Zaloguj się na forum
×

Premiera



  • Metalmania - 20 edycja, Katowice Spodek 04.03.2006

    Data dodania 2006-03-30Dodał Barbara NiezgodaW tym roku miała miejsce pod pewnymi względami wyjątkowa i nie tylko mam tu na myśli, że jubileuszowa, bo 20-ta edycja największej tego typu imprezy w Europie Środkowo-Wschodniej, ale i choćby dlatego, że po raz pierwszy w historii tegoż festiwalu na tzw. małej scenie miały zaprezentować się prócz, jak dotąd, naszych rodzimych kapel, również zespoły z zagranicy. Po kolei jednak…
    Początek tegorocznej Metalmanii - g.9.30 - mała scena i 10.30 - duża scena. W tym miejscu ogromny plus dla wszystkich organizatorów festiwalu. Bardzo punktualnie, a nawet chyba jeszcze trochę przed czasem, rozpoczęto wpuszczanie na teren Spodka. Chwała za to, gdyż pogoda na zewnątrz nie rozpieszczała - niemała ilość ciągle jeszcze zalegającego śniegu i dosyć nieprzyjemne zimno. W środku zaś atmosfera stawała się gorąca i choć zestaw mających tego dnia i wieczoru występować kapel może nie każdemu odpowiadał, to absolutnie warto było tego dnia pojawić się W Katowicach. Do rzeczy jednak…
    Na małej scenie jako pierwszy zaprezentował się warszawski Archeon, po nim na scenie pojawił się No-Mads, wzbudzający różne w tym i skrajne nastroje rodem nie z tej "epoki" thrashowy zespół z charakterystyczną wokalistką. Następnie zaś Shadows Land, których to chyba jednak lepiej odbiera się słuchając płyt, z nie najprostszą do odtworzenia muzyką na żywo. Pierwszy raz miałam jednak okazję oglądać ich koncert. Potem nastąpiła dłuższa przerwa a my przenieśliśmy się pod dużą scenę, gdzie na pierwszy ogień poszła Vesania, świeżo po trasie z Grave i Cryptopsy. Zagrali, zdaje się, ok.5 utworów m. in. ”Rest in pain”. Zespół miał dobre przyjęcie, choć dopiero rozgrzewał publikę, w stronę, której to wokalista zwrócił się z podziękowaniami za możliwy ich koncert tego dnia na dużej scenie. Miłe. Następnie na dużej scenie pojawił się niemiecki Caliban. Na płycie zespołu głosu użyczył Mille Petroza z Kreator, z którym to podobno zespół jest zaprzyjaźniony. Odebrałam ich muzykę jakby dodać Panterze sporą ilość dziwnych melodii. Po nich przyszedł czas na gościa zza wschodniej granicy. Zespół Hieronymus Bosch. Nagrali ponoć płytę dla jednej z największych rosyjskich wytwórni. I choć uwielbiam charakterystyczne malarstwo Boscha to absolutnie nie mogę powiedzieć, żeby podobała mi się muzyka powyższego zespołu. Po nich pojawił się na scenie tak lubiany i oczekiwany przeze mnie szwedzki Soilwork. Publika świetnie ich przyjęła. Zespół dał świetny żywiołowy koncert, prezentując materiał z różnych płyt. Nie zabrakło też "hitów". Basista, kojarzący się z Robinsonem Crusoe, biegał i szalał, sceny było mało dla niego, gitarzysta zaś mógł pochwalić się koszulką z bardzo ciekawym nadrukiem…
    Następnym zespołem na dużej scenie był polski Hunter. Zespól u nas dobrze znany. Cóż, jednym się podobał, nawet bardzo, innych solidnie wynudził. Po nich przyszła kolej na norweski 1349. Starannie wykonane makijaże, dumny i trochę może zbyt sztywny wokalista. Black metal na naprawdę wysokim poziomie. Szkoda tylko, że na tegorocznej Metalmanii tak mało black metalu było... Przyszedł czas na świetnie sprawdzający się na koncertach i bardzo lubiany Unleashed. Przez cały czas trwania koncertu Johnny konwersował z publicznością. Trzeba przyznać, świetnie mu to wychodziło. Zespół zagrał bardzo energicznie. Specjalnie "wyuczony" na ten właśnie koncert nowy czytaj: zastępczy perkusista, radził sobie całkiem nieźle. Na pewno jednak można było przyczepić się do brzmienia. Było zbyt czyste, zbyt selektywne, a przecież w tego typu muzyce potrzebny jest swoisty brud, chropowatość. To niestety spowodowało, że swoisty hymn "Death metal victory" mógł wywołać u starych wyjadaczy lekki uśmieszek na ustach, jednak reasumując-było w porządku. Unleashed zaś nadal pozostanie świetnym koncertowo zespołem. Następnym był nasz rodzimy powszechnie znany i lubiany Acid Drinkers. Zagrali jak zawsze dobry koncert, zabrzmieli naprawdę nieźle, jechali równo, rock’n’rollowo.. Jeśli chodzi o kawałki to też dokonali świetnego wyboru. Prócz nowych kompozycji zagrali dużo starych numerów, znanych na pamięć fanom m.in. chyba wszystkim "I fuck the violence". Dobry koncert.
    Proszę o wybaczenie fanów Evergrey, choć tak naprawdę nie jest to zespól jakoś szczególnie znany polskim słuchaczom, gdyż ich występu niestety nie widziałam. Podobnie jak UDO i Nevermore. I tego się boję, gdyż wiem, że sporo osób przyjechało na Nevermore właśnie. Mogę tylko napisać to, co usłyszałam od fanów. Evergrey, ponoć sporo się spóźnił, brzmienie też nie powaliło, jednak koncert ponoć zagrali dobry. Jeśli zaś chodzi o Nevermore, widziałam tylko krótki fragment. Na scenie wisiała ogromna płachta z reprodukcją okładki. Tyle,co widziałam na teledyskach, lider zespołu Warrel Dane, jakby przewodzi reszcie muzyków, tak też i na scenie to wyglądało. A swoją drogą to naprawdę niesamowita, nieziemska wprost postać. Podobno było energetycznie i inteligentnie, fani zachwyceni, a ci, którzy występ widzieli twierdzą, że był to chyba najlepszy, jeśli chodzi o stronę wykonawczą występ na tegorocznej Metalmanii. Wróćmy teraz na małą scenę... tu muszę przyznać, że kilka zespołów niestety "przepuściłam". Będę więc polegać na opiniach innych. Jak twierdził znajomy Antigama rozwalała i w tym punkcie na pewno należy mu wierzyć. Potem na scenie pojawiły się: Totem, szwedzki Centinex i choć specjalnym ich na co dzień fanem nie jestem, to mi osobiście koncert Szwedów się podobał, a muzycy z radością i entuzjazmem podpisywali podsuwane im kilka godzin później bilety. Była też widoczna autentyczna radość grania .Brawo! Kolejnymi zespołami rządzącymi małą sceną były: niemiecka Suidakra, szwedzki Beseech, nasz krajowy Corruption, który zagrał bardzo energetycznie. Tak, to na pewno najlepszy reprezentant swoistego gatunku stoner. jeśli chodzi o nasze rodzime podwórko. Francuzi z The old dead tree zagrali piękny wypełniony autentycznymi emocjami koncert. Występu również francuskiego Misanthrope nie dane mi było obejrzeć i tu naprawdę jest mi trochę żal. Z tego, co słyszałam to koncert się odbył ale tu niestety nic więcej nie mogę napisać.
    Z utęsknieniem zaś czekałam na występ dla mnie autorów niesamowitej muzyki i teledysków - austriackiego Belphegora. Trochę się bałam, że być może z jakichś względów ich koncert może nie dojdzie do skutku i bardzo się ucieszyłam, że moje obawy okazały się zupełnie zbyteczne. Helmut i reszta zespołu dumnie zakończyli wszystkie mające tego dnia miejsce koncerty na małej scenie. Nie zabrakło oczywiści dobrze znanych z wyżej wspomnianych teledysków "Lucifer Incestus" czy "Vomit upon the cross". Bardzo udany koncert. W związku ze świetnie zakończonym wieczorem na małej scenie przenieśmy się teraz pod dużą scenę.
    Moonspell, z niekłamaną radochą poszłam oglądać ich tegoroczny występ. I przyznaję, że się nie zawiodłam, co nie powiem mnie cieszy. Fernando bardzo pozytywnie zaskoczył autentycznie agresywnym śpiewem, za to bardzo duży plus. I choć momentami nawalało nagłośnienie, co dawało chwilami dość dziwaczne brzmienie, nieco ujmując całemu występowi, to przecież można im wybaczyć. Agresywny wokal Fernando, szybkie gitarowe partie i mnogość starych kompozycji zespołu skutecznie pozwoliły cieszyć się ich występem. Ze sceny popłynęły tak dobrze znane utwory jak: ”Vampiria”, "Opium" - swoją drogą dla mnie genialny utwór, czy "Alma Mater" lub "Wolfshade", usłyszeliśmy również nowe kompozycje na szczęście mogą mocno kojarzące się z ich wczesnymi dokonaniami. Proszę mi wybaczyć, płaczliwi fani brytyjskiej Anathemy, moją ignorancję, ale ja po kilku obejrzanych koncertach Anathemy po prostu przestałam ją lubić. Dlatego też udało mi się "wytrzymać" pod sceną zaledwie kilka minut, resztę oprę na relacji zasłyszanej od tych, którzy Anathemę kochają i cały występ oglądali z przyjemnością. Były dużych rozmiarów 2 ekrany pobłyskujące niesamowitymi psychodelicznymi wzorami, z czym bez wątpienia się zgodzę, na pewno dodały koncertowi niesamowitego klimatu. Był również kwartet smyczkowy. Sam koncert ponoć miał niesamowity klimat, był przepełniony emocjami zaś jeśli chodzi o wykonywane przez nich utwory, to ponoć zarówno zwolennicy starszych dokonań zespołu jak i ci, którym znane są wyłącznie ich najnowsze dokonania, nie mieli powodów do narzekań. Było przekrojowo. Wg mnie szkoda jednak, że zespół ten już od dawna mianem metalowego nazwać nie można. Co kto lubi, na koniec zagrali "Comfortably numb" Pink Floyd.
    Nadeszła pora na gwiazdę. Therion. Niestety, choć zespół się starał, mnie ich występ nie powalił jednak obejrzałam go od początku do końca. Muzyka szwedzkiego Therion to taki symfoniczny metal. Patrząc na scenę z trybun po lewej stronie, stał chór składający się bodajże z dwóch panów, tkwiących w miejscu i niestety momentami fałszujących. Po prawej stronie ubrane, jedna w zieleń, druga w biel, panie tworzyły analogiczny kobiecy chór. Ubrane w teatralne wydekoltowane suknie. Przed nimi zaś dość obfita, jeśli chodzi o kształty, współpracująca również z Cradle of filth Sarah Jezabel Deva. Jakoś to jedno nie pasowało jednak do drugiego. Z estetycznego punktu widzenia wyglądało dość tandetnie. Jeśli chodzi zaś o dobór kolorystyki świateł, to też nie było najlepiej. Jasnym punktem ich występu na pewno był bez wątpienia ich najbardziej znany utwór, bez wątpienia hit "To Mega Therion". Christopher śpiewał m.in. "Riders of Theli" czy, na bis, zdaje się "Melez". Z całą pewnością, jeśli chodzi o wykonanie zdecydowanie korzystniej wypadły starsze kompozycje. Zespół nie był w stanie wytworzyć jakby spójnej ciągłości niepokojącej dramaturgii "przedstawienia". Pod sceną jednak zabawa trwała w najlepsze. I bardzo dobrze. I o to chodzi. Impreza zakończyła się o 3 w nocy. Choć publiczność dopisała, przybądźcie liczniej za rok! Reasumując: było prawie dobrze!