
My Bloody Valentine - Loveless [1991]
Sire
Płyta o której niektórzy pisali już prace magisterskie i inne rozprawy wykraczające dalece poza zwyczajne forumowe wspominki. Wysoko we wszelakich rankingach na najważniejsze płyty, jakie kiedykolwiek się ukazały, kult lat 90, drogowskaz w poszukiwaniach eterycznej muzyki na granicy szumu, pomnik pogłosu.
Gdzieś tam w tle stuka miarowo perkusja polepiona z uprzednio nagranych sampli, ściany gitar leją się z nieba czarując pogłosami (charakterystyczne, 'pływające' brzmienie), a ta dziewczyna śpiewa od niechcenia do tego stopnia, że trudno ją zrozumieć. Co jakiś czas kolejne interwencje gitarowego zgiełku zagłuszają resztę wybiegając daleko przed szereg (czy tylko ja mam skojarzenia z Sonic Youth?). Niezrażona tym wokalistka dalej bawi się w te swoje kołysanki, dosłownie jakby się nasłuchała Cocteau Twins. I zgiełk i pogłos i zgiełk. Gdzieś tam, w hałaśliwym pokoju między ścianami gitarowego zgiełku pojawia się nagle automatyczna niemal, sekwencyjna repetytywność niczym u Glassa Philipa (To Here Knows na ten przykład). I wszystko płynie i płynie, wodospady dźwięku, szum szumi, a bas ginie gdzieś wraz z bębnami pod pokładami szumiącego szumu.
Interesującą kwestią jest wpływ tego albumu na środowiska pozornie odległe od stylistyki jakiej My Bloody Valentine hołduje. Znany i nielubiany anus.com wymienia ich jako jeden z najwazniejszych zespołów dla rozwoju drugiej fali black metalu. Co ma baba do wiatraka? W sumie Transilvanian Hunger, ze swoimi ścianami gitar i schowaną sekcją rytmiczną można by rozpatrywać w podobnych kategoriach. Ale to temat na osobną dyskusję. Tymczasem nagrany prawie 20 lat temu album do dziś inspiruje a wokół ukłony i zaszczyty, podziękowania i hołdy. A to Nadja nagra cover, a to słuchając Fennesza nie można nie ulec wrażeniu, że nasłuchał się chłopak Irlandczyków za młodu.
Piękna to płyta. Słodkie, przestrzenne, lo-fi granie do bujania gdzieś tam w chmurach. Hmm. Niegłupie...Trzeba przetestować ten stuff w powietrzu...