Seamount - "ntodrm" 2008 / 1CD MERCILESS RECORDS NIEMCY
Sformułowanie „Black Sabbath (The Ozzy Era)” znajdujące się na liście dziękczynnej jednego z muzyków doskonale oddaje ducha „ntodrm”. Seamount namiętnie hołduje doom metalowej klasyce udowadniając, że za pomocą nieśmiertelnych patentów można stworzyć muzykę brzmiącą świeżo i intrygująco. Twórcy „ntodrm” zdecydowali się poprzestać na cmentarnych riffach opatentowanych dekady wstecz przez grabarzy zrzeszonych w przedsiębiorstwach Black Sabbath i Candlemass. Bez wątpienia zamysłem muzyków nie był współudział w kreowaniu nowego oblicza gitarowego grania. Bezwarunkowe oddanie dostojnie i ociężale kroczącej tradycji, pasja i smykałka do komponowania dobrych utworów zdeterminowały poczynania niemieckich ciężarowców. Długie, pochmurne kompozycje to nie tylko bogactwo posępnych dźwięków. Stylizowany na manierę Ozzy’ego wokal towarzyszy także lżejszym, refleksyjnym i nieprzetworzonym gitarom. „ntodrm” skrywa również krótsze, nieprzyzwoicie dynamiczne, podkręcające tętno do szaleńczych zrywów utwory pokroju „Revelation”. W takich chwilach pozbywam się wszelkich wątpliwości odnośnie sensu istnienia „odtwórczej” muzyki. Porywiste riffy przedzierające się przez kanonadę kapitalnie i zadziwiająco naturalnie brzmiących bębnów pozwalają na jedynie słuszny odruch. Pozbawieni kompleksów ludzie z pasją i talentem zasługują na szacunek i wysoką notę.
Na nowej płycie znajdziecie numer "Krasnodar Kitchen", opowiada on o zakochanych ptaszkach – Dmitry i Natalii Baksheevy z Rosji. Para przyznała się do kilkunastu morderstw od 1999. Podczas przeszukania znaleziono zdjęcia przedstawiające świąteczną kolację, gdzie dekoracjami stołu były ludzkie części ciała.
Czy damy radę wpasować się w panujące dzisiaj trendy tego nie wiem. Mam nadzieję, że tak i płyta zdoła troszkę namieszać i odbije się to echem w środowisku. Mam też nadzieję, że będziemy w stanie pokazać, że scena ma się dobrze i zachęcić innych do tego że warto coś robić mimo tego, że się mieszka daleko od siebie.
Jest old school, bo nie zagraliśmy ani jednego oryginalnego dźwięku, kawałki są krótkie, jest w nich mnóstwo thrashu i punka, szczypta death metalu – to dla wielu będzie właśnie przepisem na grindcore, zmieniają się tylko proporcje. Nie boli nas ta łata, nie chce nam się też szukać innej.