Peyotl - Witkacy
Pojawia się pejzaż górski, wulkaniczny. Oglądam go jakby z aeroplanu. Kratery zioną czerwonym, nie świecącym ogniem. Ich brzegi zaczynają się wyginać i wykręcać i nagle widzę, że to nie są wulkany i kratery, tylko olbrzymie ryby sterczące głowami do góry. Są teraz zielone, a ich czerwone paszcze cmokają i mlaskają, a wyłupiaste oczy łypią na wszystkie strony.
Na początku chciałem po prostu założyć temat o Stańce i tam naskrobać o wymienionym w temacie albumie. A potem pomyślałem, że może jednak nie, może lepiej będzie wpakować to do Encyklopedii i stąd, jeżeli dyskusja się rozwinie, wydzielić temat o szanownym polskim trębaczu. A jeśli nie, pozostanie ten jeden konkretny wpis.

No dobrze. Kim jest Tomasz Stańko, to chhyba nie trzeba specjalnie prezentować. trębacz, jazzman, postać niewątpliwie wielkiego kalibru. Czy jest to największa postać w polskim jazzie, czy też nie - nie mnie oceniać, zwłaszcza, że ani polskiego jazzu, ani nawet pełnej dyskografii Stańki (liczącej miliard pozycji) nie znam w stopniu zezwalającym na wydawanie podobnych wyroków. Dość jednak rzec, że w drugiej połowie lat 80-tych Pan W Kapeluszu skompletował nową formację, zwącą się FREELECTRONIC. Po składzie tym pozostał jeden album poświęcony Witkacemu, będący przedmiotem tego tematu, oraz nagrania koncertowe. Całość kazała się później w kompilacyjnym wydawnictwie "Peyotl-Witkacy/Freelectronic".

"Peyotl - Witkacy" to album - eksperyment. Pomysł jest stosunkowo prosty: za pomoca muzyki próbujemy oddać klimat twórczości Stanisława Ignacego Witkiewicza, w całej jej paranoiczno - psychodelicznym wydaniu. Kto kojarzy obrazy Witkacego, pełne powykręcanych, fantasmagorycznych postaci, krajobrazów i planet zatopionych w kolorowym sosie amorficznych kształtów, wie że jest to dosyć daleki lot. Kto czytał powieści lub dramaty Witkiewicza, wie, że to też konkretny surrealistyczny odlot (bynajmniej nie pozbawiony treści, żeby nie było). A Stańko i jego zespól podjęli interesującą, a i chyba jedyną w ogóle, próbę przelania tego wszystkiego w dźwięki. I, no cóz, udało im się.

Album w wersji podstawowej, tu omawianej, składa się z czterech utworów. Dwa krótkie numery, "My W.S. Friend" i "Hej!" spinają album klamrą, wprowadzając i wyprowadzając słuchacza do/z rdzenia płyty, jakim jest dwuczęściowa kompozycja "Witkacy - Wizje". Otwieracz i zamykacz to stosunkowo spokojne w kontekście głownego punktu programu jazzowe kawałki, wprowadzające słuchacza w odprężający nastrój. Kolorystycznie ich atmosfera jest raczej "ciemna", ale to taki przyjemny półmrok, zza którego przebijają promienie słońca. Pośrodku albumu słońca nie ma ani trochę - bo pólgodzinne "Wizje" to totalnie porabana podróż na samo dno nafaszerowanego meskaliną mózgu.

Co się dzieje w "Wizjach" to cięzko nawet opisać. Trzeba usłyszeć. Jest to, w najogólniejszym zarysie, przesycony elektroniką jazz. Jazz niespokojny. Jazz dziki. Jazz szamański. Wszystko co tu się dzieje, rządzi się prawami dla słuchacza niepojętymi. Nie ma tu tradycyjnie pojętej kompozycji - muzyka wprawdzie zdaje się rozwijać procesualnie, jak wstęga, ale co będzie za chwilę - nie sposób zgadnąć, gdyż rzeczywistością rządzi Absurd i czas się z tym pogodzić. Pewne motywy wracają co jakiś czas, przetworzone, zdeformowane, inne pojawiają się i znikają w amorficznym kłębowisku dźwięków perkusji, syntezatora, basu, gitary i, oczywiście, trąbki. Nie ma tu sielskich melodii, ani płynnych przejśc, wszystko przesuwa się i przegwieżdża niespokojnie, szybko, zrywami, skokami, powrotami, wykręca się i wygina, wykręca i wyginaaaaaaa, przyprawiając o zawrót głowy. Odbioru nie ułatwiają stosowane tu i ówdzie pogłosy i echa. Ta muzyka to jazz, ale jazz z innego wymiaru, jazz wchłaniający słuchacza i robiący mu z mózgu wodę. Próba ogarnięcia tego, co tu się dzieje, przypomina kontakt z Cthulhu, albo beczką odpadów radioaktywnych. Możesz próbować, ale to nie zmiania faktu, że prędzej czy później ten kontakt cię zabije. Proszę zapomnieć, że jesteśmy w XXI wieku. XXI wiek to wizja wywołana wpływem właśnie przyjętej meskaliny Mercka. W gruncie rzeczy jest druga połowa lat dwudziestych XX wieku i właśnie trwa meskalinowa orgia u zakopiańskiego lekarza, doktora Biruli. prosze się rozgościć, zaraz podamy ciasteczka i coś do picia.

A jakby tego było mało, w tej przerażającej, mistycznej przestrzeni zamieszkałej przez jakieś zdeformowane byty karykaturalnie naśladujące nasz świat tylko po to, by unaocznić słuchaczowi, że przy Tajemnicy Istnienia jest o taki malutki, znalazło się miejsce dla niezyjącego już niestety Marka Walczewskiego, dosyć myślę znanego aktora telewizyjnego, który czyta nam fragmenty "Narkotyków. Niemtych Dusz" Witkacego, a konkretnie urywki z rodziału poświęconego, a jakże, peyotlowi i wizjom jakie pod jego wpływem miał Witkiewicz. Przyznać trzeba, że interpretuje te fragmenty doskonale, jakby sam był narąbany meskaliną do nieprzytomności, a jego głos w pełni oddaje pełną gamę emocji towarzyszących przewijającym się obrazom - od spokojnej, chłodnej obserwacji, przez zachwyt, uniesienia, ekstazę, przerażenie. Głos Walczewskiego unosi się nad muzyką jak duch Boży nad pierwotnymi wodami, by potem zostać wchłoniętym przez obłędny kocioł, z którego powraca znienacka, to z lewej strony, to z prawej, zniekształcony, zdeformowany, rozczłonkowany. fragmenty wizji atakują słuchacza i już w ogóle nie wiadomo, co jest prawdą, co fikcją i najlepiej to by było, jakby to wszystko się już skończyło. Ale nie, to nie koniec, to dopiero połowa, bo skończyła się dopiero pierwsza część "Wizji", a nawet jeszcze nie połowa, bo druga częśc jest przecież dłuższa od pierwszej...

"Peyotl - Witkacy" to album na swój sposób wyjątkowy. Prawdopodobnie jest to jedyna płyta z muzyką poświęconą twórczości Stanisława Ignacego Witkiewicza, która w dodatku w perfekcyjny sposób oddaje ducha twórczości tego nieszablonowego artysty. Jest to też z dużym prawdopodobieństwem rzecz unikalna pod względem formalnym - psychodeliczna kombinacja jazzu i spoken word, opracowana i zrealizowana w zasadzie tylko na potrzeby tego jednego projektu, podporządkowana w całłości jednej koncepcji i co więcej, reallizująca ją w stu procentach. Efekt końcowy nie tylko w pełni wypełnia zamysł autorów - on ją też przekracza, dając znakomity, odjechany album, który powinien przypaść do gustu także ludziom, którzy zlewają Witkiewicza ciepłym moczem, ale o ile są wrazliwi na dobrą muzykę - powinni dać się porwać. Prawdopodobnie to jedyny album z muzyką koncepcyjnie poświęconą Witkacemu - ale, szczerze, nie wyobrażam sobie, żeby dało się zrobić w tej materii coś doskonalszego, dlatego czekam na kolejne próby jak na objawienie.
Niestety, płyta ta zdaje się byc chyba trochę niedoceniana. Przynajmniej takie odnosze wrażenie, że na tle reszty dokonań Stańki, jedyny album nagrany z formacją Freelectronic stoi gdzieś w tle, niedostępny i nieprzystępny dla słuchaczy wymagający łatwych, acz urokliwych dźwięków chociażby takiego "Dark eyes" (skądinąd przecież też fajnej płyty), zaś dla tych bardziej wyrobionych - jakby tonący w cieniu innych, nie mniej znakomitych płyt Pana w Kapeluszu. A dostać go nietrudno. Pięćdziesiąt złotych na allegro - i jest wasz, w dodatku w dwupłytowym wydaniu zawierającym inne koncertowe improwizacji FREELECTRONIC.
"Peyotl - Witkacy" to cięzki album, wymagający sporo od słuchacza. Polecam jednak się nie zrażać. To nie jest łatwa muzyka. To nie wchodzi ot tak. Jednak gdy wejdzie, zapewni dużo mocnych wrażeń i odsłoni przed słuchaczem swoją wielkość. Jeżeli ktoś ma problemy, polecam kurację wspomagającą. Łóżko, ciemny pokój, słuchawki. Ściągnąć ogromną chmure z bonga, Odpalić muzykę, dać się zabrać w podróż do kresu wszechświata i umrzeć.
Miłego słuchania.