Zaloguj się na forum
×

Premiera



  • Impiety

    Ravage & Conquer (8cd)

    Wydane przez Pulverised RecordsRok wydania 2012Kraj SingapurNapisał Olo9Komentarze (0)Impiety - Ravage & ConquerShyaithan musi wpierdalać nosem białe kreski jak niemiecki kaem bulletbellsy żeby w takim tempie i z takim rozmachem działać na muzycznym poletku. To już ósmy długograj Impiety, nie ma żadnego spuszczania z tonu jeżeli chodzi o tempo nagrywania kolejnych albumów, a w międzyczasie stale wychodzą mniejsze wydawnictwa - dla niektórych nawet bardziej wartościowe niż te pełne. Dodatkowo nieustannie zmienia się skład nagraniowy, koncertowy i miejsce zamieszkania głównego lidera. Był już Meksyk, Japonia, Włochy, a teraz singapurski wojownik na dobre powrócił na swoją rodzinną glebę i znów nagrywa w rodzimym Studio 47 z Nizamem za konsolą i - uwaga - także na gitarze. Nie przedłużył równocześnie kontraktu z Agonia decydując się na singapurską Pulverised - bardziej chyba ze względów geograficznych niż biznesowych, bo o polskiej wytwórni wypowiada się wciąż raczej pozytywnie. Dużo tych biograficznych zawiłości (wspomniałem już, że nowy bębniarz jest z Australii?) - można by nimi obdzielić pół sceny między Odrą a Bugiem - ale o aktualnej kondycji zespołu najlepiej świadczy sama muzyka i najnowsze dzieło zatytułowane "Ravage & Conquer" mówi tutaj samo za siebie. "Mówi" to z resztą niedobre słowo, bo, jak przystało na Impiety, ta płyta zieje piekielnie gorejącą muzyczną jatką i ekstremalnymi wojennymi opowieściami w ich najlepszym stylu, który dla niektórych jest może zbyt przerysowany i za mało zróżnicowany, ale dla każdego wielbiciela intensywnej rozpiździawy jest równie cudownym wynalazkiem co woda ognista dla dzikich Siouxów w czasach, gdy blade twarze zdobywały Dziki Zachód. Wydawałoby się, że w przypadku Impiety nie jest to nic nowego, ale po "Worshippers..", na którym Shyaithan uwolnił swoje doomowe fascynacje i mini "Advent of...", które było znowu powrotem do bardziej klasycznego stylu zespołu z mocnymi blackowymi naleciałościami, dostajemy teraz jednak krążek zdecydowanie bardziej typowo death metalowy, z dużą ilością angelcorpsowego riffowania, silnymi wpływami Morbid Angel z różnych okresów i, co dla tego zespołu jest pewnym novum - melodiami, które momentami mogą nawet kojarzyć się z Vital Remains. Precyzyjne, zwarte szeregi gitar, atakujące łeb w łeb z selektywnym tornadem bębnów kreowanym przez Dizaztera, oplecione są gęsto perwersyjnymi zawilcami naprawdę wysokiej próby tappingami, legatami, staccato, vibrato i całą resztą tego fantastycznego gówna, które stanowi sól partii solowych w muzyce ekstremalnej. Co najważniejsze jednak - utwory nie popadają w bezmyślne, powtarzalne kanonady, ale praktycznie każdy z nich ma jakiś swój charakterystyczny zaczepny motyw melodyjny, który jest rozwijany i wykorzystywany na kilka różnych sposobów - i to właśnie decyduje o tym, że cała płyta nie przelatuje bez śladu, a wręcz przeciwnie - już po pierwszych przesłuchaniach wydaje się to być najbardziej chwytliwa produkcja, która wyszła spod ręki Shyaithana i pod względem kompozycyjnym jest to na pewno ścisła czołówka dyskografii Impiety. Do tego na koniec dostajemy znakomitą interpretację "Sacrifice" Bathory - a covery jak wiadomo zawsze wychodziły im pierwszorzędnie. Jedyny maleńki minus, czy też może znak zapytania, wypadałoby postawić przy produkcji - wydaje się, że mastering odrobinę za bardzo okroił gitary z ich surowej zadziorności, a bębny brzmią zdecydowanie za płasko, klapkowato, z dziwnie schowanymi talerzami i ostateczny efekt jest znacznie bliższy pracującej na wysokich obrotach, solidnie naoliwionej sieczkarni niż metalicznej, jazgotliwej bestii znanej z choćby "Kaos Kommand 696". Z drugiej strony zmienił się też nieco charakter muzyki Impiety i być może takie a nie inne brzmienie jest wynikiem kompromisu na jaki trzeba się było zdecydować przy tym właśnie materiale. Nie jest to kwestia, która na dłuższą metę uszczupla jakoś znacznie przyjemność ze słuchania, ale "Dominator" czy "Terroreign", które też przecież powstawały w Studio 47 dały jasny dowód na to, że nawet taka bezlitosna anihilacja dźwiękiem jaką uprawia ten zespół nie musi mieć wykastrowanego brzmienia, aby uzyskać idealną słyszalność i nie stracić swojej niszczycielskiej siły. Nie zmienia to jednak faktu, że i tak przy Impiety cały świat wydaje się toczyć w zwolnionym tempie - i to nie tylko w sensie muzycznym. Wystarczy bowiem wspomnieć, że materiał na ten długograj powstał w zaledwie tydzień, kolejny tydzień zajęło ogrywanie go na próbach i kolejne dwa tygodnie to rejestracja. Przy utworach trwających od 6 do 8 minut, utrzymanych na takim poziomie i odegranych z taką precyzją jest to naprawdę imponujące (impietujące? hehe) tempo. Mimo tego Shyaithan nie zjada własnego ogona, nie zamyka się w wypracowanych schematach i po raz kolejny dostajemy nową jakość z logiem Impiety - temu facetowi po prostu nie wyczerpują się baterie i deal sponsorski powinna z nim raczej podpisać Energizer, albo Red Bull, a nie jakieś tam Monson Guitars.


    www.pulverised.net; www.mightyimpiety.com; www.facebook.com/impietyofficial
    Możliwość komentowania jest dostępna wyłącznie dla zarejestrowanych użytkowników forum.

    Zaloguj się lub załóż konto