No PINK FLOYD zawsze był zespołem, w którym treść była silnie zespolona z formą i to już od samego początku, a potem tylko się to nasilało aż do momentu kiedy forma stała się w pełni podporządkowana treści. Myślę, że zaczęło się to znacznie wcześniej niż na The Wall, co jest raczej truizmem.Drone pisze:Dlatego, choć widzę pewne - podobne - wady obu tych wydawnictw, to obu będę zażarcie bronił. Zacznę od wad. Obie płyty są nieco rozwleczone - redukcja materiału o 1/3 zrobiłaby z nich dzieła idealne. To rozwleczenie wynika poniakąd z tego, co Gilmour kiedyś trafnie opisał, mówiąc akurat o "The Final Cut", że muzyka stała się wehikułem niosącym teksty. Jest to trafne - choć w mniejszym stopniu - także w odniesieniu do "The Wall".
Co do Watersa. Przyznam, że z początków bardziej do mnie przemawiała era watersowa, która jest, no powiedzmy to jasno, bardziej przystępna i silnie działająca na słuchacza. BARDZO silnie. Później przesunęło mi się na okres wczesno - środkowy (którego na starcie, gdzieś w szkole jeszcze, w ogóle nie kumałem, jakieś rowery, gnomy, co to ma kurwa być) i ten obecnie najbardziej do mnie trafia. Bo jest i kosmos i są bajki z lasu, a ja lubię jedno i drugie, jest też dużo takiej dziecięcej naiwności, która nie ma bynajmniej nic wspólnego z infantylnością - a to też sobie cenię, im jestem starszy, tym bardziej. Okres ten cechuje się ponadto tym, że treść nie przesłania muzyki, muzyka - i niesione przez nią obrazy, emocje - jest kluczem do odczytania przekazu stworzonego w głowie jej twórców i zawartego w tekstach. Jest tutaj duża dawka irracjonalności, czegoś spoza mózgu.
Era Watersowska do mnie średnio trafia, bo nie lubię patosu, pompatyczności ani rozbuchanych form. Waters jest na pewno muzykiem o silnej, autorytarnej osobowości i bardzo jasnej wizji tego, co chce osiągnąć - i to się przekłada na muzykę. Można mówić wszystko o The Wall, ale na pewno nie można jej zarzucić nijakości. Ta muzyka jest skrajnie wyrazista, ostra jak brzytwa, że się tak wyrażę. Jej charakter wykracza też poza ramy czysto muzyczne - w oderwaniu od treści traci całkowicie sens, a pełna staje się chyba dopiero w połączeniu z filmem albo tym koncertowym widowiskiem. Byłem na The Wall Live, widziałem, uważam że wiem co mówię.
Problem (?) z Watersem polega chyba na tym, że jest skrajny. Facet jest bezkompromisowy, nie ma umiaru w tym co robi, jeśli ma być podniośle to wszystko na pełny regulator i jeszcze orkiestra, ma być emocjonalnie to gitara ma wyciskać łzy z oczu, ma być chwytliwie - to robimy disco-hicior który każdego porwie do tańca. Przyznam, że do mnie to średnio trafia, bo jednak wolę gdy mniej znaczy więcej, ale przypuszczam, że w tym tkwi klucz do popularności Watersa i "jego" Pink Floyd. Jest intensywny, wyrazisty, nie da się obok przejść obojętnie, słyszysz jeden numer i kora mózgowa wariuje, z ekscytacji albo z obrzydzenia. Ludzie na to lecą. Zarazem muzyka ta nie jest wyrachowana, to nie jest granie pod publikę, Waters już taki jest i nikogo w balona nie robi. Ma też tego plusa, że potrafi perfekcyjnie podporządkować rozbuchanie formalne treści i stąd pisze po prostu doskonałe formalnie piosenki, mięsiste i wyraziste. Waters jest niewolnikiem treści, dlatego nigdy nie zdarzało mu się bezcelowe, nadęte techniczne pitolenie i męczenie buły które, na przykład, uprawiali radośnie panicze z YES.
Tutaj jednakowoż następuje odwrócenie tego o czym pisałem przy erze wczesno-środkowej. Teksty, a właściwie cały intelektualny koncept, jest kluczem do odczytania muzyki, która jest ściśle podporządkowana konceptowi. Jakkolwiek muzyka Watersa zawiera wiele bardzo pięknych momentów, to jest ona przeznaczona do odbierania mózgiem, nie brzuchem. Btw dokładnie to samo cechuje twórczość DEATHSPELL OMEGA
Wolę słuchać muzyki brzuchem, chociaż nie odmawiam odwrotnemu podejściu wartości. Prawdę mówiąc, nie potrafię obiektywnie ocenić który okres twórczości PINK FLOYD jest bardziej wartościowy.
TFC jest znacznie mniej inwazyjny niż The Wall. The Wall obezwładnia słuchacza i bardzo szybko zmusza do wyrobienia opinii, szybko zostaje w głowie i szybko albo go pochłania i zmusza do ciągłego katowania do porzygu, albo też całkowicie go odrzuca. The Final Cut jest o wiele mniej oczywiste, mniej rozbuchane formalnie, a jeszcze bardziej konceptualne, jeszcze więcej treści. Jest też bardzo równa i spójna, trzeba nad nią posiedzieć. Przyznam, że lubię chyba bardziej niż The Wall, ale do obu za często nie wracam."The Final Cut" jest tak naprawdę jeszcze cięższy niż "The Wall", jeszcze bardziej zgorzkniały i ponury, pisany już nie z pozycji młodego człowieka, tylko osoby dojrzałej. To prawda, że muzyka w przypadku tej płyty zeszła na drugi plan, stając się tłem dla deklamacji Watersa. To prawda, że płyta mogła być krótsza o kilkanaście minut. Ale mimo to i tak jest wyjątkowa na tyle, żeby obok "The Wall" postawić ją jako jeden z najlepszych koncept-albumów, jakie kiedykolwiek zostały nagrane.
Fakt, ale ta opinia jest raczej mocno na wyrost, nadętych rockmanów z nieprawdopodobnym bolcem w dupie było i jest na pęczki, Waters ewidentnie się do nich zalicza, ale mam wątpliwości czy należy mu się podium albo nawet miejsce w czołówce. Na tę opinię zasłużył chyba nie osobowością, tylko charakterystycznym dla siebie rozbuchaniem muzyczno-konceptualnym.Mówi się często, wspominając dwie ostatnie płyty z Watersem, że Waters to bufon i megaloman, jeden z największych w muzyce rockowej.
Najlepszy Waters IMO, trochę szkoda że zespół odrzucił tę propozycję, bo moim zdaniem Pros And Cons jest w swym charakterze bardziej pinkfloydowe niż The Wall.Chciałbym jeszcze zwrócić uwagę na dwie płyty, o których w zasadzie nigdy nie dyskutowaliśmy na forum. Chodzi tu o pierwszą i trzecią płytę solową Watersa. Pierwsza, czyli "The Pros And Cons Of The Hitch Hiking" z 1984 roku, została oszpecona koszmarną okładką (do tego Waters nie ma głowy, każda z okładek jego solowych płyt jest słaba) i jest to znów koncept album
Zgadzam się, że to najbardziej esencjalny Waters, taki, który już się w niczym nie ogranicza, tylko jedzie po bandzie od początku do końca. Ale do największych płyt w historii muzyki to jej jednak brakuje, bo jest IMO "zbyt", zbyt rozbuchana, zbyt pompatyczna, zbyt poważna, zbyt wszystko. Chociaż ma dobre momenty, bardzo lubię "It's A Miracle", piękny numer.W 1992 roku Waters wydaje trzecią płytę solową, zatytułowaną "Amused To Death". Powiem bez ogródek: jest to ukoronowanie kariery Watersa, dzieło wybitne, wielkie, monumentalne, jedna z największych płyt w historii muzyki w ogóle.
Nie podejmuję się nierównościowania ani cyferkowania, ale przyznam się że na chwilę obecną moje pinkfloydowe podium wygląda tak:A jeśli chodzi o nierówność, to dziś jestem w stanie napisać tak:
WYWH = TDSOTM > TW => TFC = PATGOD
1. Ummagumma (część koncertowa)
2. The Piper At The Gates Of Dawn
3. Meddle/Animals