Bathory
Wywiad przeprowadził Bartosz Donarski
"NIE ZAWSZE MUSZĘ BYĆ QUORTHONEM"
Czy trzeba przedstawiać tę nazwę komukolwiek słuchającemu muzyki metalowej? Mam nadzieję, że nie. Przy wywiadach z takimi osobami jak Quorthon jakikolwiek wstęp jest raczej edytorską kurtuazją. Najważniejsze jest to, że BATHORY, w końcu wydał nowy album. Jaki on jest, zapewne większość z was już doskonale wie. Ciekawe jest to, że "Destroyer of Worlds" jest chyba pierwszą płytą, która może w końcu zdoła pogodzić zwaśnione i wrogie wobec siebie grupy fanów preferujących różne okresy działalności tej żywej i wciąż wielkiej legendy muzyki metalowej. Ten 'zespół' ma w sobie to coś, czego brakuje wielu współczesnym gwiazdom tego gatunku muzyki. Zapewne duży wpływ ma na to osobowość Quorthona, jego podejście do grania i życiowa mądrość. Okazji do porozmawiania z nim jest, z różnych przyczyn, raczej niewiele. Tym bardziej cieszę się, że miałem jednak tę szansę. Nigdy tego nie zapomnę.Pomijając "Blood on Ice" minęło już sześć lat od czasu twojej ostatniej wizyty w studio celem nagrania zupełnie nowego albumu. W wielu wywiadach często podkreślasz, że wchodzenie do studia po to aby nagrać płytę nie ma sensu jeśli nie ma się zbyt wiele do powiedzenia. Znając twoje możliwości jest mi w to bardzo trudno uwierzyć. A może jest to po prostu tworzenie odpowiedniej dozy suspensu, aby jeszcze bardziej podkręcić ludzkie oczekiwania? Wiesz, taki twój nieco zwodniczy trik.
Quorthon: (śmiech) "Może gdybym był biznesmenem, to tak. Nie wiem ile mamy czasu, to bardzo długa historia. Muzycznie BATHORY miał bardzo różnorodną przeszłość. Graliśmy przecież wszystko: black metal, death metal, viking i całe to gówno. Zawsze zmienialiśmy style. Dzięki temu mamy tak różnych fanów. To co robiliśmy w latach '80. było ni mniej ni więcej, a ewolucją, w dużej mierze naznaczoną listami od fanów. Zrobiliśmy kiedyś utwór "Enter the Eternal Fire" z płyty "Under the Sign of the Black Mark". Ludzie pisali, że podoba im się to co zrobiliśmy i chcą usłyszeć tego więcej. Dlatego wyeksponowaliśmy to już na "Blood Fire Death". Nawet jeśli tamte albumy były bardzo surowe, to ich produkcja była dość mocno zaawansowana. Na każdej kolejnej płycie szliśmy o krok dalej. Już na "Hammerheart" i "Twilight..." wszystko robione było na większą skalę, bardziej złożenie. Człowieku, my na "Twilight..." całkowicie zapomnieliśmy o naszych korzeniach. Z tego względu następne albumy: "Requiem" i "Octagon" przeznaczone zostały dla fanów naszych wcześniejszych dokonań, co z kolei bardzo rozczarowało wszystkich tych, który lubili "Hamerheart" czy "Twilight...". Krótko mówiąc, lata '80. to była bitwa pomiędzy fanami surowego BATHORY, a zwolennikami viking metalu. Po "Requiem" i "Octagon" zrobiliśmy "Blood on Ice", główne po to, żeby zadowolić tych drugich. Wtedy ci pierwsi zaczęli narzekać, że znów robimy epickie gówno, a vikingowcy podkreślali swą nienawiść do "Requiem" i "Octagon". W całym tym zamieszaniu, powiedziałem sobie nagle, dość, potrzebuję kilku lat przerwy, wakacji potrzebnych do nabranie dystansu. W '98. i '99. nawet nie tknąłem gitary, z BATHORY nie robiłem dosłownie nic. W końcu na początku roku 2000. zacząłem pracować nad nowym albumem, chcąc wprowadzić BATHORY w XXI wiek. Brzmienie miało być bardzo średniowieczne, klasyczne instrumenty etc. Ale to nie maiła być płyta ani w stylu viking metalu ani tzw. satanic. Wszystko powoli się krystalizowało, Black Mark już wszystko anonsował, podana została data wydania. I to właśnie w tym czasie mnóstwo ludzi pisało do mnie listy, że chciałoby, aby ten album był taki, inni za to nalegali na coś innego. W takiej sytuacji nie czujesz się zbyt komfortowo. Już z góry ci wszyscy ludzie mieli swoje oczekiwania, swoje żądania jak i co powinieneś zrobić. Wtedy nawet nie zaczęliśmy nagrań, cały czas trwała kolosalna pre-produkcja. Powiedziałem sobie wówczas, usiądź, pomyśl, zastanów się jak to wszystko połączyć. To do czego w końcu doszliśmy było w pewnym sensie kompromisem. Przesłuchiwałem wszystkie stare albumy z lat '80., począwszy od "Hammerheart", "Twilight...", "Under the Sign...", "Blood, Fire, Death", a nawet "The Return" czy "Requiem". Wszystko po to, aby przypomnieć sobie pewne przykłady z przeszłości BATHORY. Kiedy pisałem nowe utwory chciałem aby brzmieniem pasowały do tamtych płyt, by wreszcie zrobić doskonałą mieszankę tego z czego jesteśmy znani. To było coś w stylu risotto. (śmiech) Nie wiem czy macie to w
Polsce."
Tak, i mamy też bigos.
"Co?"
Bigos. To takie polskie risotto. (skłamałem) No i summa summarum zrobiłeś po raz pierwszy tak zróżnicowany album.
"No cóż, ludzie są w tym nieco zagubieni. To wszystko zależy z kim rozmawiasz. Są tacy, którzy uważają, że BATHORY powinien być w stu procentach blackmetalowy, a z kolei viking jest dla wymoczków. Inni twierdzą za to, iż BATHORY to w stu procentach zespół skandynawski, epicki z blackmetalową przeszłością."
No tak, ale zgodnie z tym rozumowaniem, "Destroyer of Worlds" wydaje się być w takim razie albumem dla wszystkich i dla nikogo. Co ty o tym sądzisz?
"Wydaję mi się, że ludzie nie za bardzo to rozumieją. Jeśli fani odbijają z tobą piłeczkę zapędzając się w narożnik to koncentrujesz się na konkretnym stylu i wyglądzie. Ja akurat jestem zadowolony z tego, że ten album nieco dezorientuje ludzi, przez to, że jest w nim trochę tego, trochę czegoś innego. Ludzie muszą wiedzieć, że coś się dzieje i, że jest to wciąż interesujące.
Z tego co wiem masz wiele niepublikowanych materiałów, które nigdy nie ujrzały światła dziennego. Dlatego pytam się czy są to płyty, z których zyski będą czerpać inni po twojej śmieci?
(śmiech)
No co? Niezbyt kwapisz się wydać je w tym życiu.
"Zgadza się, może w przyszłym. Ale, oczywiście mamy mnóstwo niezrealizowanego materiału. Na przykład w '84. nagraliśmy osiem utworów, które można by śmiało nazwać prymitywnym death metalem. Dalej, od '86. do początku '88. nagraliśmy podwójny album, który miał się nazywać "Valhalla". W końcu większość z tego materiały znalazła się na "Hammerheart", jako ponownie nagrane utwory. Zostało też trochę kawałków z mojej solowej płyty. Jest też coś z "Octagon", jeden utwór z "Requiem" i kupa zarejestrowanych sesji jakie odbyły się pomiędzy albumami. Oczywiście to wszystko może być wydane, ale wszyscy powinni zdać sobie sprawę, że to nie są nagrania w formie, która w pełni nadawałaby się do upublicznienia. Nie można jednak tego wydać np. jutro, bo jest to czwartek i będzie akurat ładna pogoda. Musi być ku temu odpowiedni powód. I takim dobrym powodem mógłbym być np. koniec mych dni i ostateczne pochowanie BATHORY do grobu."
W przeszłość chyba bardziej skupiałeś się na konkretnym temacie danego albumu. Tym razem jest zgoła inaczej.
"Tematyka płyt była zawsze, mniej lub bardziej, różnorodna. Nie wiem czy ludzie znają teksty moich wcześniejszych albumów, ale np. na drugą płytę nagraliśmy utwór o żeńskiej groupies, który zaginął, ale ludzie równie dobrze mogliby pomyśleć, że jest to tekst o jakiś wiedźmach. "Total Destruction" z "The Return" to utwór o nuklearnym wyścigu zbrojeń, mieliśmy także kawałek o Zimnej Wojnie. Jest przecież tyle utworów, które nie mają nic wspólnego z satanizmem czy wikingami. Potrafię zrozumieć, że ludzie mogą być nieco ciekawi tekstu o motocyklu, który znalazł się na "Destroyer of Worlds". Mimo to w przeszłości mieliśmy tak wiele różnych tekstów , o polityce, religii, seryjnych zabójcach, o problemie środowiska naturalnego, o wszystkim."
Lwia cześć twoich fanów do choćby najmniejszych przejawów twojej muzycznej aktywności podchodzi bardzo poważnie, rozkłada je na czynniki pierwsze itd. Z drugiej strony, zawsze podkreślasz, że BATHORY jest czymś w rodzaju hobby, którym zajmujesz się okazjonalnie. Czy ta sprzeczność nie jest dla ciebie trochę dziwna?
"BATHORY nie jest w zasadzie zespołem, to dwuosobowy projekt studyjny. Tak jest bez przerwy od '89. To więcej niż 10 lat. Wszyscy to wiedzą i zdają sobie też sprawę, że nigdy nie będzie koncertu BATHORY, nie wspominając już o trasie. W tej sytuacji wszystko zamyka się w tym czy ludziom wystarczy to co słyszą z płyt. To wszystko co mogą dostać. W związku z tym przykładają tak dużą uwagę do tego co robimy, w jakim kierunku podążamy. Jeśli zaś chodzi o mnie, nie jestem w stanie robić płyt co każdy pierdolony tydzień! To co staram się robić jest po prostu okazjonalnym nagrywaniem albumów pomiędzy którymi usiłuję prowadzić normalne życie. 99,9 procent moich przyjaciół nie wie nawet, że potrafię grać na gitarze. Tylko jedna ze wszystkich moich dziewczyn dowiedziała się, że gram w zespole czy, że wydaję płyty. BATHORY nie prowadzi mnie za rękę przez życie. Kiedy idziesz do pracy, jesteś tam kilka godzin i potem wracasz do domu z chęcią zrobienia wielu innych rzeczy. Jest mnóstwo spraw, którymi zajmuję się od czasu do czasu, nie zawsze muszę być Quorthonem z BATHORY. Nieraz kiedy idę na miasto, lub umawiam się w centrum z moją dziewczyną ludzie zaczynają wrzeszczeć - 'O! Patrz, Quorthon z BATHORY!' - wtedy niestety moje prywatne życie zaczyna być naruszane przez moje interesy. Są to dwie różne rzeczy, które chciałbym oddzielić."
Nie czujesz się trochę pod presją Black Mark? Ostatnie cztery lata były niczym gra, którą prowadziłeś z wytwórnią. Te wszystkie zapowiedzi, nieustannie przekładane daty premiery etc. Oczywiste jest, że oni chcą abyś nagrywał nieco częściej, ty jednak tak nie robisz...
"Bo ten układ nie na tym polega. Powodem, dla którego do tej pory nie przeszliśmy do innej wytwórni jest taki, że Black Mark daje nam stuprocentową wolność. W sytuacji gdybyśmy związali się z inną firmą stalibyśmy się tylko kolejnym produktem z listy katalogowej. Dla Black Mark zawsze będziemy ich pierworodnym dzieckiem, po prostu zrobią dla nas wszystko. Z drugiej strony nie muszą aż tak wiele robić, aby nagłośnić nazwę BATHORY. Nasza nazwa jest ugruntowana, przedsprzedaż każdego albumu sięga granic od 25. do 45. tysięcy kopii. Większość zespołów cieszyłaby się ze sprzedaży połowy tej wielkości po roku od wydania płyty. Przyczyną, dla której wciąż z nimi jesteśmy jest swoboda artystyczna, bo jeśli takową posiadasz nie odczuwasz żadnej presji. A dlaczego było aż tyle przesunięć dat premiery? Gdyż właśnie w ten sposób działa ten przemysł. Musisz mieć przynajmniej pół roku po to aby przygotować się do wydania, chodzi tu głównie o reklamy, gazety, produkcję okładki, koszulki, promocję, ustawianie wywiadów i cały ten mechanizm. Wszystko musi pasować do odpowiednio przygotowanego planu. Sama dystrybucja to duże przedsięwzięcie, szczególnie gdy wydajesz album na cały świat. Za każdym razem kiedy dzwonią do mnie z Black Mark i pytają czy jestem pewny, że nie chcę teraz wydać płyty, to odpowiadam mi zwyczajnie - nie - muszę mieć 24 miesiąc przerwy do nabrania właściwego dystansu, żeby spojrzeć na to z odpowiedniej perspektywy. Oni to szanują. Kiedy już zapowiadało się, że za kilka tygodni nagram nowy album i ruszy ta cała machina, to ludzi zaczęli pisać do mnie listy z żądaniami, co by chcieli usłyszeć. Wkurzyło mnie to i powiedziałem - no to poczekamy sobie kolejny rok. To w zasadzie nigdy nie jest presja Black Mark, to jest ciśnienie jakie wywiera na nas nasze zróżnicowane audytorium."
Jesteś zadowolony z twoich wokali na nowym albumie?
"Mój głos nawalił w połowie sesji nagraniowej. Nie śpiewałem w ten sposób od dawna. Jest to szczególnie związanie ze zróżnicowaniem stylistycznym tej płyty. Raz śpiewasz niemalże operowo, czysto, a za pięć minut musisz wydobyć z siebie niesamowity wrzask. To bardzo nadweręża twoje struny głosowe. Mój głos zupełnie się rozleciał, a czasu już prawie nie było. Ja byłem w studio przez 112 godzin, a niektóre zespoły wykorzystują te 112 godzin tylko na nagranie perkusji czy gitary. Całość, od nastrojenia się do końcowego rezultatu, zabrała 112 godzin. Włączając w to całą produkcję, miksy, wszystko. Jak widać, nie mieliśmy zbyt wiele czasu. Na dwa dni przed końcem nagrań mój głos nadal nie był właściwie wyleczony. Dlatego na tym albumie postanowiliśmy zachować wiele wokali z demo. Nawet nie jestem pewien czy wszystkie gitary zostały w końcu zarejestrowane."
Utrzymujesz jakieś kontakty z ludźmi ze szwedzkiej sceny? Z innymi muzykami, producentami, kimkolwiek.
"No cóż, nie wydaję mi się żeby oni mnie lubili. Nie wiem też za bardzo jaką mam wśród nich reputację.
Ale czy zadajesz się z kimś ze sceny?
"Nie. Nasz naród poza tym że jest dość wyciszony i zdyscyplinowany ma w sobie dużą dawkę zazdrości."
Czyli w ogóle nie znasz takich, nazwijmy to, sław szwedzkiej sceny jak np. Dan Swano czy Peter Tagtgren?
"Nie. Czasami jestem zapraszany na release parties czy też koncerty różnych szwedzkich zespołów black i deathmetalowych. Kiedy tam idę i piję piwo przy barze wszyscy wiedzą kim jestem, gapią się na mnie i nikt nawet nie podejdzie i nie przywita się ze mną, nie poda mi ręki, nie powiedz - cześć. Wielu ludzi mi tutaj zazdrości, bo mam chyba jakąś reputację, status legendy czy coś w tym stylu. Ich denerwuje to, że przez ostatnie 15 lat nie chodziłem do pracy i wcale nie muszę robić wideo, tras, nagrywać z innymi muzykami czy dawać co tydzień wywiady do szwedzkich magazynów, utrzymuję się tylko z samej muzyki, podczas gdy oni smażą hamburgery w McDonald's.
A byłeś ostatnio na jakimś koncercie?
"Właściwie było to już dość dawno temu, na Black Sabbath. To było przyjemne przeżycie, przypomniałem sobie jak byłem nastolatkiem i słuchałem płyt Black Sabbath. Ale to było tylko raz."
W takim razie jaka muzyka interesuje cię dziś jako słuchacz?
"Ogólnie mówiąc nadal słucham tego przy czym dorastałem. Dwa, trzy pierwsze albumy Kiss, Black Sabbath, David Bowie, Motorhead, Sex Pistols, Led Zeppelin, Deep Purple i wiele innych zespołów z tego okresu. Właściwie to nie słucham niczego co zostało nagrane po połowie lat '70."
Co sądzisz o dzisiejszym metalu?
"To tylko kontynuacja tego co rozpoczęło się na początku lat '80. To co dziś widzimy jest tylko drugim pokoleniem black metalu, czy ekstremalnego metalu jako całość. Oni zasługują na taki sam szacunek jak my 15-20 lat temu. Jednak, wydaję mi się, że obecnie wszystkie te zespoły są trochę za bardzo nastawione na image, na jakieś tam brzmienie, na to co ktoś o nich myśli. My tacy nie byliśmy. Każde nowe pokolenie będzie zawsze przesadzało, aby w ten sposób zwrócić na siebie większą uwagę niż ich poprzednicy, którzy swoją rewolucję już zrobili. Dlatego grają hałaśliwiej, wyglądają inaczej, mają ten cały czarno-biały makijaż, kolce, gwoździe... Czerpią inspiracje z rzeczy, które nas pewnie by nie zainteresowały. Nas inspirował jazz, Pink Floyd, dobre melodyjne granie na gitarze, klasyczne instrumentarium, operowe wokale itp."
Pamiętasz jaka była najbardziej niedorzeczna plotka jaką słyszałeś na swój temat?
"Najbardziej zwariowana plotka jaką słyszałem to chyba ta, że zginąłem w '91 i dlatego albumy z lat '90. brzmią inaczej, bo Black Mark wstawiła na moje miejsce kogoś innego, po to żeby nadal zarabiać. Myślę, że to całkiem dobra plotka. (śmiech) Najgłupsze w tym jest to, że zawsze słyszę tę plotkę kiedy przychodzi czas udzielania wywiadów. Nie robię przecież wywiadów 12 miesięcy w roku, tylko wtedy, gdy pojawia się nowa płyta. Nieraz dostaję w listach kilka ciekawych plotek z przeszłości BATHORY. Zawsze przyjemnie jest usłyszeć takie rzeczy. Przerażające nie jest to, że one są, przerażające jest zaś to, iż niektórzy z tych ludzi dają temu wiarę."
BATHORY jest bezsprzecznie zespołem znanym na całym świecie, niemniej ty nie starasz się pchnąć tej nazwy poza podziemie. Podejrzewam, że działasz tak w pełni świadomie?
"Oczywiście! Od dwu lat nagabują mnie żebym wydał jakieś nowe koszulki. Kiedy wychodzi nowy album ludzie z Black Mark pytają się nas co planujemy w kwestii promocji. Czy nie chcielibyśmy pojeździć trochę po tych wszystkich dużych miastach jak: Nowy Jork, LA, Londyn, Berlin itp., itd. i porobić trochę wywiadów. Kilka razy tak zrobiłem, w połowie lat '80., do roku '89./'90. Ale to wszystko. Powiedziałem - nigdy więcej! Nie chcę już tego więcej robić. To czyni z BATHORY produkt komercyjny. Drugie pytanie brzmi zawsze czy nie chcę zrobić jakiś nowych koszulek. I stwierdziłem - w porządku. Jest tyle podróbek i tylu ludzi, którzy zarabiają na nazwie BATHORY sprzedając gównianej jakości rzeczy, że nie wpływa to dobrze na relację pomiędzy zespołem a fanami. Zgodziłem się na niewielką ilość koszulek, bluz i tego typu towaru. Teraz to mamy i jest to wyjątek w promocji zespołu, ale nawet na cal nie chcę aby z BATHORY uleciała ta undergroundowa atmosfera. Nie."
To chyba wszystko dla Masterfula.
"OK. A dużo macie tam w Polsce tych Masterfuli?
Nie raz bardzo rozumiem...
(śmiech) "To taka głupia sprawa, bo ja nigdy nie czytam żadnych magazynów, wywiadów czy recenzji i tak naprawdę nie wiem ile tego tam jest, gazet, audycji radiowych. Prawdopodobnie jest tego więcej niż mógłbym sobie wyobrazić.
Ale tylko w Polsce?
"Nie, wszędzie. Ludzie mnie nieraz pytają o różne rzeczy, a ja nawet nie wiem czy jest jakaś szwedzka scena czy nie. Mówią mi, że jest i to świetna, z wieloma dobrymi zespołami, magazynami... A ja im na to, że nic nie widziałem."
Wiesz, szczerze powiem, wydajesz się być mimo wszystko daleki od sceny.
"Dla mnie ekstremalny metal to rzemiosło. Do wszystkiego co robisz powinieneś podchodzić z pewnym dystansem. Masz swoje życie prywatne i pracę. Ja nawet nie słucham albumów BATHORY. Nie mam nawet tej czy innej płyty, np. nigdy nie słyszałem "Reign in Blood" Slayer. Kiedyś powiedziałem jakiemuś dziennikarzowi, że nie posiadam tego albumu, a oni mi nagle mówi, że jest już na rynku od trzech lat! Myślał, że żartuję. A ja na serio nie mam tego albumu. To samo z Venom, Metallica czy... nawet nie pamiętam tych nazw, w każdym bądź razie nigdy nie słyszałem żadnego ich materiału. A są to przecież obecnie największe nazwy. Dlatego masz rację, jestem daleko od sceny, tak to jest."
I może dlatego niektórzy mogą uważać cię za osobą nieco wyalienowaną.
"To nie ma zbyt wiele wspólnego z moją osobą. To jest mniej lub więcej legenda BATHORY i Quorthona - to mowa boga, podczas gdy wy jesteście wrogami. W tej legendzie jest wiele cennych rzeczy. Ale nie ma to nic wspólnego ze mną jako osobą."