Fuck The Commerce 9-11 maj 2002r.
Data dodania 2002-06-17Dodał Michał Kowalski; zdjecia:autor oraz Grzegorz Piątkowski
Na Fuck The Commerce dotarliśmy w trzyosobowym składzie (Gregory, Markus i moja nie-skromna osoba), oraz z wódą, po zgrzewie browaru na łeb i trzema kilogramami haszyszu w kieszeniach (taką przynajmniej odpowiedź usłyszał celnik, który pytał czy wieziemy z Polski 'narkotiken', 'papierosen' i 'alkoholen' he, he)! Na 'dzień dobry' na festiwalu natknęliśmy się na Niemców, którzy przy swoim namiocie wywiesili polską flagę i udawali 'naszych', gdyż mieszkają blisko granicy. Co za debile! Zapowiadało się nieżle! Stwierdziliśmy, że na przestrzeni tych trzech dni zabawy, picia i hałasu będzie co niemiara! I kurwa mać - było! No ale żeby nie zaczynać od dupy strony…
9 MAJ - CZWARTEK
W czwartek 9 maja po godzinie 13 na pierwszy ogień poszedł Impure. Była to pora, w której dopiero aklimatyzowałem się w nowopoznanym miejscu (Fuck The Commerce odbywa się na terenie byłych rosyjskich koszarów: scena na powietrzu, zaś stoiska z płytami, koszulkami itp. pod dachem), więc koncert Niemców przeleciał mi koło nosa. Mimo to wyszło im całkiem konkretnie: ostro i brutalnie, czyli jak na pierwszy band ogólnie dobrze.
Niestety dla nich z nieba lał się żar, co spowodowało, że niewielu maniaków szalało pod sceną. Podobnie ja - wolałem pójść na 'zakupy', zamiast smażyć się w upale. Zespół przecież i tak słyszałem z daleka. Mimo niezbyt korzystnej pozycji 'otwieracza' festiwalu poradzili sobie całkiem, całkiem. Po nich przyszła kolej na Gurkhas z Francji, którzy według mnie zabrzmieli dużo słabiej niż Impure. Nic nad czym miałbym się dłużej rozwodzić. Przeciętny gig… i to niemiłosierne słońce! Za to kolejni - Isacaarum - to istny wulkan! Zwłaszcza pierdolnięty wokalista - facet z maską przeciwgazową przypiętą u pasa, czymś bliżej przeze mnie niezidentyfikowanym na twarzy, oraz obłędem w oczach! Tak, ten gość na pewno nie należy do tzw. normalnych obywateli, robi miny jakby posiadał w sobie co najmniej kilka różnych osobowości. Totalna psychoza na miarę czubka z Impaled Nazarene! Muzyka również pasowałaby do Finów - iście zwariowane, chaotyczne grzanie, które przy tak dobrych aktorach jak wokalista potrafiło naprawdę wprowadzić zwariowany klimat! Jestem za! Po nich napięcie opadło, a to przez kolesi z Harmony Dies, którzy rzęzili, brutalizowali, deathowali i w ogóle masakrowali, ale mnie do siebie nie przekonali. Zagrali przyzwoity, rzekłbym książkowy set, tylko zabrakło im pewnej magii, która od razu urwałaby jaja. No i to rozszalałe do przesady słońce… Za to następni w szeregu - Necrophagist - zabili, ni mniej, ni więcej! Znacie ich płytę "Onset Of Putrefaction"? Słyszeliście te skomplikowane, techniczne popisy gitarowe? I co, myślicie, że nie można tego odtworzyć na koncercie? Błąd! Można i to jeszcze jak!!! Precyzja, finezja, death metalowy geniusz, inne określenia nie przychodzą mi na myśl! O ile krążek powstał przy udziale tylko jednego człowieka, o tyle koncert odbył się już w pełnym składzie, z żywym garowym, a nie automatem perkusyjnym. Na osobną uwagę zasługuje wygląd kolesi, jakby ich wyciągnąć na scenę z ulicy, czy uniwersytetu! Jeden w jasnych dżinsach, drugi z dredami, w spodniach w paski, trzeci (chodzi mi o basistę) w krótkich galotach, za to z niepohamowanymi pokładami energii w całym ciele. Myślę, że sypia ze swoim basem, widać było, że naprawdę go kocha he, he. Pałkownik chyba uciekł z sesji zdjęciowej Eltona Johna he, he. Tacy niepozorni ludzie! Zresztą chuj z tym, bo na dokładkę po swoim repertuarze zmiażdżyli zebranych coverem Death z "Symbolic". Ja chcę więcej!!! Po takim koncercie
Disastrous Murmur stał na przegranej pozycji. Niby wszystko w porządku z ich death thrashowym setem, niby przyzwoicie i do przodu, ale bez rewelacji. No bo nie można uznać za taką momentu, kiedy gitarzysta gra swoje, perkusista swoje, a basista rozkłada ręce, gdyż nie wie o co chodzi. Stara kapela, a tak niezgrana! Bardzo się męczyli, więc sobie darowałem ich wypociny i znowu poszedłem wymieniać się płytami, poglądami, piwem he, he. Później grało 'coś' w zamian za zapowiadany Retaliation ze Szwecji, ale nie wiem 'co' to było i mało mnie to teraz obchodzi. Po prostu koncert bez żadnej historii, rzeźnia dla samej rzeźni - nie dla mnie. Słońce na szczęście już uciekło, wieczór się zbliżał, znaczy się noc (wiecie, tam czas jakimiś innymi drogami chadzał he, he), a na scenie Malignancy. I ostra jazda od A do Z, bez
dwóch zdań! Żywioł, agresja i dużo ruchu na deskach, to mi odpowiadało. Z głosników atakowały kwadratowe, ważące tony, klocki… oraz głupie teksty wokalisty. Z jego growlową robotą w zespole wcale się nie spieram, bo wykonał ją wyśmienicie, za to nie podobało mi się ciągłe (tzn. dosłownie po każdym utworze) gadanie do fanów: 'jesteście tam?', 'pokażcie, że żyjecie', 'jesteśmy tu pierwszy raz, dajcie z siebie wszystko', 'będziemy rozrzucać płyty, chcecie?', 'będziemy rozrzucać koszulki, ale tylko dziewczynom, które pokażą nam cycki'', i inne tym podobne wieśniackie zagrywki. To nie było śmieszne, tylko żałosne! Zamiast od razu przyjebać i zniszczyć wszystko dźwiękiem koleś wolał se ponawijać. Koncert pod względem muzycznym bardzo dobry, ale konferansjerka do bani! Za to alkoholicy z Illdisposed znani z tego, że niektóre koncerty 'niechcący' rozpieprzają, mogli sobie pozwolić na jakieś tam pijackie dowcipy, ale tego nie zrobili - po prostu przygrzali wyśmienity death metalowy show pełen polotu i luzu! Dodać do tego należy bardzo fajne światła, sporą bandę maniaków pod sceną i wszystko gotowe. Wokalista pewien siebie przechadzał się po deskach, ryczał swoje kwestie, zachęcał publikę do szaleństwa (ta przy "Nightmare" Venom pokazała co potrafi) . Reszta zespołu jakby trochę w tyle, choć również pełna zapału do grania. I to brzmienie! Przepraszam, 'TO' brzmienie!!! Illdisposed miażdżyło swoim zbasowanym soundem zarówno w szybkich, jak i tych wolniejszych, mroczniejszych fragmentach. Świetny koncert, tylko spodziewałem się jakiejś zadymy, rozpierduchy w ich wykonaniu, a tu nic he, he. Za to Grave - gwiazda pierwszego
dnia - w pełnym tego słowa znaczeniu posłała mnie na kolana! Wiem, że starsi maniacy twierdzą, iż to już nie ten sam band co z Jorgenem, ale i tak upieram się ostro - ich koncert na Fuck The Commerce był bardzo dobry! A to za sprawą doskonale dobranych kawałków, w których skład nie wszedł ani jeden z najgorszej płyty Grave - "Hating Life"! Same cuda z "Into The Grave", "You'll Never See…", oraz "Soulless", plus jeden numer z demówki. Ciężkie jak stado byków brzmienie, sprawne, dynamiczne prucie do przodu, nie było 'przeproś'! Ola na pewno nie ma takiego wokalu jak Jorgen, lecz i tak radził sobie całkiem porządnie. Pod sceną szaleństwo, polska flaga z logo Grave (a jakże!) - Szwedzi musieli być zadowoleni! Zresztą byli, kiedy wręczaliśmy wspomnianą flagę, obiecali, że wywieszą ją na głośnikach podczas nadchodzącego gigu w Polsce, na Smash Festival! Pożyjemy, zobaczymy! W tak sympatyczny sposób pierwszego dnia zakończył się koncert, ale nie cała impreza! Pomaszerowaliśmy przez noc do naszych namiotów, aby uzupełnić 'paliwo'… i udać się z powrotem do hangaru, w którym zebrali się wszyscy metaliści, aby pić, dowcipkować, bawić się! Ktoś wolał na świeżym powietrzu - proszę bardzo! - duże ognisko dla wszystkich też się znalazło! Tak, na Fuck The Commerce czas jakoś inaczej działał, gdy szedłem spać robiło się jasno… dziwne! he, he.
10 MAJ - PIĄTEK
Po poprzednim dniu pełnym wrażeń trzeba było w jakiś sposób wyleczyć drobnego kaca, umyć się, zjeść coś i wrócić na pole bitwy, czyli pod scenę. Udało się, wyrobiliśmy się na czas, aby wszystko oglądać od początku, czyli od godziny 13-tej. Najpierw podziwiałem panią wokalistkę zespołu Uppercut z Niemiec. Darła się, growlowała, biegała po scenie i gdyby nie ona, koncert kapeli byłby kolejnym z dziesiątek przeciętnych, jakie widziałem. A tak wyróżnił się - choć nie muzycznie, lecz wizualnie. Godless Truth i Sanity's Dawn pominąłem, ponieważ tych pierwszych zbyt dobrze nie znam, drugich nie lubię, a w tym czasie miałem inne niezmiernie ważne zajęcia, takie jak tłumaczenie gościom z Illdisposed, że polska wódka jest najlepsza na świecie he, he. Kiedy wróciłem pod scenę napierdalał już Disavowed! Tak, innego określenia na ich muzykę nie mogę znaleźć! Ci brutalni Holendrzy po prostu zmiatali wszystko swym cholernie gęstym, ciężkim graniem! Niby rzeźnia jakiej pełno dookoła, a jednak umieli zaciekawić! Jak się później okazało był to pierwszy z wszystkich czterech holenderskich bandów (obok God Dethroned, Pyaemia i Severe Torture), które rządziły na Fuck The Commerce! Brawo! Seirim grający po nich miał ciężkie zadanie i chyba mu nie sprostał. Black deathowe łupanie raczej mnie nie poruszyło i odpuściłem sobie ich koncert. Nie wydaje mi się, abym stracił coś wartościowego. Podobnie sprawa miała się z Wolfbrigade (ex-Wolfpack) - zero reakcji z mojej strony. Irokezy na głowach, trampki na nogach, fajki w ryjach, punk/crust w głośnikach!
Nie kumam tej muzyki, więc dałem sobie spokój na rzecz kolejnej dawki złocistego napoju. Tym też płynem nieźle raczył się wokalista/gitarzysta następnej kapeli, czyli Iniquity. Popijał na scenie zdrowo, że niby nasze zdrowie he, he. Duńczycy zaprezentowali się tylko we trzech, bo jak stwierdził lider:"…drugi gitarzysta wybrał dziewczynę, zamiast zespołu. Fuck him!!!". Kolesie zagrali koncert dobry, z porywami do 'bardzo dobry'. W wolniejszych partiach po scenie przetaczał się walec, w szybszych - porządnie rozpędzony tir, a gdy gitarman grał solówkę… kapeli należał się mandat! Zdecydowanie odczuwalny był brak drugiego 'wiosła'. Właśnie podczas solówek opadał ciężar całego spektaklu i wszystko szlag trafiał. Panowie, znajdźcie kogoś na brakujące miejsce, tak nie może być! Pomijając owy drobny szczegół wszystko inne było OK. - porządne, brutalne rzemiosło. Obecność Iniquity na tym festiwalu z jednej strony mnie cieszyła, z drugiej smuciła. Cieszyła, bo chciałem ich zobaczyć na żywo, smuciła, bo zastąpili Centurian, który… już nie istnieje!!! Kurwa mać, że też musieli rozpaść się zanim obejrzałem ich koncert! Na otarcie łez twarz zmiażdżył mnie Beheaded z Malty! Tak po prostu, wyszli na scenę i dali ognia aż wszystkim szczęki poopadały! Genialny death/grind w wykonaniu kolesi w spodniach z krokiem w kolanach! he, he. Na szczęście honoru broniły koszulki Devourement i Mortician he, he. Beheaded pojawili się kiedy słońca już nie było, dysponowali dobrze dobranymi światłami i ostrym, acz czytelnym brzmieniem. Był to pierwszy zespół tego dnia, który zgromadził przy barierkach naprawdę dużą grupę ludzi.
Nie ma się co dziwić, chłopaki z Malty znali swój fach bardzo dokładnie i tak też zagrali. Czekam na ich następny show, na pewno się wybiorę! Po nich kolejna zmiana w grafiku festiwalu: zamiast zapowiadanego Benediction zagrał God Dethroned. Anglicy ponoć mieli problemy ze składem, kto ich tam wie… Jak wcześniej wspomniałem holenderskie zespoły na tegorocznym Fuck The Commerce pokazywały się z jak najlepszej strony, podobnie też uczynił God Dethroned. Takie black deathowe łojenie to ja rozumiem: zawrotna szybkość, ostre jak piły mechaniczne gitary, wściekły wokal i ogólnie diabelski klimat! W zespole nastąpiły pewne zmiany, drugą gitarę przejął gość z Dead Head, a mimo to koncert był spójny, przemyślany, po prostu profesjonalny. Jakby grali ze sobą od dawna. Na sam koniec God Dethroned przedstawili swoja wersję "Evil Dead" Death'a, czym bardzo ucieszyli mnie, jak i wielu zgromadzonych fanów! Z ciekawostek, w trakcie ich występu wśród publiczności dojrzałem dwóch kolesi 'ubranych' tylko w dready i sandały!!! Jak się później okazało byli to tzw. Shitmani ze Szwecji, lubujący się w 'sraniu i laniu na siebie nawzajem'! Na drugi dzień widziałem jak jeden z nich wdzięcznie tarzał się w śmietniku! Jak ekstrema, to ekstrema!Wracając do muzyki, po diabłach z God Dethroned sceną zawładnęli - jako gwiazda tego dnia - brutaliści z amerykańskiego Disgorge. I czego jak czego, ale brutalności, a zarazem precyzji to im odmówić nie mogę. Wcześniej obawiałem się, czy aby podczas ich występu nie będę miał do czynienia z jedną, wielką ścianą dźwięku. Skądże, ale głupi byłem!
Disgorge potrafił ubrać materiał studyjny w szaty koncertowe tak, że nie stracił nic ze swojej surowości, a nawet zyskał potrzebnej przestrzeni, złapał większy oddech. Dla mnie to był naprawdę masakrujący show! Miałem okazję widzieć na żywo zarówno amerykański jak i meksykański Disgorge i nie wiem, który bardziej mi się podobał. Na pewno obydwa były ekstremalne w swoim fachu, z tą różnicą, że gdy Meksykanie postawili na ciężar i wściekłość przekazu, to muzycy ze Stanów skupili się na technice i precyzji, nie zapominając przy tym po co wyszli na scenę - aby zabijać! Do tego ostatniego dobrze służy również alkohol. Po zakończeniu akcji na scenie rozpoczęło się 'drugie życie' poza nią, czyli przy ognisku, w hangarze, na ławce…, pod ławką, na ziemi…, koło namiotu zamiast w nim, ach te procenty! he, he. No dobra, trochę przesadziłem, ale i tak było świetnie.
11 MAJ - SOBOTA
Ten dzień festiwalu rozpoczął się od kabaretu zwanego Jack Slater. Co kolesie sobą reprezentują to szkoda gadać. Hałas, beztalencie i tak dalej i tym podobne. 'Najlepiej' jednak wypadli w momencie kiedy pokusili się o cover… Vader! Tak, tak, Niemcy spróbowali zagrać "Carnal" i to był ich błąd. Kiedy w zespole jest taki nieporadny perkusista lepiej nie ścigać się z jego możliwościami. Ach, brak słów. Po nich było zdecydowanie lepiej w wykonaniu The Forsaken. To typowy melodyjny death metal ze Szwecji, więc na żadne rewelacje nie liczyłem i ich nie doświadczyłem, chociaż spodziewałem się gorszego koncertu. A chłopaki nie bacząc na nic wyszli na scenę i zagrali dosyć sprawnie, nawet 'chwytliwie' i zyskali u mnie plusa. Byli bardzo dobrą rozgrzewką przed holendrami z Pyaemia. Ludziska, jeśli kiedykolwiek będziecie mieli okazję zobaczyć Pyaemia na koncercie - nie zastanawiajcie się, walcie drzwiami i oknami! O ile oczywiście lubicie brutalny death metal na bardzo wysokich obrotach, gdzie perkusista udowadnia, że do gatunku ludzkiego nie chce być zaliczany. Jestem pod wrażeniem gry tego faceta, ma parę w łapach i kopytach, oj ma!!! Drugim siłaczem w zespole był gitarzysta, wyglądający tak jakby się wychował się na siłowni. Ha, przecież to death metal, ma być ciężko i brutalnie! Na basie człowiek z Severe Torture bezustannie robiący 'młynki' niczym 'robot' z Cannibal Corpse! Zresztą w repertuarze Pyaemia pojawił się numer Kanibali - "Pulverized" odegrany tak, że jego autorzy wcale by się nie powstydzili. Co do przeróbek na końcu setu z głośników wystrzelił "Abigor" Cryptopsy i pokazał mi co to znaczy sieka! Nie było przebaczenia, umarłem! Czcijcie Pyaemia! Po moich nowych mistrzach scenę porwali kolesie z Blockheads i jeśli nie zdziwili mnie swoją muzyką, to na pewno zachowaniem. Totalna rozpierducha, chaos i anarchia! Tak jakby na deski wpuścić agresywnie nastawionych umysłowo chorych ludzi, nic nie można było przewidzieć he, he. Rzucali się po scenie, skakali, biegali, o grze na instrumentach nie wspominam, bo co innego niż hałas można generować podczas takich 'tańców'! Na zakończenie Blockheads zaprosili publikę na górę i razem przywoływali armagedon! Muzycznie dno, ale wizualnie całkiem nienormalnie he, he. Potem było już bardziej poważnie i… nudno.
Niestety, Kadath który lubię z płyt na koncercie do mnie nie przemówił. Przy natłoku dźwięków jakie atakowały moje uszy już od dwóch dni Niemcy wydali mi się kolejnym bandem bez magicznej iskry. Zagrali dobrze, o żadnych pomyłkach mowy nie było, a jednak nie porwali swoją muzyką. Rzekłbym iż było to dokładne rzemieślnictwo, ale bez wyczuwalnej dla publiki pasji. A może zbyt wiele oczekiwałem?... Następny zespół miałem ochotę zobaczyć już od dawna, ale jakoś mi się nigdy nie udawało. I na Fuck The Commerce też spotkała mnie porażka, żesz w mordę! Severe Torture, bo o tych holendrów chodzi, owszem zagrali (z relacji znajomych wynika, że wyśmienicie), tyle że ich nie widziałem, ponieważ w tym samym czasie byłem umówiony z Olą z Grave na wywiad. Cóż, nie można mieć wszystkiego na raz. Jedno wiem na pewno - uniosłem się honorem he, he, i na zapowiadany Smash Fest nad morzem pojadę chociażby po to, aby w końcu zobaczyć Severe Torture w akcji. Wam też to radzę! Driller Killer sobie darowałem - nie moja para kaloszy. Po amerykańskim Disinter oczekiwałem wiele i trochę zawiodłem się, przede wszystkim przez fatalne brzmienie.
Gitary rzęziły tak histerycznie, że nie mogłem rozpoznać poszczegółnych kawałków. To był ich największy minus, bo do prezentacji scenicznej nie przyczepię się (no, może życzyłbym sobie więcej ruchu) - diabły wcielone, tak jak lubię (zwłaszcza wokalista był mroczniejszy i bardziej zły od samego Szatana ha, ha). Disinter rozpoczął swój gig od… "Osculum Obscenum" Hypocrisy, podając później swoje kawałki z nowej doskonałej płyty "Demonic Portraiture", aby znowu zaatakować coverem, tym razem At The Gates "Slaughter Of The Soul", przeplatać to własnymi numerami i jeszcze raz dowalić przeróbką - Terrorizer. Na mój gust za dużo cudzych wałków, ale to już ich sprawa. Koncert byłby dobry, gdyby nie kiepski sound. Za to dopiero kolejny zespół zastępujący Extreme Noise Terror (znowu mi uciekli, najpierw nie przyjechali do Katowic, a teraz to!), czyli Total Fucking Destruction, w składzie którego jest gość z Brutal Truth, pokazał mi co to znaczy naprawdę beznadziejny show! Posłał mnie na kolana w negatywnym tego słowa znaczeniu. Tak najaranego, psychodelicznego, pojebanego, dziadowskiego koncertu już dawno nie widziałem. Kolesie w wywiadach, których udzielają po niezłym ćpaniu i wygadują niezmierzone głupoty, twierdzą, że są tu po to, aby niszczyć dźwiękiem. I to im się udaje, totalnie hałaśliwego jazgotu w ich wykonaniu nigdy nie nazwałbym muzyką. To w ogóle nie był metal, death, czy grind, to był chaos. Over! I takim oto sposobem przyszła kolej na ostatni zespół występujący w tym roku na Fuck The Commerce, a był nim Deeds Of Flesh! Bogowie! Może na płytach (zwłaszcza pierwszych) mnie nie rozgrzali, za to na koncercie chylę przed nimi czoła, really! Jedna gitara, a tak potężny sound, że wiele zespołów z dwoma 'wiosłami' może się schować. Kiedy Deeds precyzyjnie odgrywali swoje numery czułem jakby ktoś całe moje ciało ciął żyletkami! Niemiłosiernie ostre brzmienie! To jest właśnie przykład zespołu, który mimo braku czegoś odkrywczego w swojej muzyce umiał zmiażdżyć i spowodować, że na ich następny gig pójdę z jęzorem wywalonym na brodę! Ciekawe oświetlenie, brzmienie, którym już wystarczająco się napodniecałem, profesjonalny band umiejący wciągnąć do zabawy publikę - to jest Deeds Of Flesh 2002! Więcej, więcej, więcej… niestety to był już koniec Fuck The Commerce.
Nigdy nie zapomnę tych trzech dni spędzonych na chlaniu piwska i maltretowaniu swoich uszu niszczycielskim death metalem! Cóż, trzeba już teraz zacząć zbierać szmal, aby móc pojechać tam za rok. I to jest moja rada również dla was, tam po prostu trzeba być!