No to osłuchałem się już nieco z "The Bees Made Honey In The Lion's Skull". Przyznam szczerze, że kupując w ciemno i wkładając ten krążek do odtwarzacza miałem pewne konkretne oczekiwania, ale o tym za chwilę. Wpierw wypada powiedzieć, że jest to zdecydowanie najlepsza płyta Earth od czasu ich reaktywacji kilka lat temu. Lepkie, wciągające, usypiające (w jak najbardziej pozytywnym tego słowa znaczeniu), po prostu kapitalne w swej prostocie kompozycje. Miodna wreszcie nomen omen muzyka. Ta słodycz ma jednak gdzieś łyżkę dziegciu, przez co człowiek nie porzyga się przy drugim przesłuchaniu, ale będzie ciągnął godzinami podniecony tą odrobiną goryczy...
Ale, no właśnie, miałem taką bardzo cichą nadzieję, że Dylan Carlson powróci do swojego starego, ciężkiego, brudnego brzmienia, że znowu wszystko tu będzie drżeć i buczeć. Tymczasem dronowe szumy na dobre już chyba pokryły się grubą warstwą wosku. Ja jednak mimo wszystko wolę te pierwsze surowe i zakurzone płyty Earth, na czele z absolutnie fenomenalnym "Pentastar", ale to już inna historia