Death Like Mass
The Lord of Flies (CD)
Wydane przez Terratur PossessionsRok wydania 2024Kraj PolskaNapisał DST8Nie trzeba długo czekać na przybycie Szatana na najnowszym krążku Death Like Mass, bo przychodzi już w pierwszym utworze jako "król" czy tytułowy "wygnaniec". Nie ma raczej na sobie garnituru jak u Bułhakowa czy w "Adwokacie Diabła" tylko wygląd włochatej bestii wyjętej ze średniowiecznych wyobrażeń i sieje podobne spustoszenie - wkrada się niczym rak toczący sakralną społeczność, wkłada w "mordy tępe" grzech i wątpliwość, a pokłosiem jego działania jest pogrążenie się w nieczystości i rozpuście.
Jak usłyszałem deklarację na początku albumu, że "król powraca" to miałem trochę wątpliwości i do końca nie wierzyłem w ten powrót. Cultes des Ghoules milczy od dłuższego czasu a samo Death Like Mass pięknie zaczęło z "Krętymi Drogami", żeby niebezpiecznie zbliżyć się do dźwiękowej magmy, z której znany jest Lvcifyre na "Jak zabija diabeł", co było na tyle rozczarowujące, że "Matki na Sabacie" nawet nie sprawdziłem. Po jednym obrocie "The Lord of Flies" wiedziałem już jednak, że Diabeł wrócił, ale w zmienionej postaci. Dalej jest to Szatan z rycin wyjęty ze średniowiecznych koszmarów, ale muzycznie zdaje się być o wiele bardziej wielowymiarowy niż wcześniej. Wspomniany "Wygnaniec" wbija się z pełną siłą jak taran, żeby w środku kompletnie zaskoczyć piękną partią solową, która wychodzi przez szereg aby po kilku sekundach uderzyć w pięknej synchronizacji z resztą instrumentów brzmiących jak dysonansowa orkiestra z piekła. "Czwarta Bestia z Góry Horeb" zaskakuje bardzo tradycyjnym i rytmicznym metalowym riffem zwiastującym to co będzie się działo na płycie później i słyszymy w nim już chyba ikoniczne "krzyż to klątwa" wykrzykiwane przez Marka z żarliwością kaznodziei przemawiającego z ambony. I wrażeń po tym naprawdę nie ma końca, każdy następny kawałek to inny rozdział podróży przez średniowieczne mroki. "Pan niechcianych grobów" otwiera niemalże religijny zaśpiew kojarzący się z płytą pewnych Norwegów z kościołem na okładce i wlecze się ponurym, miarowym rytmem eksplorując odwieczną tajemnicę śmierci określoną jako przejście z jednego snu w drugi. Gdy słychać "głuchy krzyk rozpaczy wieńczy śmierć" to zarówno słowa połączone w tym wersie jak i sposób ich zaśpiewania sprawiają, że nie można nie pomyśleć o Romanie Kostrzewskim. Kat przychodzi też do głowy w "Holy Traitor", który aż kipi od mięsistych thrashowych riffów zagranych w iście nie Kat-owy sposób. "Sorcery Unbridled" to najbardziej zbliżona do wcześniejszych dokonań Death Like Mass blastująca kanonada gdzie głośność i intensywność werbla robi z mózgu mielone mięso a "Of Mercy and Bloodlust" to oparta na agresywnym, pędzącym do przodu riffie historia o paleniu na stosie rodzącej kobiety, której dziecko zostaje razem z nią wrzucone w płomienie aby "pomiot szatański nie kroczył pomiędzy nami".
Apogeum płyty zostaje według mnie osiągnięte nie w ostatnim kawałku, ale w poprzedzającym "The Killing of Abel". Kain jako pierwszy morderca to motyw eksplorowany dość często przez kapele o satanistycznym odchyleniu, niemniej sposób w jaki muzycznie została ta historia poprowadzona tutaj czyni ją dalej głęboko poruszającą. Pod spadającym nożem ginie służalczość a Kain poza zasięgiem boskiego wzroku zwraca się ku tułaczce w mrokach wołającej go dziczy. Tą atmosferę idealnie oddaje dla mnie wchodzące w połowie numeru śmiertelnie ponure zwolnienie w którym słychać desperackie, szaleńcze wycie, które mógł w tym kraju wydobyć z siebie tylko ten człowiek. Myślę, że ten moment jest jednym z najbardziej szaleńczych w jego dorobku, który pojebaństwem może równać się z końcówką "Spectres over Transylvania" Cultes des Ghoules. Po tym jeżeniu włosów na głowie wszystko brzmi pozytywnie, dlatego "Krocz ze mną, ojcze" to emocjonalna deklaracja wiary, epilog w którym napięcie opada i płyta triumfalnie zamyka się melodyjną solówką.
Będzie to dla mnie prawdopodobnie najlepsza polska płyta metalowa w tym roku czego bym się naprawdę nie spodziewał. Jest to też najlepsza płyta Death Like Mass. Nie szukałbym tu rzeczy rewolucyjnych, ale spójnie poprowadzonej muzycznie historii pełnej zakrętów, zwrotów akcji, odwołań do klasyki bez jakiejkolwiek próby imitacji i braku tożsamości na co zdaje się cierpieć większość metalowej sceny obecnie. Bardzo dobra pozycja, która i tak zapewne trafi do małego grona ludzi, którzy cenią prawdziwy, satanistyczny metal. I niech trafia do małego grona - czarna magia i ezoteryka nie jest dla każdego.