10-09-2010, 18:31
W Saturnie, w warszawskiej Arkadii, leżała sobie od wielu miesięcy kopia tego albumu. Wielokrotnie międliłem ten cedek w łapach, ale jakoś zawsze skutecznie odstraszała mnie cena pięćdziesięciu kilku złotych. Jakiś czas temu pytałem nawet o możliwość jej obniżenia argumentując, że im to zgnije na półce, ale zaproponowane cztery dychy to nadal nie było to. Parę dni temu odwiedzając ponownie wspomniany sklep stwierdziłem, że na moje wyszło, to znaczy płyty za chuja sprzedać nie mogli, więc przecenili, tym razem jednak do atrakcyjnego, moim zdaniem, pułapu dwudziestu złotych. Nie wybrzydzając więcej "Cult of the necro-thrasher" nabyłem i od wczoraj dokonuję obdukcji. Wiocha, przaśność i nieokrzesanie aż biją po uszach, ale mam to gdzieś, bo słucha się wybornie! Co prawda podstawą jest tu thrashowe granie, ale przez większość czasu bliżej temu do takich kuriozów jak GWAR czy GODDESS OF DESIRE niż, dajmy na to, KREATOR. Możliwe, że w paru momentach ("The hammer of hardrock") przekraczają wręcz granice żenady, ale mam to gdzieś. To jest materiał idealnie skrojony pod kogoś takiego jak ja, kto struga pinokia przy dźwiękach "Hosanna bizarre", "Speed Metal Satan" czy "Christcrushing hammerchainsaw". Nie chodzi tu o podobieństwa muzyczne (choć na przykład w paru huraganowych zrywach są one zauważalne), lecz o ogólny klimat unoszący się nad tymi materiałami, czyli: rzygamy na konwenanse, strzelamy kozami z nosa w malkontentów, "trochę śmieszno, trochę straszno", karkołomnie przez konwencje, napierdalamy bez kompleksów ile wlezie i skoro mamy na coś fazę to nie zwalniamy tylko decha i rwiemy na pełnej kurwie do przodu. ZWARTKETTERIJ mieli akurat fazę na Heavy (odsyłam do zakładki "wpływy" na ich My Space), więc nie przejmując się zbytnio opiniami otoczenia dali temu wyraz okraszając przedniej jakości blekującą death/thrashową młóckę pewną dozą pseudo-heavymetalowych zaśpiewów. Efekt jest raczej komiczno-tragiczny, ale paradoksalnie dodaje to jedynie tym prawie czterdziestu minutom jakiegoś perwersyjnego uroku. Do tego szczypta "patatajów" oraz odpustowych solówek i melodii, w zamyśle twórców mających spełniać zapewne rolę hołdu oddanego muzycznym idolom, w rzeczywistości całkiem zgrabnie urozmaicających fundament ich stylu i przepis na cholernie miodną płytkę gotowy.
Mam nieodparte wrażenie, że Ryłkołak byłby tym tytułem zachwycony.
Only SŁUCHANIE płyt is real!