Zaloguj się na forum
×

Premiera



  • Defeated Sanity

    Chronicles of Lunacy (CD)

    Wydane przez Season of MistRok wydania 2024Kraj Niemcy/USANapisał DST8Komentarze (0)Defeated Sanity - Chronicles of LunacySuffocation to bogowie tak jak Słowacki wielkim poetą był. Nie przemawia za tym tylko sama muzyka, ale też setki zespołów, które swoją karierę oparły na eksplorowaniu motywów zainicjowanych na ich wczesnych, kanonicznych już albumach. Naturalną koleją rzeczy biorąc pod uwagę moje uwielbienie dla Amerykanów, powinienem równie mocno kibicować ich prominentnym następcom, jak Deeds of Flesh, amerykańskiemu Disgorge czy twórcom slamowej mikro-niszy Devourment. Niektóre rzeczy mnie oczywiście chwyciły i do dzisiaj szanuję hermetyczność i bezkompromisowość podejścia tych kapel. W większości jednak sama muzyka zdawała mi się zazwyczaj zawodami w uderzaniu tępym narzędziem w głowę, które na krótszą metę może dostarczać rozrywki, na dłuższą jednak jest dość wtórne i bezcelowe.
    Rzecz jednak ma się zgoła inaczej z Defeated Sanity. Nie można tego zespołu określić bez używania przymiotnika brutal death metalowy, czyli wpadający do wspomnianego worka - usłyszycie tu bulgoczące wokale, toporne i wgniatające gitary i okładany blastami wysoko nastrojony, dzwoniący werbel. Z drugiej strony opisana baza jest totalnie powykręcana milionem połamanych riffów i poszarpanymi, jazzującymi zagrywkami. Jazzowe jest też zaplecze muzyków, co samo w sobie brzmi tak niespotykanie jak próba zrobienia z baletnicy profesjonalnego wrestlera. Poprzedni "The Exsanguinary Impetus" pomimo mojego chłodnego podejścia do takiego grania kupił mnie całkowicie bezustanną rytmiczno-riffową plątaniną i techniczną wirtuozerią, która przez ani sekundę nie zamieniała się w pitolenie i nie traciła krwiożerczej death metalowej tożsamości. Mieszanka wybuchowa i na tyle zaskakująca, że przyciągnęła nawet takiego sceptyka jak ja. Jak jest tym razem?
    Pierwsze co zwraca uwagę na "Chronicles of Lunacy" to fenomenalne brzmienie. Osiąga granicę przejrzystości po przekroczeniu której raziłoby już zbytnią sterylnością - tak mistrzowskie wyważenie proporcji rodzi podejrzenia, że producent usłyszał "Baby Killer" już w łonie matki. Gitary zapierdalają jak stutonowy walec a sam bas jest słyszalny do tego stopnia, że jego linię można wyczuć w każdym, nawet najbardziej chaotycznym fragmencie. Gary mają ten wspomniany, charakterystyczny wysoki werbel, ale są selektywne i naturalnie brzmiące na tyle aby uwypuklić wszystkie dynamiczne walory. Podsumowując, standardy brzmieniowe brutal death metalu są zachowane i doprowadzone do perfekcji.
    Sama muzyka była reklamowana jako powrót do korzeni i jest to po części prawdą, bo "Chronicles of Lunacy" zdaje się być jeszcze brutalniejsza niż poprzedniczka a zarazem mniej "progresywna". Jakby to anglosasi określili, więcej "meat and potatoes" a mniej surówki. Nie oznacza to w żadnym wypadku, że jest mniej pokręcona. "Amputationsdrang" po w miarę cywilizowanym wstępie wchodzi w standardowy, szybki blast grany parzyście podczas którego gitary grają nieparzystymi triolami sprawiając wrażenie ociężałej goniącej go maszyny. Początek "Temporal Disintegration" (koniec końców chyba mojego faworyta na albumie) jest tak pogięty, że podziału rytmicznego nie wyklaskałby chyba nawet wielki polski kompozytor Piotr Rubik. W dodatku kiedy zaczyna bujać i wydaje się, że to koniec tego co ma do zaoferowania, to wchodzi w blast punktowany urywanym riffem, żeby zaraz po tym zwolnić jeszcze bardziej i zakończyć wszystko pokręconą grą samej sekcji rytmicznej. "Condemned to Vascular Famine" zaskakuje wyszukanym, pełnym groove'u perkusyjnym wstępem, którego mógłby użyć w niejednej aranżacji bębniarz np. jazzu czy gospel. Po tych wszystkich zawijańcach i prowadzeniu przez gęsty labirynt aranży zespół dochodzi do ostatniego rozdziału, "Heredity Violated", który jakby instynktownie próbuje załagodzić przebodźcowanie dość standardowym i nieskomplikowanym zgniataniem. Wytchnienie to takie jak byście po wypiciu kwasu akumulatorowego zjechali na czystą kapsaicynę, ale jednak jest jakimś okazaniem (zapewne chrześcijańskiej) łaski.
    Konieczne jest wspomnienie o perkusiście. Lille Gruber gra na płycie wszystkie wymyślone przez homo sapiens wariacje blastów sprawiając wrażenie jakby granie w standardowym 4/4 wywoływało u niego fizyczny ból. Najciekawsze jest jednak to jak trzymając te wszystkie dziwactwa w ryzach rozbija je co chwilę lecącą pod prąd freejazzową improwizacją - nie słyszałem doprowadzenia tego do takiego poziomu w ekstremalnym metalu nigdzie indziej. Oczywiście otarły się o to takie zespoły jak Death, ale ciągle bardziej tkwiły w ramach rockowo/metalowych struktur.
    Jestem tą płytą naturalnie oczarowany biorąc pod uwagę jej wielowątkowość i wspaniały poziom wykonawczy. Poprzedniczka jednak siadła mi bardziej, gdy tutaj jestem momentami za bardzo zmęczony. Przydałoby się wpuścić trochę więcej powietrza do tego prosektorium. Zauważam mimo tego, że wracam do niego cały czas, czyli chyba czuję się tam jak w domu. Moim osobistym ograniczeniem jest też to, że ten gatunek to nie jest typowo moja domena i stąd może brać się ten delikatny dystans. Ciężko jednak nie docenić nagrania czegoś co jest muzycznym odpowiednikiem zrobienia pięknego, delikatnego origami mając na dłoniach rękawice bokserskie. Jak sprawdzicie album to możliwe, że zrozumiecie tą głupią metaforę.



    Możliwość komentowania jest dostępna wyłącznie dla zarejestrowanych użytkowników forum.

    Zaloguj się lub załóż konto