Six feet under
True carnage ()
Wydane przez Metal blade/MysticRok wydania 2001Kraj USANapisał a.pPo odejściu Burnesa z Cannibali jego twórczość przestała do mnie przemawiać. Niby gość wokal fajny ma, ale jego dodatkowe postękiwania i skrzeki na poprzednich produkcjach SFU odstraszały mnie skutecznie. Tym razem musiałem się przełamać i posłuchać wypocin Krzysia & company, bo przyszedł promos... Gdy chciałem wcisnąć płytkę imć Kowalskiemu kwaśny grymas jego piękniutkiej buźki mówił wszystko. Na szczęście ów promos zawiera tylko 3 numery z płyty plus teledysk. Pierwszy numer to „Impulse the disembowel”. Pierwsze, co rzuca się na uszęta, to świetna produkcja. Każdy instrument jest doskonale słyszalny. A sam numer? Taki normalny walec do jakich SFU przyzwyczaiło już swoich słuchaczy. Drugi na płycie to „The day the dead walked”. Chyba najlepszy. Szybki ( jak na ten zespół, he, he) nawet brutalny. Gdyby wszystkie kawałki SFU były takie, to z pewnością zostałbym ich wiernym fanem, ganiał na koncerty i co noc przed snem ucałowywałbym szpetną podobiznę Burnesa wiszącą nad mym barłogiem. Wybaczcie, że puściłem wodzy fantazji... Do „The day...” na płytce jest też wideo. Tematycznie bardzo podobne do tego, co robią Cannibale. Wiecie, zmarlak na stole, szalony doktorek robiący sekcję zwłok i takie tam pyszności. I tak dochodzimy do ostatniego „One bullet left”. Numeru, o którym było głośno jeszcze sporo przed wydaniem „True carnage”. Wszędzie było o tym, że z SFU nagrywał Ice T. ja rzygałem już tym... I jak zwykle miałem rację, przerost formy nad treścią... Ice T wolałem już w Body count, kiedy jeszcze w czasach licealnych koledzy katowali mnie „Cop killer’em”. Ice T rzuca fuckami i motherfuckami na lewo i prawo, Burnes mruczy i skrzeczy, trochę nawet rapuje (bleghrrr!!). Suma sumarum wygląda to jakby dwie przekupki przekrzykiwały się na targu. Nie wiem po jaki chuj SFU zaprosiło Ice T, ale sensu to jakiegokolwiek nie ma. A nabywców raczej nie przyciągnie. Na 3 numery jeden niezły to za mało by się podniecać. Mam nadzieję, że cała płyta nie jest taka, ale nadzieja przecież matką głupców...