Thrash'em all festiwal - 8.11.2001 - Lublin.
Data dodania 2001-11-09Dodał Aleksander KrzeczkowskiNa ulicy ludzie jacyś niespokojni. Wszyscy czują, że coś się dzisiaj stanie. Coś co wstrząśnie tą zaspaną wschodnią wiochą, która zbyt spokojnie sobie ostatnimi czasy egzystuje gdzieś na peryferiach szaleństw dzisiejszego świata. "Będziecie mieli swoje Boeingi.." - myślę sobie pędząc z pracy do klubu "Graffiti" - "będziecie gryźć ze strachu paluchy i modlić się żeby was ominęła zagłada" - nareszcie jakaś cząstka apokalipsy zawita wreszcie i do tej dziury. I tak sobie złowieszczo popierdując dotarłem wreszcie na miejsce kaźni, gdzie z miejsca spotkała mnie nie powiem żeby, dla mnie osobiście, miła niespodzianka.
Koncert zaczął się punktualnie... Jak to było możliwe w tym kraju? Jak oni w ogóle tak mogli? Kompletna dezorientacja! Zawsze jest jakieś opóźnienie! Zawsze... To jest jak rytuał. I teraz przez nich nie zobaczyłem Belfegora i Esqariala. Kij z tymi pierwszymi - kiedyś dane mi było grać z nimi koncert w Radomiu i nie powiem żeby mnie na kolana rzucili, ale żal Esqariala bo podobno chłopaki na żywo nieźle sobie radzą. Stoję więc jak ten ciul i nie wiem w piewszej chwili kto na scenie gra, ale wszystko się momentalnie wyjaśniło - na wiośle Ola z "Klanu" - czyli oglądam Sceptic. Bardzo lubię Death i siłą rzeczy polubiłem swego czasu i Sceptic, ale szczerze Wam powiem - na koncercie nie porywają. Wręcz poczułem się już po trzech numerach znużony i zniechęcony. Nie tego oczekuję po dzisiejszym wieczorze. Całe szczęście szybko kończą - bez urazy - naprawdę doceniam ten zespół, ale raczej wolę go słuchać z płyty. Nie ma jednak tego złego co by na dobre nie wyszło.
Po Sceptic bardzo sprawnie instaluje się na scenie Hate. Odświeżony skład - za bębnami niejaki Hellraiser a na gitarze Chaos. Ciekawe jak sobie poradzą? Poszło intro i ... nie wiem co mam dalej napisać - dostałem takich ciar jak usłyszałem pierwszy kawałek, że zdębiałem. Ależ jazda - dźwiękowiec nareszcie ruszył nieco gałki w odpowiednią stronę - chwała mu za to. Wiedziałem już, że długo będę wspominał ten wieczór. Hate bardzo dobrze wie co tygryski lubią najbardziej. Utwory z "Cain's Way" na żywo to czyste morderstwo. Po dwóch pierwszych numerach, byłem na kolanach, a nie wiedziałem nawet co się szykuje dalej. "Ten numer znacie wszyscy ..." niby mimochodem rzucił wokalista i kurwa stało się - nikt w tym momencie nie był w stanie ustać w miejscu i przytupywać sobie beztrosko. Masakrujące wykonanie kompozycji Morbid Angel sprawiło, że ludzie po prostu oszaleli. Następne dwa kawałki dosłownie rzucały rozwścieczoną publiką po całej sali i ... koniec. Co? Kurwa! Gdzie? Po co? Wracać mi tu zaraz! Tylko 20 minut!?!? A niech to szlag. Nawet bez bisów. Koncert ma się obowiązkowo skończyć o 22.00 i nie ma wała - nikt nie przekroczy czasu który mu wyznaczono. Ale kiła. Szefa "Graffiti" powinno się powiesić dla przykładu - przecież to czyste skurwysyństwo! Jak bym był jego żoną to bym mu przez trzy lata z rzędu dupy nie dał.
Tymczasem techniczni wnoszą na scenę klawisze i bez patrzenia w grafik wiem, że teraz będzie Lux O Kulach. Dobra - myślę sobie - i na nich z ciekawością popatrzę. Lux Occulta gra teraz muzykę, którą na swój własny użytek nazwałbym progresywnym black metalem. I, kurde, jeszcze ze dwa, trzy lata temu srasznie bym się tym pewnie podniecił, a dziś niestety - to co proponuje ten zespół przypomina mi pociąg, który bardzo ładnie się rozpędza, ale po chwili dochodzi do wniosku, że jedzie w złym kierunku - ni z tąd ni z owąd zatrzymuje się i gna w zupełnie inną stronę. Muzyka bardzo połamana, ale niestety łatwo się w takim graniu zagubić i często osiaga się skutek zupełnie odwrotny do zamierzonego. Na koncercie wygląda to tak, że, kiedy publika daje ponieść się zgrabnie zbudowanemu podniosłemu nastrojowi, nagle wszyscy muzycy przestają grać a same klawisze zaczynają grać jakiś banalny motyw, który wzbudza wręcz śmiech. Naprawdę, nawet sami muzycy się śmiali... Dziwne to granie Lux Occulty - często przypomina mi Solefald, a czasami nawet mój ukochany Sadist. Niestety - na koncercie nie wypada ono zbyt rewelacyjnie. A muszę powiedzieć, że kto jak kto, ale twardogłowy ortodoks to ja nie jestem. Po prostu nie sprawdza się to na żywo i tyle. Dobra, ale jeśli zaczęliśmy temat "black metal" to nie na Lux Occultę czekały dzisiejszej nocy wszystkie czarne dusze.
Przez wielu, swego czasu, wyklęty Behemoth zatkał wszystkim parszywe mordy swymi trzema ostatnimi albumami. Począwszy od "Pandemonic Incantations" każdy kolejny krążek wywoływał coraz to większe fale euforii w światku metalowym. Dzisiaj chyba tylko zupełny ignorant nie zgodzi się ze stwierdzeniem, iż jest to absolutny numer jeden na polskiej scenie black. Tego wieczoru Behemoth dowiódł, iż są godni tego miana. Nie jestem w stanie oddać słowami tego co zrobił ze wszytkimi zgromadzonymi tego wieczoru wygłodniałymi maniakami. Wściekłość black metalu, skomasowanie death i ... jeszcze to coś - uczucie, że ci ludzie naprawdę chcą być pierwsi w piekle. Prawdziwy metalowy show. Co ja pieprzę - nie show, ale wspaniałe misterium. Nergal nie zawachał się nawet sięgnąć do swych starych kompozycji - "From the Pagan Westland" zabrzmiało, hmm o piekło lepiej niż możemy to usłyszeć na ich debiucie. Nie wspomnę już o trakach z "Satanica" czy "Thelema" - na żywo po prostu łeb urywają! Metalowa brać była wręcz w ekstazie. Uff, aż się przeraziłem gdy pomyślałem, że po nich ma zagrać przecież Vader!
Ale spokojna głowa - Vader wyszedł i zagrał... jak Vader - czyli rewelacyjnie hehe. Mam gdzieś tych, którzy psioczą pod nosem na Petera i jego hordę. Chociaż przyznam się bez bicia, że "Litany" mnie na kolana nie rzuciła to jednak stwierdzam - jeśli znajdzie się ktoś kogo nie ruszają na żywo takie kawałki jak "Silent empire", "Carnal" czy "Xeper" to dureń jest z klapkami na oczach i basta. Vader wyciska dżem z butów w światowym stylu i właśnie dlatego odniósł taki sukces jaki odniósł i nie ma sensu żalić się, że ktoś tam nie gra gorzej od nich i nie może się równie wysoko wybić. Ale o czym ja właściwie mówię? Wystarczyło spojrzeć jakie szaleństwo rozpętało się podczas ich występu, a wszystkie tego typu myśli spieprzały ode mnie jak poparzone. Przynajmniej tego jednego zespołu można być zawsze pewnym - za każdym razem dają z siebie wszystko.
Wszystko to jednak pikuś jak mawia pewien łysy przygłup z jeszcze głupszego reality show. Prawdziwa nawałnica - 10 w metalowej skali Beauforta - zaczęła się, gdy na scenę wkroczyło trzech panów o wyraźnie południowoamerykańskiej karnacji i zaczęli jatkę, której, co z przykrością muszę stwierdzić - co po niektórzy po prostu nie wytrzymali. Ludzie byli strasznie sterani. Nie ma się z resztą co dziwić - zespoły grające wcześniej, mimo krótkich występów, nie dawały chwili oddechu - a poza tym tempo koncertu było naprawdę imponujące - między jednym a drugim zespołem ledwo zdążałem fajkę spalić. Jednak ci, którzy dzielnie pozostali na polu bitwy, kiedy poddali się okrutnej krucjacie gwiazdy wieczoru, wpadali wręcz w amok. Krisiun bowiem to istna maszyna śmierci, która jak to się ładnie mówi - jeńców nie bierze. To co wyprawia każdy z trzech muzyków tego zespołu można by spokojnie rozdzielić między całą orkiestrę death metalową - jeśli by taka istniała oczywiście. Żywioł i niesamowita szczerość - to przede wszystkim co uderza najbardziej. Poza tym Max - perkusista, na pewno nie pochodzi z tej planety - no bo czy jakikolwiek Ziemianin mógłby tak precyzyjnie napieprzać przez tyle czasu takie szalone tempa? A gitara? Moyses kiedy ma ją w rękach zamienia się w rozjuszonego terrorystę gotowego wwiercić się nią w setki niewinnych czaszek. Wokalista Alex ze swoim basem też nie pozostaje w tyle. Charakterystyczne wysokie dźwięki, które jakimś cudem udaje mu się wpleść w swoje i tak gęste partie wydają się raz za razem wyrywać kolejne organy z ciał, zgromadzonych tego wieczoru, ofiar. Jak sami twierdzą - nieczęsto zdaża im się grać przy dobrym brzmieniu, ale tym razem chyba nie mieli zbytnich powodów do narzekań. Wprawdzie muzycy czasami zwracali uwagę na kiepskie odsłuchy, ale to co dobywało się z przodów po prostu zmiatało w najlepszym stylu. Kawałki z "Apocalyptic Revelation" i najnowszej "Ageless Venomous" siekły niczym bicz zostawiając krwawe rany na rozedrganych w szaleńczym rytmie umysłach. Mam nadzieję że te blizny jeszcze długo się nie zagoją, a jak obiecał Alex - za rok mają wrócić do Polski i niech ja pójdę w pizdu do nieba za karę jeśli mnie tam nie będzie. Amen.