Metalmania 2005 - 12 marca, Katowice
Data dodania 2005-10-30Dodał Michał Badura & Karolina MadejskaDUŻA SCENA
Darzamat, Dies Irae, ANJ, Amon Amarth, Katatonia, Dark Funeral, The Haunted, Pain, Arcturus, Turbo, Napalm Death, Apocalyptica, Cradle of Filth
MAŁA SCENA
Valinor, Dead By Dawn, Naumachia, Abused Majesty, Mess Age, Supreme Lord, Pyorrohea, Quo Vadis, Hell Born, Hedfirst, Hermh, Thunderbolt
Witaj Karollo! Pamiętasz może jeszcze, jakie myśli kołatały ci się po głowie, gdy wchodziłaś na tegoroczną Metalmanię? Przyznam ci się, że ja miałem sporo obaw, co do zestawu kapel, który zafundowali nam w tym roku organizatorzy. Może się mylę, ale nie było chyba osoby, której wszystkie grupy występującego tego dnia na scenie katowickiego Spodka zdecydowanie by siadły.
Witaj Michał! Zgadzam się z Tobą w 100%, nie spotkałam nikogo, kto byłby w pełni zachwycony zestawem, jakim uraczyli nas organizatorzy. Przyznam, że skład tegorocznej Metalmanii wyjątkowo mi nie siadł. Mam na myśli szczególnie gwiazdę wieczoru, królów komercji, z piszczącym karłem na wokalach, którzy jakoś nigdy mnie do swoich dokonań nie przekonali i zapewne tak już zostanie. Nie mniej jednak obecność Cradle zadowoliła setki innych "nowych" twarzy, które pojawiły się na tegorocznym festiwalu, co niestety wcale frekwencji nie podniosło, przeciwnie – obniżyło ją. W tym roku zabrakło emocji, które wywołał u mnie chociażby zestaw zeszłorocznej Metalmani, kiedy to miałam okazje "skręcić kark" podczas występu Morbid Angel, czy rozkoszować się mistrzowskim show w wykonaniu Moonspell.
Stary pierniku, a mnie się właśnie bardzo podobała próba odświeżenia tego małego stęchłego pokoiku! Ileż można oglądać te same zespoły? Dla odmiany tegoroczna "Mała Scena" była po prostu tragiczna. Przyznam się, że tak naprawdę to widziałem tylko fragment występu Dead By Dawn, którzy kupili mnie swoim spontanem. Rzuciłem jeszcze okiem na tą marną imitację Pyorrhoea, która stara się reanimować trupa po tym jak zespół osierocili Andy Blakk, a potem i Jądruś. Od razu pozwolę też sobie zaznaczyć, że wszystkie Thunderbolty, Valinory i Naumachie odpuściłem sobie w pełni świadomie i bynajmniej nie żałuję tego po dziś dzień.
Cóż, szczerze mówiąc nagłośnienie małej sceny było kolejnym rozczarowaniem, dźwiękowiec najwyraźniej zrobił sobie wolne, a efekt jego bezczynności zasługuje na osobną refleksję... Przyznam, że bardzo czekałam na koncert Supreme Lord, Hermh, Hell Born, czy Thunderbolt, niestety dzięki wybitnym wysiłkom nagłośnieniowca, zostałam zmiażdżona jedynie przez ścianę dźwięku, przez którą chyba nikt nie zdołałby się przebić. Chociaż przyznać musze, że pomimo kłopotów z nagłośnieniem, Supreme Lord, czy Hermh wypadli wyjątkowo dobrze!
Bo pomyślę, że jeszcze jesteś prawdziwkiem... Metalmania 2005 w moim skromnym przypadku tak naprawdę zaczęła się dopiero z koncertem Dies Irae i musze od razu powiedzieć, że poszło to znacznie lepiej niż się spodziewałem. Piękne, selektywne i tłuste brzmienie, dobra konferansjerka Novy’ego i utwory z rozpieprzającej mnie na kawałki "Sculpture Of Stone" to było zdecydowanie to, czego potrzebowałem tego poranka, bo piwo to rzecz oczywista. Niestety w połowie tego przykrótkiego występu dało się zauważyć problemy z wiosłem Mausera, więc i bardzo szybko owe piękne brzmienie niestety zaczęło kuleć.
Niestety, Dies Irae również padło ofiarą klątwy, która spadła na sprzęt tego dnia. Nie można jednak powiedzieć, żeby ten problem zakłócił w jakikolwiek sposób ich występ, według mnie poradzili sobie doskonale! Po mistrzowsku rozruszali publiczność, zapanowała sielska atmosfera, szkoda tylko, że ten głęboki żar skutecznie ugasił rosyjski ANJ! Panowie przynudzali dobre 30 minut, dlatego balsamem dla moich uszu okazali się ich następcy – szwedzki Amon Amarth! Spodek znów ożył, przed sceną zrobiło się tłoczno a Szwedzi zaaplikowali materiał z nowego albumu! Od początku wyglądali na zadowolonych ze swej obecności w Polsce, miałam okazje spotkać Johana (wokal) na hotelowym korytarzu, gdzie rozsiewał entuzjazm, biegając z puszką polskiego piwa i wykrzykując do każdego napotkanego "Na Strofie!"
O ty, właśnie przypomniałaś mi, że widziałem jednak fragment występu Amon Amarth. O ile jestem zagorzałym przeciwnikiem tej siódmej wody po kisielu, którą wciskają swoim fanom na kolejnych dużych płytach, o tyle na żywo może i się ledwo obronili, ale subiektywnie na to patrząc był to strasznie nudny, acz o dziwo dobrze przyjęty przez publikę występ. Niestety dla mnie później nastąpiła długa, długa przerwa, którą przerwał dopiero The Haunted! Byłem niemal pewny, że Szwedzi nie będą brać jeńców, ale to co zobaczyłem przeszło moje najśmielsze wyobrażenia. Moc, agresja, perfekcja wykonania, świetny kontakt z publiką i co chyba najważniejsze niesamowita radocha z grania! Nie mam pytań, a już na pewno nie będę się denerwował, że przy okazji Szwedzi kradną riffy Slayer. Repertuar był przekrojowy, choć wstyd się przyznać, że do końca nie pamiętam, które utwory rozbrzmiały tego dnia w Spodku. Jestem pewien, że poleciał demoniczny "Abysmal", ale pewności, co do usłyszenia w wersji "live" - "No Compromise", "Sabotage" "Dark Intentions" czy "All Against All" niestety nie mam już po dziś dzień.
Po The Haunted na scenie zainstalował się Pain. Industrialno-rockowo-popowy projekt Peter’a z Hypocrisy może i nie wpasował się w 100% w formułę festiwalu, ale jednak moim zdanie zespołowi nie udało się wyjść z tego pojedynku z tarczą. W repertuarze Pain brakowało mi tych niesamowitych hiciorów jak "Eleanor Rugby" czy "Just Hate Me", a poza tym brakowało mi dobrego brzmienia! Rozumiem, że przy "Same Old Song", "Dancing With The Dead" czy "Shut Your Mouth" nogi do jakiegoś dziwnego obrzędowego tańca rwą się aż same, ale niestety wysiłki akustyka by spieprzyć koncert doszczętnie okazały się na tyle mocne, ze prawie mu się to udało. Swoją drogą dziwię się, że taki perfekcjonista jak Mr. Tagtgren nie przerwał tego żenującego ze względu na problemy techniczne widowiska, choć ponoć był tego bliski...
Wraz z wejściem na scenę Pain’a postradałam zmysły, czego zresztą sam byłeś świadkiem, rzucając się w tłum nie myślałam kompletnie o niczym, nawet wyraźnie słyszalne wady nagłośnienia nie były w stanie mi przeszkodzić w zabawie. Tak się składa, że 2 miesiące wcześniej dane mi było uczestniczyć w koncercie Pain w krakowskim studio na Krzemionkach, dlatego doskonale wiedziałam, jakiej uczty można się spodziewać. Tym bardziej, że na rynku pojawił się (wówczas jeszcze nie w Polsce) nowy album grupy - "Dancing With The Dead", którego brzmienie zapadło mi głęboko w serce. Jedyne, co wprawiło mnie w przerażenie, to moment, gdy mocno poirytowany spartaczoną akustyką, Peter, prawie przerwał koncert. Jednak po kilku utworach dźwięk uległ poprawie, huk towarzyszący muzyce stał się mniej słyszalny, a Tagtgren pokrzepił fanów komentarzem w postaci: "fuck it"!. Charyzma Petera bije wszystko!
Dobra, dobra, nie wnikam w to, co "bije" jemu lub, co gorsza Tobie moja miła. Po nieprzyzwoicie długiej próbie dźwięku na scenie pojawił się Arcturus. Rozbudowana, bogata we wszelakie smaczki aranżacyjne muzyka porażała przede wszystkim swoim rozmachem. Może i w stosunku do płyt klawisze znajdowały się trochę z tyłu ale dzięki temu Arcturus zabrzmiał nad wyraz metalowo! Te niesamowite, aż chce się użyć tego słowa, kosmiczne dźwięki bardzo dobrze uzupełniały kostiumy uszyte według najświeższych 17sto wiecznych trendów. Nie mógłbym nie wspomnieć o, na co dzień dzierżącym bas w Dimmu Borgir - Vortex’ie. Ów jegomość całą swoją grą sceniczną żywcem przypominał pacjenta zakładu psychiatrycznego, który pod nieuwagę lekarzy wyrwał się z placówki zdrowia! Ten potężny Norweg, na moje oko ze 190 cm i 110 kg, przybierał pozy godne rozhisteryzowanego dziecka, które siedzi i płacze na wznak protestu przeciw nie zakupieniu mu wymarzonej zabawki przez opiekunów, to też wcielał się w rolę samolotu pikującego w powietrzu w czasie powietrznego pojedynku! Jednym słowem miazga, choć szkoda, że owe pozy nie do końca były wynikiem teatralnego wydźwięku show Norwegów, ale polska wódeczka skusiła, oj skusiła niejednego.
Powiem tak, widząc rzucającego się po scenie Vortex’a, częstującego wszystkich swoim szerokim zakresem ekspresji wokalnej, a także scenicznej, oddaliłam się w bezpieczne miejsce na widowni i z przerażeniem podziwiałam wyczyny wyżej wymienionego. Przyznam szczerze, że po kilku kawałkach poczułam zmęczenie teatralnym klimatem, który stworzył na scenie Arcturus. Niepowtarzalny widok pijanego Vortex’a, klęczącego
przez większą część koncertu, wyjącego do mikrofonu, niczym łoś na rykowisku wywołało u mnie mieszane uczucia. Dlatego bez żalu opuściłam większą część występu, udając się do pubu na zewnątrz Spodka.
Następnie zameldowałam się dopiero, gdy na Małej Scenie produkował się Hermh. Zgodnie z tradycją i urokiem Metalmanii, całego koncertu nie udało mi się obejrzeć, a szkoda! Nie sposób pominąć faktu, że charyzmatyczny frontman – Bart, zrobił na mnie piorunujące wrażenie! Mam nadzieje, że załapie się na jakiś koncert Hermh w najbliższym czasie, gdyż czuję niepohamowaną chęć posłuchania ich dokonań w normalnych warunkach. Myślę, że pomimo trudnych warunków akustycznych, przekaz odebrałam właściwie, hehe!
Był pijany to fakt, ale to miało i swój urok. Przez to wszystko stało się m.in. przez to tak groteskowe, że aż piękne!
Można i mieć obiekcje, co do nowych płyt Turbo to trzeba sobie jednak szczerze powiedzieć, że na koncertach dalej dają radę. Duża w tym zasługa Grzegorza Kupczyka, który mimo upływu lat dalej dzielnie stoi na posterunku, czyżbyśmy mieli do czynienia z magią rock’n’rolla? Może, choć dalej mam wrażenie, że jest to raczej światło odbite, niż ta smuga, którą roztaczają wokół siebie teraz np. Saxon czy niemiłosiernie przereklamowane Iron Maiden. Zaczęli od bodajże "Paranoji", a potem zapodali publice zebranej w Spodku "firmową mieszankę hitów". Więcej nic nie powiem, bo piwo znów skusiło i mnie...
Być może to magia rock’n’rolla, ale faktycznie, kiedyś kultowe dla mnie Turbo, pomimo ponad 25-letniego stażu, są nadal w doskonałej formie! Myślę, że to, co zaprezentowali fanom, jest dowodem na to, że szybko nie pożegnają się ze sceną. Kolejnym dowodem jest "Tożsamość", która wyszła raptem w zeszłym roku. Niestety długo nie przyglądałam się popisom naszej rodzimej "heavy gwiazdy", gdyż na Małej Scenie zniszczenie siał oczekiwany przeze mnie Thunderbolt... i tu znowu wypadałoby wkleić kilka linijek bluzg na temat nagłośnienia i co za tym idzie - głębokiego żalu, że większość motywów musiałam dośpiewać sobie sama. Dlatego wypowiem się krótko i zwięźle – mnie zabili! A chyba o to chodzi?
Zabili? Eee tam, chciałaś chyba powiedzieć leciutko się pomiotali. Zabić to zabijali kolejni na dużej scenie piękni, pikni czy piknusi panowie z Napalm Death! Przyznaj się, że dla Ciebie symbolem seksu jest właśnie Shane! Nie będę gadał po próżnicy, bo czterej grubawi już Angole przypieprzyli mi kopniaka w samo przyrodzenie, a następnie ani śniło im się zwalniać tą dźwiękową kanonadę. Cios za ciosem i do przodu! W swoich 40stu minutach zmieścili wszystkie największe hiciory z "Scum", "Suffer The Children", "The Kill", "State Of Mind" na czele. Jednak, kiedy sięgnęli po cover Dead Kennedys "Nazi Punks Fuck Off" nie byłem już w stanie
powstrzymać napływających mi do oczu łez... Tak, od sińców i kolejnych uderzeń... Przyznam się, że Napalmom jako pierwszemu, zespołowi tego dnia udało się wciągnąć mnie do aktywnej zabawy! Ech, siniaki leczyłem przez ponad tydzień, a to chyba dobrze świadczy o koncercie grindowej kapeli, prawda? Ponoć w przyszłym roku Napalm Death ma znów odwiedzić nasz kraj, trzymam kciuki, aby wszystko się udało no i już szykuję tyłek na ostre cięgi...
Na to czekałam!!! Napalm Death rozdał dobre karty, jak zwykle, pełni energii rozrywali na strzępy kawałek po kawałku polską publiczność, cios za ciosem udowadniając, że są nadal w formie. Barney w swoim ekscentrycznym amoku zapalał wszystkich do walki, a nawet Shane dał upust swoim emocjom (tak, zdecydowanie symbolem sexu był i jest dla mnie właśnie pan Embury!). Niesamowity młyn pod sceną! Uraczyli fanów naprawdę smakowitymi kąskami, pochodzących zarówno z nowych albumów, jak i starszych, już teraz klasycznych! Zapas adrenaliny na najbliższe miesiące uważam za uzupełniony! Totalnie wyeksploatowana zmasowanym atakiem, zafundowanym przez Brytyjczyków, oddałam się z przyjemnością terapii, z którą pospieszyła mi Apocalyptica...
Dla kogo przyjemna, dla tego przyjemna. Może i jestem tradycjonalistą, ale ten cały mariaż muzyki klasycznej z metalem, bądź rockiem specjalnie mnie nie przekonuje i kojarzy mi się raczej z pseudo sztuką dla ubogich. To, co zaprezentowała tego dnia Apocalyptica pewnie i złe nie było, ale nie umiałem zrozumieć tak gorącego przyjęcia ze strony tłumu. Autorskie kompozycje zespołu po prostu dłużyły się niemiłosiernie, bo i brakowało im wyraźnie tej niesamowitej palety możliwości, jakie daje pełna orkiestra symfoniczna, a z kolej przy coverach brzmiało to znacznie gorzej niż w wykonaniu oryginalnych wykonawców. Dziwne, acz prawdziwe. Wyszło strasznie nijako i kluchowato.
Och, niestety nie mogę się z Tobą zgodzić, choć przyznaje, że Apocalyptica była jednym z zespołów, na które nie liczyłam wcale tego dnia. Umieszczenie ich w składzie Metalmanii było początkowo według mnie pomysłem poronionym, tym bardziej, że supportowali Rammstein kilka tygodni wcześniej. Obiektywnie patrząc na wysiłki Finów, stwierdzić muszę, że naprawdę przyłożyli się do tego koncertu. Nie przypuszczałam, że uda mi się wysłuchać ich popisów od początku do końca... coś mnie jednak urzekło, zahipnotyzowało i nie pozwoliło opuścić sali. Według mnie dobry koncert, wyraźnie zarysowany profesjonalizm, stare kawałki nieco odświeżone, wzbogacone o perkusyjne aranżacje wypadły całkiem ciekawie, cztery ogromne trony rozstawione na scenie - przyznam, że miało to specyficzny urok.
Niech ci będzie, powiedz lepiej czy przestraszyłaś się złych, mrocznych Wampirów z Wysp? Ja nie mogłem powstrzymać się od... śmiechu. Przyznam bez bicia, że podobał mi się pełny profesjonalizm, jakim popisali się panowie z Cradle Of Filth. Scenografie, pani tańcząca na linach, jakieś jarmarczne kukły, okay robiło to wrażenie, ale w tym całym cyrku na kółkach gdzieś zagubiło się to, co najważniejsze. Co? Muzyka! Niesamowicie niechlujna gra gitarzystów, sztuczny ruch sceniczny i zero radości z grania. Nie tego spodziewałem się pod headlinerze, jakby nie było solidnego festiwalu. Repertuar zawierał m.in: "Her Ghost In The Fog", "Nymphetamine", "Gilded Count" czy "". Ciekawe czy ich fanom się podobało? Swoją drogą nie dziwię się, że panom z Cradle Of Filth się nie chciało. Cóż to za radocha z podrywania ze sceny panienek, z którymi nie można nic zrobić, bo i magicznego 16stego roku życia nie skończyły? Ech, ciężkie jest życie gwiazdy "black metalu"...
Najchętniej pozostawiłabym popisy mrocznych panów z Wysp bez komentarza, ale naprawdę nie sposób przejść obok tego dramatu obojętnie! Zaznaczam, że nie miałam okazji zaznajomić się dokładnie z materiałem, który zarejestrował w swej karierze Cradle of Filth – może pomijając pierwsze albumy, chociaż nigdy dobrnąć do końca żadnego z nich mi się nie udało – to, co poczęli uprawiać na scenie powaliło mnie totalnie z nóg i zmusiło do natychmiastowej ewakuacji! Królowie kiczu i komercji, próbując przykryć szereg gaf i potyczek muzycznych, showmańskimi popisami i niespecjalnie porażającą scenografią, zapomnieli najwyraźniej, że większość zebranych przyszła posłuchać muzyki, a może i ja też się mylę?. Niestety głębokie rozczarowanie!
W takim razie rozumiem siostro, że oboje sądzimy, iż tegoroczna Metalmania była po prostu nijaka. Tak naprawdę chyba nikt nie mógł czuć się syty, mimo, iż kilku wykonawców jak Napalm Death czy The Haunted pokazało klasę. Chyba jednak w tegoroczna edycja tego festiwalu nie sprostała oczekiwań ani fanów, ani organizatorów, bo tych pierwszych też zbyt dużo nie było. Ponoć 3 tysiące człeka. Mam nadzieję, że za rok będzie znacznie lepiej, nadzieja piękna rzecz...
Amen.