Oranssi Pazuzu, Cobalt, Entropia / 12.05.2017, Kraków @ klub Kwadrat
Data dodania 2017-06-29Dodał Olo
Niewiele ponad tydzień później od krakowskiego koncertu super zestawu w składzie Napalm Death, Brujeria, Power Trip, Lpock Up, Mentor, dane mi było wejść w inny wymiar. Knock Out Productions ściągnął na trzy koncerty do naszego kraju finów z Oranssi Pazuzu oraz amerykański Cobalt. Jako że od jakiegoś czasu mam fioła na punkcie obu kapel, jestem za to organizatorom niewymownie wdzięczny. Udałem się do "Kwadratu" naładowany pozytywnym nastawieniem oraz wielkimi nadziejami i w żadnym wypadku się nie zawiodłem. Koncert, przy jeszcze skromnej liczebnie o tej godzinie publice, zainaugurowała rodzima Entropia. Jakiś czas temu bardzo entuzjastycznie recenzowałem ich ubiegłoroczny album "Ufonaut". Okazało się, że materiał broni się także na scenicznych deskach. Widać, że kapela wypracowała już sceniczne obycie. Wszyscy muzycy prezentowali się bardzo pewnie, a przy tym aktywnie odgrywali swoje role. Kosmiczny, wykręcony aranżacyjnie, odegrany z zauważalnym zaangażowaniem black metal brzmiał bardzo sugestywnie i przekonywująco. Cobalt emitował wibracje innego typu. Chcąc jak najbardziej treściwie i zarazem wymownie określić show Amerykanów użyję słowa "trans". Cobalt używając niejednokrotnie prostych środków wyrazu uzyskiwał zaskakujący efekt. Odniosłem wrażenie, że muzyka Amerykanów w wersji live jest bardziej surowa i cięższa, aniżeli jej fonograficzny odpowiednik. Jako uczestnik przedstawienia wyłowiłem po prostu zdecydowanie więcej ciężkich, konkretnych riffów, co absolutnie nie zafałszowało tożsamości zespołu. Świetna muzyka swoją drogą, lecz koncert Cobalt zawierał niemal równie istotny aspekt wizualny. Okupujący centralną część sceny wokalista, który zadebiutował na ostatniej płycie zespołu, to materiał na całkowicie odrębną historię. Trudno opisać słowami jego układ choreograficzny. To trzeba było zobaczyć. Napiszę tylko, że facet wił się na scenie w totalnie oryginalnym stylu wprawiając wielu z nas w niemałą konsternację. Jego kompani, choć niemal równie widowiskowi, zachowywali się nieco bardziej konwencjonalnie. Wielki, czarnoskóry chłop obsługujący bas zamiatał podłogę długaśnymi dredami. Po drugiej stronie sceny urzędował niezwykle aktywny gitarzysta, który swą żywiołowością mógłby obdzielić kilka innych kapel. Facet po prostu co rusz wpadał w amok i widać było, że odczuwa muzykę całym sobą. Świetny koncert. Czas na gwiazdy wieczoru. Oranssi Pazuzu to niezwykle oryginalne zjawisko. Jak się okazało zaskakują nie tylko na płytach. Ich koncerty to odrębny, równie wartościowy byt. Żadnej konferansjerki, elaboratów, uśmieszków, dialogów. Na scenie pięciu muzyków, dym, przyciemnione światło i niezwykle głośna, wręcz przytłaczająca ściana dźwięku. Kapela niczym w amoku. Tu nie ma kogo wyróżniać. Każdy z nich odprawiał rytuał ku czci Pazuzu w swoim autonomicznym świecie. Każdy, w ramach luźno pojmowanej zespołowej tożsamości, odgrywał swój własny spektakl. Bardzo dużo scenicznego ruchu, klawiszowiec wyczyniający istne cuda za pomocą swego instrumentu i mikrofonu. Ponad tym wszystkim kapitalna, rozimprowizowana i niewygodnie głośna muzyka. Oranssi Pazuzu to twór totalnie bezkompromisowy. Bardzo wartościowe i niezwykle potrzebne dzisiejszej scenie zjawisko. Nic to, że po koncercie przez tydzień byłem głuchy. Zabrałem ze sobą fenomenalne wrażenia i pół bagażnika winyli.
tekst: Robert Jurkiewicz