WZ, Wrocław, 01.04, Morbid Angel, Hatesphere, Devilyn
Data dodania 2005-10-30Dodał Michał Badura
To była moja pierwsza wizyta we wrocławskim WZ i muszę przyznać, że dalej jestem pod wrażeniem tego miejsca. Duże, pojemne sale czy wysoko przepustowe bary mogą się podobać, ale patent z podglądem sceny w czasie rzeczywistym na kilku ekranach umieszczonych koło stolików czy też nad barami zwalił mnie z nóg. Czyż siedzenie przy kuflu i oglądanie występu gwiazdy wieczoru na sporym ekranie nie jest idyllą dla niejednego długowłosego fana metalu? Wróćmy na ziemie. Rolę otwieracza spełnił doszczętnie przebudowany jakiś czas temu Devilyn, który swój występ zaczął kilka minut po 17stej. Niestety panowie zbyt rzetelnie nie wywiązali się ze swego zadania. Może i Bony z kolegami bardzo chcieli, ale ani akustyk, ani
publiczność nie przyjęła ich chęci zbyt ciepło. Brzmienie kulało cały czas, a wszelakich sprzężeń, pogłosów czy kompletnego braku selektywności nie udało im się zawoalować zapałem. Z tej katatonii dźwięków zbyt dużo nie wyłapałem, więc i dalej nie mam mglistego pojęcia na temat jak reprezentuje się materiał zawarty na "11". Po jakiś 20 minutach sceną zawładnęli Duńczycy z Hatesphere i muszę powiedzieć, że tak naprawdę dalej nie wiem, kto i kiedy zadawał mi kolejne razy. Było szybko, nowocześnie i nad wyraz hardcorowo! Totalny młyn, nić porozumienia z publiką i szarżujący miarowo do przodu zespół. Z najlepszym przyjęciem spotkały się chyba "Warhead" i "Vermin". Pozwolę sobie w tej chwili na małą refleksję. W czasie koncertu Hatesphere bardzo podobała mi się publika, który nie patrzyła na zagranicznych gości jak na ludzi z innej planety, a aktywnie i co ważne żywo przyjmowała każdy kolejny kawałek. Czyżbym był świadkiem zmiana mentalności polskiego metalowca, który na słowo "nieczysty" czy "połączenie" reaguje niczym moje oczy na
cebulę? Raczej nie, ale mam przynajmniej nadzieję, że w tym smutnym kraju pojawił się pierwiastek normalności. Po około 40 minutach scena została uprzątnięta, a po kolejnych 20 minutach dało się usłyszeć intro, po którym na scenie pojawili się Oni. Morbid Angel w nieomal oryginalnym składzie, bo dla mnie Erik Rutan nigdy nie był tylko sesyjnym gitarzystą mistrzów death metalu. Czy może być lepszy początek niż "Rapture"? Nie może! "Morbidzi" jednak nawet na sekundę nie spuścili z tonu, bo kolejny był "Pain Divine" i "Maze Of Torment"! Głowy nie dam, choć jestem niemal pewny, że to sprawka Vicenta, ale podczas tego tour w set liście nie pojawiła się żadna kompozycja spłodzona po "Dominate", a więc co tu dużo mówić mokry sen stał się jawą! Tego dnia każdy fan death metalu mógł rozkoszować się m.in. "Day Of Suffering", "Chapel Of Ghouls", "Immortal Rites", "Evil Spell", a wspomnieć musze, że na bis można było usłyszeć pełną, niepozbawioną czystych partii mojego ulubionego "God Of Emptiness" i "World Of Shit". Dalej jak o tym myślę to mam problem z zahamowaniem ślinotoku. Zresztą sam zespół nie ułatwiał mi tego poprzez świetny,
acz schematyczny sceniczny show. Trey, miotający się po lewej, a raczej w swoim świecie, z gitarą. Po prawej Tony Norman, który już w pełni zadomowił się w zespole niestrudzenie, machający głową. Za nim, ukryty za zestawem perkusyjnym Sandoval, siejący perkusyjny terror oraz bezsprzecznie dominujący nad każdym z nich David Vincent. Może i lata już nie te, może i growl troszkę jakby słabszy, ale dalej jest kochany, a wręcz wielbiony przez fanów. Wrocławski koncert w ramach trasy "Masters Of Chaos Tour 2005" był dla mnie czymś niezapomnianym, a może i magicznym. Zresztą i po nim sporo też się działo, ale odpowiedzi na pytania, komu Vincent puścił oko, do kogo się lubieżnie uśmiechnął czy też to, kto jest jego stylistą niech zostaną już w rodzinie...