Relacje z koncertów



Najnowsza recenzja

Deamoniac

Visions of the Nightside
Trzeci album włoskiej death metalowej ekipy złożonej z byłych muzyków nieco bardziej znanego wszystkim Horrid. Tutaj, zafascynowani starą Szwecją oddają się całkiem przyjemnemu, brutalnemu mieleniu w bardzo surowej oprawie brzmieniowej (chyba nawet bez masteringu) co powinno przypaść do gustu wielbicielom nie tylko Nihilist, Carnage, czy wiadomo-którego-Crematory, ale też Nominon, Ka...





Morbid Sacrifice

Ceremonial Blood Worship
Drugi album włoskich podziemniaków, których jaskiniowy black/death metal zauroczy każdego, kto pluje na krzyż i tańczy przy wczesnych piosenkach Archgoat, Hellhammer, Nunslaughter, Grave Desecrator, peruwiańskiego Mortem, Sathanas, czy choćby naszego Throneum. Nowy materiał, podobnie jak dotychczasowe tego zespołu, pozbawiony jest partii solowych i brzmi prawie jak koncertówka z głębo...





God Disease

Apocalyptic Doom
Nazwa God Disease przewinęła mi się parę lat temu w kampaniach niemieckiej F.D.A. Records, która wydała debiut tych Finów, ale nigdy nie doszło do zbliżenia, że się tak wyrażę. Drugi album zespołu ukazuje się z kolei w barwach świeżutkiej, portugalskiej Gruesome Records. Tym razem trafił do mojego odtwarzacza i, korzystając ze sprzyjającej aury leniwie się w nim rozgościł n...





Melancholic Seasons

The Crypt of Time
Melodyjny death metal od wielu lat skręca coraz bardziej na margines zainteresowania fanów ekstremalnego grania i skutkuje to tym, że nawet tak niezłe zespoły jak niemieckie Melancholic Seasons funkcjonują jako kompletnie nieznane i bez większych szans na przebicie się przez skorupę powszechnej obojętności. Wierząc Metal Archives i załączonemu bio zespół istnieje od połowy lat 90-...





  • Meh Suff! Festival – 11-12 IX 2009, Hüttikon, Szwajcaria

    2009-10-06
    www.mehsuff-metalfestival.ch

    Piątek
    17:15 - 18:00 Rottenness
    18:30 - 19:15 As Sanity Fades
    19:45 - 20:30 Hackneyed
    21:00 - 21:45 Emeth
    22:15 - 23:15 Inveracity
    23:45 - 00:45 Endstille
    01:15 - 02:00 Mumakil

    Sobota
    13:00 - 13:45 XIV Dark Centuries
    14:15 - 15:00 Hour of Penance
    15:30 - 16:15 Minas Morgul
    16:45 - 17:30 Viral Load
    18:00 - 18:45 Debauchery
    19:15 - 20:00 Varg
    20:30 - 21:15 Dark Fortress
    21:45 - 22:45 Sinister
    23:15 - 00:15 Belphegor
    00:45 - 01:30 Abysmal Torment



    Nazwa tego festiwalu jest zapisem szwajcarskiego dialektu i oznacza ni mniej ni więcej tylko "chlej więcej", względnie "więcej chlać", z wiele znaczącym wykrzyknikiem :) Meh Suff! To jeden z trzech stricte metalowych festiwali pod chmurką w Szwajcarii, obok ekstremalnego sierpniowego Mountains Of Death w malowniczej dolinie kantonu Schwyz i majowego Metal Days w Pratteln. Chociaż ten ostatni jest tylko częściowo pod gołym niebem. Koncerty są tam rozdzielone na scenę w klubie Z7 i dodatkową obok klubu. Dlatego nie każdy zalicza tu Metal Days do imprez open air. A na pewno nie pewien facet zaangażowany w organizację Mountains Of Death ;)



    Meh Suff! to najmniejszy open air, na jakim miałam przyjemność być. Liczba uczestników sięgnęła ponoć 1100, według danych od organizatora. Festiwal wraz z polem namiotowym mieścił się na niewielkiej łące otoczonej pagórkami porośniętymi gęstym lasem, 15 km na zachód od Zürichu. Parking dla samochodów ulokowano w innym miejscu, 10 minut drogi piechotą od pola namiotowego. Miało to tę zaletę, że w każdej chwili można było bezproblemowo wyjechać autem, np. na zakupy, a na koniec sprawnie się ewakuować, bez stania w korkach. Z oddalonego o kilka kilometrów dworca kolejowego dowożono ludzi busem, praktycznie pod samą scenę.

    Adekwatnie do wielkości imprezy, wszystko tu było w mikroskali. Bez zbędnych spacerów, na wyciągnięcie ręki, a co za tym idzie, maksimum czasu na obejrzenie zespołów. Trzy stanowiska z żarciem, jedno z fajkami, jeden namiot piwny i ze trzy stoiska z płytami /koszulkami, plus to co przywiozły kapele. Jak dla mnie rządziło jednak stoisko z miodami pitnymi, gdzie tankowałem na okrągło. Nie miałem pojęcia, że szwajcarskie miody pitne są tak znakomite. Facet miał ze dwadzieścia rodzajów miodów i likierów, o różnych mocach i smakach. Przed zakupem dostawało się kieliszek na spróbowanie. W ofercie była też cała gama rogów służących za kielichy.



    Rottenness – koncert Meksykanów otwierających festiwal kwadrans po siedemnastej spędziłem niestety w korku na autostradzie za Zürichem. Bujali się przez dwa dni po imprezie i co bardziej interesujących rozmówców odznaczali wielkimi przypinkami z logiem zespołu. Kolega się z taką obudził, choć z treści rozmowy niewiele pamięta, he, he...

    As Sanity Fades – pochodzą z Zürichu / Winterthuru, więc grali tu prawie u siebie na podwórku. Strasznie toporny, kwadratowy, melodyjny death metal z casio-klawiszami puszczonymi z płyty. Zapełniacz festiwalowego czasu.



    Hackneyed – nie wiedziałem o nich nic i po to między innymi są takie festiwale, aby być na bieżąco :) Pierwsze spojrzenie, młodzi chłopcy, średnia wieku poniżej 20 lat. Zanim zaczęli, koleś za konsoletą stracił ze 20 minut ich koncertowego czasu na ustawienie brzmienia. Skumulowane i widoczne zniecierpliwienie wśród chłopaków uszło jak kula z armatniej lufy, gdy dano sygnał do strzału. Jeśli oni w tym wieku i na tym etapie kariery prezentują taki poziom koncertowy, to mogą być spokojni o swoją przyszłość. Skojarzenia z potencjałem naszego Decapitated nasuwają się same. W ich muzyce nie ma nic odkrywczego. Tu i ówdzie słychać, że gitarzyści lubią Cannibal Corpse. Utwory wręcz pisane pod koncerty, dużo przestrzeni i chwytliwości, a jednocześnie szybkość i death metalowa moc. Bez wątpienia jedni z najszybciej przemieszczających się osobników po deskach sceny tego festiwalu. Czekałem już tylko, kiedy perkusista wyskoczy zza zestawu i razem z kolegami zacznie biegać po scenie machając głową. Masa energii i radości grania. Jeden z lepszych występów na feście.



    Emeth – belgijski klon belgijskiego Aborted, tylko w nieco mniej brutalnej wersji. Zresztą gra tam gitarzysta Matty Dupont, który przewinął się przez szeregi Aborted. Nieźle, ale wolę oryginał.



    Inveracity – miazga. Mało który zespół osiągnął na tyle ciężkie i selektywne brzmienie jak ta grecka ekipa. Nie było to łatwe na nienajlepszych przodach, jakie wisiały po obu stronach sceny. Do tego grali na jedną gitarę. Stylistyczne nawiązania do Deeds Of Flesh czy nieodżałowanej Pyaemia. Z głową zaaranżowany materiał, nie było tu kiedy ziewnąć.



    Endstille – nie rozumiem fenomenu tej kapeli wśród niemieckiej publiki. Może niemieckojęzyczne teksty i militarne nawiązania w konwencji black metalu robią swoje. Widziałem ich już z poprzednim wokalistą na Party San. Pewnie słońce przeszkadzało. Teraz grali w nocy, do księżyca nad lasem, ale samemu Endstille niewiele to pomogło. Muzyczne przeciętniactwo. Prezentacja wprawdzie lepsza niż na wspomnianym koncercie, ale głównie dzięki nowemu wokaliście z Koldbrann. Mannevond to znakomity frontowy napastnik.



    Mumakil – zamykająca pierwszy dzień festiwalu genewska grindowa ekipa rozpętała po pierwszej w nocy chyba największy młyn w ciągu tych dwóch dni. Ekstrema połączona z dobrym koncertowym drygiem. Wystarczył rzut oka, opętani własną muzyką, a wraz z nimi przez trzy kwadranse ci pod sceną. Centralnym trybem tej maszynerii, napędzającym wszystkie pozostałe był perkusista. Na bardzo skromnym zestawie generował takie sieki, jakby się z kimś ścigał. Gęba mi się cieszyła od ucha do ucha, że i w tych rejonach muzycznych wciąż można natrafić na tak świeże kąski. Super koncert!



    XIV Dark Centuries – pierwszy zespół drugiego dnia startował o 13:00. Ekipa z Turyngii zapragnęła przenieść przypadkowych przechodniów pod sceną w średniowieczne czasy. Woje w pseudo-historycznych łachmanach obsługujący gitary elektryczne i syntezator przenieśli mnie jednak raczej na weekendowy festyn rodzinny, na który nieźle by się nadawali. Nie każdy może być jak Finntroll czy Eluveitie. Nie wiem, może z płyt wypada to lepiej ale na festiwalu metalowym to straszna wiocha i wypełniacz grafika.



    Hour Of Penance – jedna z kapel, która mnie przyciągnęła na ten fest za sprawą udanego The Vile Conception. Jak przypuszczałem, zaczęli pierwszym z brzegu, fantastycznym Misconception! Soniczna furia nie mieszcząca się w wąskim gardle kolumn nagłaśniających. Nawet przy tych prędkościach brzmienie było jednak wystarczające. W kwestii szybkości headbangingu grają w lidze z Thruflem z Azarath. Basista wymiatał na rzeźbionym dziele sztuki. Mimo tak skomasowanej ekstremy, jest w tej muzie pulsująca krew i feeling. Nie ma mowy o jakiejś odhumanizowanej maszynerii. Klasowy występ. Czekam na kolejny.



    Minas Morgul – pagan, folk, black czy równie dobrze pitu-pitu. Podobny rejon muzyczny co grający później Varg. Zresztą mieli nawet nawzajem swoje naszywki . Mają swoich fanów. Trudno mi było zatrzymać wzrok na scenie dłużej niż minutę.



    Viral Load – scena opustoszała, pojawiło się tylko małe elektroniczne urządzenie na czarno zasłanym stoliczku, które okazało się być perkusistą :) Skład "uzupełnił" pochodzący aż z Teksasu niejaki Shawn Whitaker. Człowiek orkiestra, bujający się po poletkach z flakami, ekskrementami i robakami od przynajmniej dekady. Syntetyczna sekcja rytmiczna wraz z siedmiostrunową gitarą, wokalem i mimiką Shawna stworzyły chorą, brutalną, selektywnie brzmiącą, choć siłą rzeczy dość statyczną prezentację. Facjata Whitakera odzwierciedlała każdą linijkę tekstu i towarzyszącego mu fragmentu muzycznego. W tej kwestii mógłby występować w jednym przedstawieniu z wokalistami Haemorrhage, Isacaarum i perkusistą Brutal Truth. Ten obleśny łysy robak wypluwający patologiczne opowiastki stawał się między utworami sympatycznym kolesiem z dużym poczuciem humoru. Po tym koncercie bezzwłocznie zapoznałem się twórczością Viral Load. Taki numer jak My Mighty Sword, grany zresztą na tym koncercie, to miazga nad miazgami.



    Debauchery – jeśli ktoś lubi Six Feet Under to Debauchery jest dla niego. Prosto, ciężko i niewymagająco. Momentami można było się zastanawiać czy to już cover SFU, czy jeszcze nie. Opakowanie Debauchery, jak i ich własne wycieczki aranżacyjne, nie związane z SFU, trącą mi jednak nieco tandetą. Klientela pod sceną machała łbami, więc nie było co przeszkadzać tylko iść na miód :)



    Varg – bawarskie świeżynki z jednym albumem na koncie. Nieźle wyglądają na scenie w bojowych czarno-czerwonych makijażach. Muzycznie to melodyjny tzw. pagan metal. W momentach gdy przyspieszyli i spięli pośladki jakoś to szło. Poza tym pitu-pitu na chwałę dziupli w drzewie.



    Dark Fortress – przede wszystkim na nich przyjechałem na ten festiwal, by w końcu zobaczyć ich w akcji. Ta okoliczność, wraz z ze sporym ładunkiem emocjonalnym w odniesieniu do ich trzech ostatnich produkcji studyjnych kładzie się oczywiście cieniem na poniższych zdaniach. Obok Belphegor zagrali koncert festiwalu. Choć życzyłbym sobie drugie tyle, to byłem więcej niż usatysfakcjonowany tym czego doświadczyłem. Trzy kwadranse przy dość długich kawałkach w ich repertuarze to mało. Zagrali ich siedem: Poltergeist - trafny wybór na rozpoczęcie, te bębny na wstępie i... jazda!, The Silver Gate – koncertowy geniusz i odlot, CataWomb – magia na wolniejszych obrotach, To Harvest The Artefacts Of Mockery – na jego miejsce mogli zagrać kilka innych, np. Edge Of Night, No Longer Human – kosmiczny klimat i sieka, When 1000 Crypts Awake – pochodzący ze Stabwounds, najstarszy w tym secie, Baphomet – idealne zakończenie. Jeszcze żeby Tom G. Warrior odśpiewał tam swoją kwestię, he, he... Nie miałem nawet czasu spojrzeć za siebie, czy na boki, będąc dosłownie wlepiony w to, co przede mną. Właściwie dobrane światła. V. Santura szalał z wiosłem. Reszta dotrzymywała kroku. Pierwszy kontakt z Dark Fortress zajebisty. Za miesiąc kolejne starcie na Helion Festival w Monachium, gdzie sala koncertowa powinna jeszcze lepiej sprzyjać Dark Fortress.



    Sinister – rozczarowanie festiwalu jak dla mnie, a bardzo na nich liczyłem. Być może, mając w pamięci masakrujące koncerty jeszcze z Bartem na gitarze, oczekuję zbyt wiele po tych weteranach. Odejście ze składu Rachel i dwa ostatnie albumy wzbudziły we mnie jednak nadzieję, że ogień Styxu znów zapłonął. Zagrany na dobrywieczór Enslave The Weak z wieńczącego okres potęgi tej ekipy Aggressive Measures szarpnął mną natychmiast. Ostatni raz utwory z tego albumu słyszałem na scenie w '98 i potem mi ich brakowało. Niestety był to jedyny jaki zagrali. Potem już tylko uchodziło powietrze z balona. Ze starszych jeszcze Corridors To The Abyss, Sadistic Intent, Awaiting The Absu, a reszta z dwóch ostatnich, m.in. Men Down, Afterburner, Summit Of Sacrifice, The Silent Howling. Nie zagrali najlepszego The Kill To Come, tylko starannie wybrali wszystkie numery z gitarowymi plumkaniami, które pasują do Sinister jak świni siodło. Odegranie ich na żywo tylko to potwierdziło. Alex więc plumkał na gitarce, a reszta nieruchomo patrzyła w podłogę i czekała aż skończy... Te fragmenty załamywały jeszcze bardziej i tak mizerną dynamikę koncertu. Ja się pytam, gdzie ta pasja i energia grania sprzed lat, której tyle można było doświadczyć od innych kapel na tym festiwalu? No gdzie? Pod sceną garstka tego, co na Dark Fortress czy Belphegor. Trochę smutny obraz przebrzmiałych lat świetności, tak widzę Sinister w roku 2009. Niestety.



    Belphegor – czegoś takiego się nie spodziewałem. Idealne okoliczności na koncert właśnie Belphegor wraz z tym, co się działo na scenie sprawiły, że bez cienia wątpliwości był to najlepszy koncert ekipy Helmutha jaki widziałem. Gdyby dać im do dyspozycji wydajniejsze przody i dorzucić więcej z Lucifer Incestus to byłby już koncert idealny. Tak czy inaczej rytuał nadawał się do rejestracji video. Mieli godzinę do dyspozycji ale chyba nawet to się przeciągnęło, bo głodny diabelstwa tłum nie dawał im ot tak zejść. Wiszący nad linią lasu rożek księżyca, słup ogniska niedaleko od sceny (paliło się przez cały festiwal, wokół ławeczki, kiełbaski, laseczki....), na scenie przez część koncertu światła tak oszczędne, że grali wręcz w półmroku (na zdjęciach bez lampy nic nie było widać), oblani krwią, a Helmuth pod koniec dodatkowo w skórzanej wyćwiekowanej masce. Nad odegraniem utworów i przeprowadzeniem całego spektaklu nie ma się nawet co rozwodzić, liga zawodowa. Była to w moim odbiorze jednak sztuka inna niż jakiś kolejny koncert klubowy na trasie, czy nawet występ na słonecznym open air gdzieś na pastwisku, czy lotnisku. Właśnie dzięki tym specyficznym warunkom, przywodzącym na myśl sesje fotograficzne Belphegor z wczesnego okresu ich działalności, gdzieś przy ognisku w lesie, oblani krwią, z żelastwem i czaszkami dookoła. Setlista: 1. Intro: Bleeding Salvation, 2. Seyn Todt in Schwartz, 3. Belphegor - Hell's Ambassador, 4. Stigma Diabolicum + Outro Tune, 5. Swarm Of Rats, 6. Walpurgis Rites + Outro, 7. Sepulture Of Hypocrisy, 8. Lucifer Incestus, 9. Pest & Terror + Bloodoutro, 10. Justine: Soaked In Blood + Outro, 11. Bondage Goat Zombie.



    Abysmal Torment – po koncercie Belphegor zapomniałem, że w ogóle jeszcze coś miało grać :D Imprezowa atmosfera w namiocie piwnym przy ACDC i tańczących barmankach nie ponaglała do wyjścia :) Maltańczycy tymczasem zżymali się dla garstki niedobitków pod barierką, bijąc czołami prawie o deski, zwłaszcza dwóch wokalistów. Dobrze im to szło ale niska już temperatura powietrza, zawartość alko we krwi i zmęczenie kazały mi się z nimi pożegnać po jakichś dwóch numerach, pocieszając się jednocześnie myślą o ich występie na innym festiwalu kilka tygodni później.

    To była trzecia edycja Meh Suff! Dwie poprzednie (2008, 2006) podobno nie zarobiły na siebie, a fatalna deszczowa pogoda przed rokiem dopełniła kielich demotywacji, zdawać by się mogło... Tymczasem Meh Suff! powrócił i była to prawdopodobnie najbardziej udana edycja. Pogoda była tym razem znakomita na taki spęd, pochmurno, ciepło i bezdeszczowo. Wypada więc szczerze pogratulować organizatorom determinacji i umiejętności mobilizacji ludzi, którzy trochę na zasadzie pospolitego ruszenia pomagali przy organizacji imprezy. Biorąc pod uwagę ogrome koszty tego typu przedsięwzięć w Szwajcarii, jak i wachlarz konkurencyjnych festiwali w sąsiednich Niemczech, chęć Helwetów do posiadania własnego metalowego open air, o niekoniecznie tak ekstremalnym i sprecyzowanym obliczu jak Mountains Of Death, a także wbrew wszelkim przeciwnościom, budzi moją sympatię i szacunek. Do zobaczenia za rok.


    tekst i zdjęcia: Grzegorz PiątkowskiDodał: Olo

Najnowsza recenzja

Deamoniac

Visions of the Nightside
Trzeci album włoskiej death metalowej ekipy złożonej z byłych muzyków nieco bardziej znanego wszystkim Horrid. Tutaj, zafascynowani starą Szwecją oddają się całkiem przyjemnemu, brutalnemu m...





Najnowszy wywiad

Epitome

...co do saksofonu to był to przypadek całkowity. Bo idąc coś zjeść do miasta napotkaliśmy kolesia który na ulicy grał na saksofonie. Zagadałem do niego żeby nagrał nam jakieś partie i zgodził się. Oczywiście nie miał pojęcia na co się porwał, do tego komunikacja nie była najlepsza, bo okazał się być obywatelem Ukrainy i język polski nie był dobry albo w ogóle go nie było...