
NUCLEAR ASSAULT - Something Wicked (1993)
EMI Records / I.R.S.
Są takie albumy, które w świadomości tzw. mas zdają się nie istnieć. Fatum to spotyka często albumy znajdujące się niejako z boku, w cieniu swoich słynnych braci - niekoniecznie słabe ale jakieś takie niezauważone, pominięte, w ogóle zapomniane i wyparte ze świadomości. Taki też los spotkał piąty studyjny long NUCLEAR ASSAULT. Jeżeli baczniej zanalizować okoliczności towarzyszące jego wydaniu można by o chłopakach pomyśleć same złe rzeczy, zwłaszcza że metalowczyki to przeważnie tacy tropiciele "zdrady", "sprzeniewierzenia się" , "sprzedania", "skurwienia" czy jakkolwiek inaczej to nazwać. Płyta ewidentnie była wpisana w falę podobnych produkcji wychodzących na samym początku lat 90'tych z pod paluchów thrashersów, także byłych - Czarna METALLICA odeszła od thrashu i rozpętała mały boom, kolejni zaczęli piłować pazurki - MEGADETH na "Countdown To Extinction" ugrzecznił się bardziej niż kiedykolwiek, dryfując zresztą coraz mocniej w sofiarstwo którego apogeum stał się odsądzany od czci i wiary "Risk"; EXODUS nagrał "Force of Habit" balansujący na granicy thrashu i hard rocka; TESTAMENT wydał "The Ritual" - i generalnie w tym kierunku popłynął również NUCLEAR ASSAULT.
Na "Something Wicked" nie znajdzie się hc/crossoverowych galopad, - było nie było znaku firmowego zespołu. Żaden numer nie wzbudza takich kontrowersji co słynny "Hang the Pope", ciężko znaleźć tu chociażby jednego typowo heabangerskiego napierdalatora. Na dodatek w składzie brakuje jednej z czołowych postaci bandu - Danny'ego Lilkera, który znudzony thrashem w owym czasie wybrał grindowanie w BRUTAL TRUTH. Wydawałoby się - kaplica. A faktycznie? Rewelacja. Soczyste, organiczne brzmienie, dojrzałość kompozycyjna, solosy z głową, talent do pisania zapadających w pamięć evergreenów na czele z utworem tytułowym, wyjście obronną ręką w konfrontacji z balladą ("No Time"; "The Forge"). Jestem pełen podziwu dla zespołu mimo łagodzenia oblicza i dryfu w bardziej rockowym kierunku udało się zachować rdzeń, zrąb tej muzyki cały czas w nurcie thrash metalu, przy okazji całkowicie unikając wieśniactwa na jakie narażony jest ten gatunek. To absolutnie nie jest płyta dla pozerskich katankowców w białych adidaskach, targetem nie są też ludzie dla których najlepszym longplayem EXODUS jest "Bonded By Blood" a METALLICA skończyła się na "Kill'em All". "Something Wicked" to taki typowo mainstreamowy thrash środka, jakiego w zasadzie może słuchać każdy i to zapewne było powodem zgarnięcia NUCLEAR ASSAULT pod skrzydła samego EMI. Drugim zapewne miał być dogorywający hype na ten odłam metalu - niestety album ukazał się w 1993 i poślizg ten sprawił iż wydawniczy moloch lekko się przeliczył - włochata gawiedź ery MTV trzepała się już jakiś czas na grunge'u i prawdopodobnie w dupie miała umizgi jakichś skazanych na przejście do lamusa dinozaurów.
Na szczęście kolejne pokolenie metaluchów (z autorem tej skrobaniny włącznie) wolne jest od pradawnych mód czy trendów i może sobie teraz biadać na głupotą ignorantów wyciągać takie perełki z mroku dziejów. Tak też było ze mną kiedy dekadę temu kuzyn obdarował mnie kompletem kaset dzięki którym poznałem m. in. NUCLEAR ASSAULT właśnie w obliczu z "Something Wicked" ale nie zwalałbym mojego uwielbienia tylko na głupi sentyment - ten album jest po prostu perfekcyjny, zawiera wszystko czego oczekuję od thrashu jak i jest zarazem wolny od wszystkiego czego w tej niszy nienawidzę. Polecam zdecydowanie innym "targetom" ("ekstremiści" będą pewnie kręcić nosem), zwłaszcza jako przeciwwagę dla gównianych retro zespolików i żenujących powrotów.