stale zagłuszany przez tłum, w pewnym stopniu wystraszony reakcją fanów, którzy nie chcieli dopuścić go do głosu. Nie wiem po co było to przedstawienie, ale w ludzi wstąpiła jakaś furia, jakiś amok, w powietrzy wisiał lincz na organizatorze, gdyby kazał teraz wszystkim pójść do domu. W końcu Steve zrezygnował, odwrócił się, ściągnął koszulkę i usiadł na zestawem perkusyjnym. Chwilę później weszli pozostali. Bogowie, a raczej diabły w ludzkiej skórze, bracia z rozpuszczonymi włosami zakrywającymi ich posępne oblicza, i żywa inkarnacja Lucyfera, najbardziej opętany ze wszystkich, Glen Benton. Podszedł do mikrofonu charczał - "Poland....are you ready?????" Chwilę później rozpoczęła się rzeź.
Jeśli występujące wcześniej zespoły miały wprowadzić słuchacza w iście diabelski klimat, to Deicide tamtego wieczoru otworzył bramy piekieł na oścież. Z głośników buchnęły wieczyste ognie które smagają potępione dusze grzeszników, smród siarki dławił płuca i nie pozwalał oddychać, a wszystko to okraszone satanistyczną muzyką, która rozdzierała na strzępy nie szczędząc nikogo. Czyż można było sobie wyobrazić lepszy początek niż "When satan rules his world"??? Ten utwór do teraz jest jednym z moich ulubionych utworów tego zespołu, ale wtedy poczułem jak miękną mi kolana i chcąc nie chcąc, poddałem się szaleństwu. A wiedzieć trzeba, że dzicz która się wtedy rozpętała mogła przerazić niejednego śmiałka. Na scenie opętańcza czarna msza, pod sceną kocioł. Benton, podczas tych wszystkich bardziej krzyczanych wokalach wywracał oczami tak, że widać było tylko białka, machał łbem i wyrykiwał swoim potężnym wokalem kolejne wersy swych bluźnierczych liryk. Usłyszeliśmy wtedy całą "When satan lives", nie pominięto żadnego kawałka. "Once upon the cross", "They are the children...", czy wyczekiwany przeze mnie jedyny reprezentant "Legion" - "Dead by dreaming" - łamały kręgosłupy, patroszyły wnętrzności i urywały łby. Wszędzie tylko diabelstwo, krew, pot i obłęd. Pamiętam jak pod ścianą pewna para - całkiem możliwe, że poznali się dopiero na tym koncercie, namiętnie całowała się podczas tej orgii mordu ( w sumie walentynki były całkiem niedawno ) - i z głośników buchnęły pierwsze riffy "Sacrifical suicide". Rozochocona bardziej muzyką niż namiętnością dziewczyna odrzuciła swego amanta i krzycząc " na to kurwa czekałam!!!!" rzuciła się w wir szaleńczego pogo. Odrzucony kochanek wzruszył ramionami i też chyba zaczął machać łbem, romantyzm prysł jak bańka mydlana i pozostało cieszyć się barbarzyństwem. Ostatnim utworem który wybrzmiał w Katowicach był "Dead by dawn" po czym misterium się skończyło i zapaliły się światła. Muzyczna uczta dobiegła końca. Bisów nie było.
Kiedy wyszedłem wtedy z klubu w zimną, lutową noc, z piskiem w uszach, uświadomiłem sobie, że oto uczestniczyłem w niesamowitym spędzie. To był jeden z tych koncertów, które pamiętam doskonale i pomimo upływu 20 lat - kiedy to zleciało? - czuję, jakbym uczestniczył w nim całkiem niedawno. Niesamowity, doskonały, porażający koncert, który wrył się w moją pamięć już na zawsze. Może fakt, że Deicide był wtedy jednym z moich ulubionych zespołów, ich cztery pierwsze płyty słuchałem z nabożną wręcz czcią, albo fakt, że czekałem na nich tak długo, to staje się w moich oczach ich najlepszym występem jaki miałem okazję zobaczyć. Już nigdy później nie było takiego diabelstwa, takiej dziczy, takiego opętania, nie brzmieli już nigdy później tak potężnie, tak nieludzko, tak bluźnierczo...Kto nie był, niech żałuje, tyle jestem w stanie powiedzieć. Tamtego wieczoru kładłem się spać szczęśliwy i spełniony. Byłem w niebo, albo raczej w piekło wzięty.
Mam nadzieję że dotrwaliście do końca tej przydługiej opowieści, szklanka ze złocistym trunkiem stojaca obok klawiatury też już jest pusta, więc pozostaje mi tylko posłuchać sobie tej koncertówki i słuchając, jeszcze raz powspominać.