Zaloguj się na forum
×

Premiera



  • 28.03.2002. Columbiahalle Berlin - No Mercy Festival - Obscenity, Destroyer 666, Malevolent Creation, Catstrophic, Disbelief, Vader, Hypocrisy, Immortal

    Data dodania 2002-05-15Dodał Grzegorz PiątkowskiKoncert w berlińskiej Columbiahalle był pierwszym z dwunastu, w ramach tegorocznej edycji No Mercy Festival. Impreza ta, organizowana przez belgijską agencję Metallysee, notabene odpowiedzialną również za coroczny zimowy Antichristmas Festival, tradycyjnie przetoczyła się przez Niemcy, Austrię, Szwajcarię, Francję, Belgię, Holandię, Francję, Włochy i... tradycyjnie ominęła Polskę. Ten fakt, zwłaszcza biorąc pod uwagę skład ostatnich dwóch Metalmanii, pozostawiam bez komentarza.

    Columbiahalle to bardzo dobre miejsce na koncerty - duża sala (ponoć na 2 tys. ludzi), odpowiedniej wielkości scena z dobrymi "przodami", dwa bary. Jeden mały minus, to oddzielenie sceny od publiki tzw. fosą z barierek (czego nie ma np. w wiedeńskiej "Arenie"), trudniej zrobić dobre zdjęcia. No ale nie każdy przecież ugania się z aparatem fotograficznym jak jakiś japoński turysta, czy ja (he, he). Kamer jednak wnosić nie wolno, o czym od razu ochroniarze informowali przy wejściu.

    Obscenity

    Jako pierwszy, niemiecki Obscenity. Od razu death metalowa jazda i headbanging zespołu, to lubię. Co prawda, ludzi jeszcze było w środku mało i spokojnie można było tam jeździć rowerem, ale grupka maniaków już wtórowała zespołowi. Ważniejsze jednak jest to, że Obscenity zagrał od razu w pełnej oprawie (oświetlenie, dym). Nie było w tym względzie, jak to często się zdarza przy większych imprezach, jakiejś hierarchii, że "rozgrzewacze" dostają mniej fajerwerków niż headlinerzy. Bardzo w porządku. Twórczości Obscenity prawie nie znam, ale spodobali mi się na scenie. W końcu sporo lat już grają, i to widać. Jako pierwszy zespół, zaprezentował się dobrze. Ludzie zaczęli ściągać pod scenę, zadanie zostało wykonane.

    Destroyer 666, czyli zmiana klimatu na granie w innym stylu. Ćwieki, piwko, metal - luzaki z Australii. Ludzi już więcej pod sceną. Choć sama muza raczej mnie nie rusza, to przyznać trzeba, że wypadli interesująco. Brzmienie raczej takie sobie, brudne, by nie rzec byle jakie. Było jednak głośno, wrzaskliwie, diabelsko i fajnie wyglądało na scenie.

    Malevolent CreationNastępni w kolejce goście z zza Wielkiej Wody, czyli Malevolent Creation. Szczerze powiedziawszy, nie spodziewałem się, że zagrają już jako trzeci, w końcu zespół większego formatu, niż późniejszy Disbelief. Skoro jednak już są, więc biegnę pod scenę drzeć się "Malevolent!". Ciary mnie przechodzą gdy widzę zespół, przy którym już jako dzieciak w podstawówce machałem banią. Z przyjemnością zauważam, że stoję już w niezłym tłumie. Intro z "Retribution" i pierwsze uderzenie! Z powodu doznanego szoku (he, he), nie powtórzę jaki numer zagrali jako pierwszy. Za mikrofonem zmiana, frontoman z Hate Plow. Nie wiem, czy to na stałe czy nie, ale faktem jest, że ten o sympatycznym wyglądzie człowiek zrobił tego wieczoru świetną robotę dla Malevolentów. Ten, kto widział jego występ ze wspomnianym Hate Plow w Warszawie w ubiegłym roku, wie na co go stać. Zdzierał się niesamowicie. Jako drugi numer "Manic Demise", potem seria z "Eternal" - "Blood Brothers", "Living In Fear" i "Infernal Desire". Z "Retribution" - "Coronation..." i "Monster", które należą już do żelaznego repertuaru Malevolentów, gdyż grali je zarówno dawno temu w Lublinie, nie tak dawno w Warszawie, i teraz w Berlinie. Dla mnie miodzio. Były również kawałki ze "Stillborn" i ostatniej. Niestety nic nie zostało zagrane z "In Cold Blood". Nie patrzyłem na zegarek ale całość minęła bardzo szybko. Potem miałem wrażenie, jakby zagrali najkrócej ze wszystkich zespołów. Wyszli na scenę, rozjebali i zeszli, niczym podmuch brutalności. Pierwszy zespół tego wieczoru, przywitany tak dobrze przez publikę. Może brzmienie gitar było nieco mało wyraźne, najbliżej mu chyba było do tego z "The fine...", ale nic to. Bardzo dobry koncert. Huh! Kiedy znowu?.

    Zarówno przed, jak i po koncercie wszędzie pełno było Fasciany i spółki. Dotyczyło to zresztą i członków pozostałych zespołów. Takie wychodzenie do fanów uważam za fajną sprawę. Jak to mi kiedyś powiedział gitarzysta Krisiun, Moyses - "My w Krisiun jesteśmy takimi samymi fanami metalu jak wy, różnica polega jedynie na tym, że my gramy również w zespole." Szkoda, że nie wszystkie kapele w metalowym światku tak do tego podchodzą. O ile byłoby zdrowiej bez tego całego bzdurnego gwiazdorstwa. Tego wieczoru była jednak okazja, by stuknąć się browarem i zamienić parę słów z muzykami. Dowiedziałem się m.in. że nowa płyta Malevolent Creation nie powstanie w szwedzkim Abyss Studio, co zapowiadano wcześniej, ale gdzieś w Kanadzie. Cóż, czekam na następcę "Eternal" i "In Cold Blood", choćby mieli nagrać to i na Grenlandii. Zaskoczeniem było dla mnie spotkanie ludzi z Kataklysm, którzy właśnie kończyli trasę po Europie i dołączyli na koniec do ekipy z No Mercy. Niestety na No Mercy nie zagrali, przynajmniej tego wieczoru w Berlinie, a ponoć plan taki był. Szkoda, byłaby miła niespodzianka, jeden zespół więcej, zwłaszcza że kolesie ostatnio znów nieźle łoją.

    CatastrophicNastępni - Catastrophic - mieli trochę trudne zadanie, ponieważ sporo ludzi, po wyziewie poprzedników, odpłynęło do barów. Wyszło jednak świetnie. Rewelacja pod względem brzmienia. Tak, jakby włączyć płytę i dodać do tego tej koncertowej żywości i potęgi. Super! Jeśli komuś podobają się te riffy ze starego Obituary, czy wczesnego Six Feet Under, zagrane jednak na pełnej rozpiętości temp perkusji, to nie ustałby w miejscu. Widziałem ten zespół na jesieni, gdy supportowali Vadera po Europie. Wówczas spodobali mi się, choć w ogóle nie znałem ich pyty. Teraz przyjechałem lepiej przygotowany z "The Cleansing". Mimo pewnego zmęczenia po Malevolentach i trzymanego ręku browaru, machałem batami jak głupi, bo... to było silniejsze ode mnie, he, he... i o to w tym chodzi! Świetna muza na koncerty. Grą Trevora, weterana sceny, co by nie mówić, można się było delektować do woli. Ludu pod sceną masa. Kontakt z publiką lepszy niż przy poprzednikach. Brawo! Kiedy w Polsce?

    Disbelief. Choć nazwa mi znana, nie miałem jakoś okazji zapoznania się z twórczością. Po tym koncercie zamierzam to nadrobić. To, co od razu rzuciło mi się u uszy, to ciekawe brzmienie, gęste i masywne, ze sporą ilością melodii wygrywanych przez drugą gitarę. Muza bez wątpienia bardziej złożona, niż w przypadku Catastrophic. Poza wokalistą, może trochę za statycznie na scenie ale ogólnie O.K.

    Przyszedł wreszcie czas na naszego Vadera, który jest już stałym gościem tego festiwalu (grał na nim przynajmniej trzeci rok z rzędu). Zainstalowałem się więc tuż przy barierce i razem z ziomkami ze Szczecina zacząłem skandować nazwę naszych muzycznych ambasadorów. "Vader - Polska", takie było nasze hasło. W prawie całkowitej ciemności, jedynie przy słabych fioletowych światłach, zamiast dotychczasowego orkiestralnego intro, poleciały jakieś nowe, mroczne dźwięki. Zbiorowe skandowanie. Jako pierwszy - "Xeper", po czym przywitanie w języku niemieckim - "Dobry wieczór, moje diabły!", czy coś w tym stylu, które oczywiście spodobało się tutejszej publice. Z repertuaru poleciały dalej m.in. "Reign Forever World", "Silent Empire", "Forward To Die", "Wings" i dawno nie grany "Black To The Blind", a na bis, o ile dobrze pamiętam - "North" i "Sothis". Co pewien czas odwracałem się, by spojrzeć jak tutejsi bawią się przy polskim death metalu. W wielu miejscach widziałem koncerty Vader, a ten mnie tylko utwierdził w przekonaniu, że zespół ma już niezłe grono fanatyków, i to takich, którzy nie tylko kupują płyty i są na koncertach , ale szaleją pod sceną i jadą tekstami razem z Peterem. Wyglądało to jak jakiś zbiorowy obrzęd. Dla mnie odjazd! Mimo iż zespół zagrał bez próby, przyjechali bowiem gdy impreza już trwała, wszystko zabrzmiało elegancko (czytaj: dobra robota Yogiego). Przypomnieli kto rządzi w death metalu w tej części świata. Brawo, i... do następnego razu.

    Dłuższa przerwa, pojawiają się charakterystyczne dla Hypocrisy dekoracje, moim zdaniem bardzo udane (zob. foto). Do składu dołączył, przynajmniej na tym festiwalu, drugi gitarzysta. Zaczęli oczywiście od introsa, z którym odpowiednie światła, dym i wspomniane dekoracje dobrze razem współgrały, tworząc fajny klimat. Muzyka Hypocrisy zmieniała się prze te wszystkie lata egzystencji zespołu. Od surowego death metalu do muzyki bardziej , powiedzmy to śmiało, komercyjnej. Mam tu na myśli dość słodkie melodie, które serwowane są nam na "Catch 22", i z którego paru utworom, bliżej do "Rebirth" Pain, niż dotychczasowego stylu Hypocrisy. Myślę że tego wieczoru wszyscy mogli być usatysfakcjonowani. Zagrali zarówno "Pleasure Of Molestation", "Apocalypse", "Rooswell 1947", "Unleash The Beast", jak i kawałki promowanego "Catch 22". Na szczęście, granie starszych kawałków nie było tu, jako to robi np. Tiamat z "The sleeping beauty", czyli pod publiczkę, w dodatku w zmienionej wersji. Były to równoprawne utwory, które tworzą część muzycznej ewolucji Hypocrisy. Peter potrafił zarówno wyryczeć stare strofy, jak i melodyjnie zaśpiewać nowe. Basista trwał w ustawicznym headbangingu, przypominając mi Masmiseima z Samael. Czuć było zaangażowanie ze strony zespołu, tą pasję dla muzyki, którą dzieliły z nimi setki ludzi zebranych tego wieczoru w Columbiahalle. Hypocrisy jest, podobnie jak Marduk, czy tamtejsze Crematory, co stwierdzam z własnego doświadczenia, wyjątkowo lubiane przez niemieckich metalowców. Dość długi, ale bardzo dobry i profesjonalny koncert.

    Po Hypocrisy nastąpiło już ogólne przesilenie, muzyczno - alkoholowo - księżycowe (he, he). Dochodziła północ. Po sześciu godzinach trwania w muzyce mniej lub bardziej ekstremalnej, zmęczenie dawało się we znaki. Sporo ludzi siedziało lub leżało już (he, he, trup ścielił się gęsto) tu i tam na ziemi. Zgodnie z nazwą imprezy - bez litości. Przed nami jednak jeszcze gwiazda, czyli Immortal, którego wielkie logo było rozwieszone nad sceną od samego początku. Zmiana dekoracji, odwracamy płachty z malunkami Hypocrisy na drugą stronę i mamy... wielkie białe "I" na czarnym tle. Albo więc Norwedzy biorą pomysł od Emperora albo zostali fanami ulicy sezamkowej i postanowili promować nieśmiertelną literkę "I" (he, he). Trochę się nabijam, ale moim zdaniem poprzednie dekoracje Immortala, z grafikami z "Damned In Black", były ciekawsze. Poza tym, półtora tygodnia wcześniej widziałem ekipę Abbatha, notabene z nowym basistą, na naszej Metalmanii. Trochę więc przesytu, zwłaszcza że to siódme moje spotkanie z tym zespołem. Oglądałem z oddali. Repertuar się u nich niewiele zmienia. Dodali, co prawda, trzy nowe kawałki: "One by One", "Sons..." i "Tyrants" (którego chyba u nas nie grali). Dalej nic nie grają natomiast z dwóch pierwszych albumów i wątpię żeby już to się kiedykolwiek zmieniło. Do tego stałe dwa kawałki z "Battles..." - tytułowy i quot;Blashyrkh". Było także plucie ogniem, zresztą jak zawsze świetne w wykonaniu Abbatha. Ich koncert trwał godzinę z hakiem i zakończył się po pierwszej w nocy. Mimo że ludzie byli zmęczeni i spora część publiki była w czasie Immortala już po prostu martwa, Abbath ostro bisował. Odniosłem wrażenie, że koniecznie chciał zagrać wszystkie kawałki które mają w secie, bez względu na to, co się dzieje w około. Dla fanatyków Immortala, których tam garstka do końca trwała w headbangingu, taki długi koncert i jeszcze bisy, to pewnie radocha. Moim zdaniem lepiej było skończyć wcześniej i pozostawić nawet pewien niedosyt, niż odwrotnie. Niestety, granie w roli ostatniego zespołu na takiej imprezie, wbrew pozorom nie jest takim przywilejem jak by się wydawało, dostaje się bowiem ochłapy publiczności. Czepiam się może, bo przecież generalnie Immortal zagrał kolejny dobry koncert. Na tle jednak pozostałych zespołów, w związku z powyższym, nie wypadli rewelacyjnie. Tak zakończył się berliński No Mercy 2002.

    Po koncercie czekało mnie, co prawda, parę godzin na dworcu, plus dziewięć w pociągu ale po takim wieczorze, jakoś mało mnie te rzeczy obchodziły. Impreza była świetna, wspomnienia pozostaną.