Zaloguj się na forum
×

Premiera



  • The Dillinger Escape Plan, Slipknot - Stodoła, Warszawa - 20.06.2005

    Data dodania 2005-10-30Dodał Michał BaduraTaaak, pulpety z natury nie są zbyt ruchliwe czy wręcz mobilne. Zawsze istnieje niebezpieczeństwo, iż mogę wpaść na pomysł by ożenić się z fabryką czekolady i pęc z radości, tudzież przeżarcia. Jednak mimo całego mojego "niechciejstwa" wiadomość, iż występ Slipknot ma otworzyć jeden z moich faworytów, czyli The Dillinger Escape Plan sprawiła, że ten koncert nie mógł przejść mi ot tak koło nosa. Na szczęście nie przeszedł, choć chyba jedynie sam czort wie ile mnie to kosztowało. W każdym razie 20stego czerwca grzecznie stawiłem się pod warszawską Stodołą, aby skonfrontować moje wyobrażenie występów obu kapel z rzeczywistością.
    Już o 20.00 na deskach klubu pojawili się zawodnicy z New Jersey i muszę powiedzieć, że to co zobaczyłem przewartościowało moje prywatne pojęcie szaleństwa na scenie. Totalny amok, a przy tym niesamowita precyzja wykonania tych skomplikowanych łamańców wzbudziła wyraźny odzew wśród publiki. Tych pięciu niepozornych panów, swoją spontanicznością jak i agresją w ciągu tych marnych 25 minut zdeklasowało większość występów, które w życiu widziałem. Latające boksy na sprzęt, brak litości dla siebie, bo jak inaczej nazwać sytuację, gdy wokalista zaplątał się kablem od mikrofonu o gryf gitarzysty, po czym poczuł siarczystego kopniaka od tego drugiego. Ta niesamowita energia w połączeniu z muzyką i wirtuozerskim podejściem do instrumentów stworzyły bardzo sugestywną współgrająca z muzyką wizję niekontrolowanego chaosu. Jak dla mnie bomba i bardzo żałuję, że zespół nie zdecydował się na małą prowokację grając między takimi killerami jak "Panasonic Youth" czy "Setting Fire To Sleeping Giants" piękną, spokojną i niemal popową "Unretrofied". Niestety nie można mieć wszystkiego. Co prawda troszkę szkoda, że brzmienie nie było do końca dopracowane, bo i wokal nikł w tej burzy dźwięków, ale poza tym jestem jak najbardziej zadowolony.
    Punktualnie o 21.00 z głośników poleciał “Prelude 3.0" i przy niesamowitym aplauzie publiczności na scenę weszła gwiazda wieczoru. Może i nie w pełnym składzie, bo na skutek problemów zdrowotnych Clown nie brał udziału w całej trasie, ale jednak świecąca chyba jak nigdy. Zespół aż promieniował pewnością siebie, ale co się dziwić patrząc na te wszystkie występy, które Amerykanie zaliczyli na przestrzeni tych paru lat. Zaczęli bodajże od “The Blister Exists", a następnie przywalili m.in.: "SIC", "Before I Forget", dedykowane Clownowi "Duality". "People = Shit" czy "Everything Ends". Przy tym ostatnim Corey pozwolił sobie na małe kłamstewko, bo mimo, iż twierdził, że grają ten kawałek po raz pierwszy na piastowskiej ziemi, to mam jednak wrażenie, że można było go usłyszeć parę lat wcześniej w katowickim Spodku. Liczy się show, a ten Slipknot wychodził tego dnia pierwszorzędny. Mocne światła, zamiana masek na odlewy twarzy czy też słynny już "jumpdafuckup" w czasie, którego Corey jak zwykle usadził na ziemi całą widownie i na sygnał kazał jej wyskoczyć w górę sprawiły, że 3000 gardeł jadło muzykom z ręki! Ba, sam reagowałem jak jakiś młokos przeżywający swój w pierwszy życiu koncert. Bomba! Zabawa trwała ponad półtora godziny, po czym doszło do mnie, że to już koniec...
    Szkoda, bo chciałem więcej i więcej, i więcej. Zresztą chyba nie ja jeden, bo pamiętam, że zanim w drodze do domu zaczęliśmy "nocne Polaków rozmowy" to bardzo długo panowała głucha cisza...