Zaloguj się na forum
×

Premiera



Nihili LocusCryptopsyHelheimTenebrae in Perpetuum
  • 04. - 07.05.2005 - Fuck The Commerce Festival VIII, Luckau, Niemcy

    Data dodania 2005-05-18Dodał Michał KowalskiSkład tegorocznego Fuck The Commerce z Dissection i Suffocation na czele spowodował, że ciśnienie dziwnie wysoko podskoczyło, ręce zaczęły się trząść, wzrok błędnie krążył, nie wiedziałem co się ze mną dzieje!!! Nie było innego wyjścia jak kombinować ekipę zapaleńców i atakować niemieckie landy, aby popieprzyć komercję przy dźwiękach czołówki ekstremalnego grania, zarówno europejskiego, jak i zaoceanicznego. Wyjazd z Polski został zaplanowany tak, aby na teren Luckau zdążyć na środowy wieczór (zgadza się, impreza zaczęła się już w połowie tygodnia!).

    04.05.2005 (Środa - rozgrzewka)
    Dojechawszy na miejsce parę minut po godzinie 23-ej, nawet nie rozpakowawszy gratów, czym prędzej udałem się do ogromnego namiotu (w którym bandy grały tylko tego dnia, później już na otwartym powietrzu) gdzie na scenie produkowali się starzy znajomi z Incantation (przed nimi podobno występowali: Darkfall, God Damned X i Hexenhammer). Tym razem twórcy "The Infernal Storm" dotarli w całym składzie, czyli z perkusistą Kyle'm, którego niestety brakowało na niedawnej trasie po Europie u boku Krisiun, Behemoth i Ragnarok. Wtedy jego absencję spowodowała śmierć bliskiej osoby i całe zamieszanie związane z pogrzebem, teraz na szczęście Incantation stawiło się w komplecie, co od razu było widać i słychać! Tych trzech facetów stworzyło razem naprawdę zgrany kolektyw, dużo ruchu na scenie, dobry kontakt z publiką, oraz co najważniejsze - potężny, starożytny death metal! Incantation promowali swój najnowszy twór "Decimate Christendom", przeplatając set kawałkami z poprzednich płyt, nie zapominając nawet o rzeczach z pierwszego albumu "Onward To Golgotha", co mnie jako zwolennika ich bogatej twórczości bardzo ucieszyło. Pod sceną kotłowało się całkiem nieźle, wydeptane podłoże i pełno piachu w powietrzu może nie należały do najprzyjemniejszych, ale i tak był to bez dwóch zdań kolejny świetny show Amerykanów, jaki widziałem! Po nich deskami zawładnąć miał Divine Empire, który jednak nie zaszczycił nas swą obecnością, ponieważ Jason Blachowicz nie mógł opuścić USA, ze względu na jego kolejne już problemy z prawem. Wielka szkoda, bardzo chciałem zobaczyć Boskie Imperium w akcji. Na tym zakończyła się moja środowa rozgrzewka koncertowa, ale nie imprezowa, się rozumie! Po ustawieniu namiotu na polu należało stuknąć się piwem z tymi i owymi. Jako że Incantation kończyli właśnie kolejny tour po Starym Kontynencie w towarzystwie Funerus i Jungle Rot mogli sobie pozwolić na kilka procentów we krwi więcej. W Funerus gra również żona Johna - Jill, całkiem miła babka, poza tym tour menagerem tej objazdówki był Paul Speckmann z Master, więc popijawa objawiła się jako jedno wielkie rodzinne party ha ha! Co do familijnych koneksji polska załoga na Fuck The Commerce 2005 reprezentowana była przez ludzi m.in. z: 7 Gates Magazine, Mega Sin Magazine, Thrash'em All Magazine, Mystic Art Magazine, Turbosperminator'zine, Bad Taste Entertainment, Mad Lion Records, SelfMadeGod Records, Everyday Hate Distro, Redrum 666. Tak więc "Polish Metal Mafia" stawiła się w doborowym towarzystwie ha ha.

    05.05.2005 (Czwartek - dzień I)
    Pobudka po pijackiej nocy zawsze niesie ze sobą pewien minus w postaci - raz mniejszego, raz większego, ale zawsze - kaca! Nie wolno więc ustawać w trudzie walki i trzeba było go wyeliminować kolejnymi piwami w ten pochmurny poranek (nigdy jeszcze nie próbowałem tabletek o nazwie 2KC, hm, może warto?). Pogoda w przeciwieństwie do mojego humoru stawała się coraz gorsza i w takich okolicznościach, po prezentacji swych wdzięków bodajże przez death metalowy Veneral Disease z Niemiec i grindowy Dickless Tracy ze Słowenii (tak wynikało z rozkładu jazdy FTC) obejrzałem w końcu pierwszy interesujący mnie tego dnia zespół, mianowicie Godhate. Szwedzi noszący niegdyś imię Throneaeon dali niezły show, może nie porywający, ale wstydzić na pewno nie mieli się czego. Frontman dobrze komunikował się z publicznością - krótko, zwięźle i na temat przedstawiał zawartość poszczególnych tekstów. Mieszanka kawałków z dwóch albumów "Neither Of Gods" i "Godhate", czyli muzyka oscylująca w klimatach Vader, czy Deicide (z ostatnich płyt Amerykanów) miała odpowiedniego kopa, aby rozruszać zebranych maniaków i dawała powody do zadowolenia. Był to poprawny, mocny pokaz rzetelnej kapeli, na której następny ewentualny koncert chętnie zawitam. Po niej, około godziny 17tej do boju ustawili się również reprezentanci szwedzkiej szkoły grania, a mianowicie Nominon. Ruchu na scenie uświadczyć można całkiem sporo, gdyż tych pięciu Wikingów wcale się nie oszczędzało. Ich interpretacja death metalu także przypadła mi do gustu - w takim brudnym, chaotycznym napierdalaniu była metoda! Po koncercie okazało się, że niezłe z Nominon pijusy i nader wszystko ubóstwiają polską scenę death metalową! Hell yeah!!! Przy okazji wyszło na jaw, że dwóch z nich gra również w Immersed In Blood - gorąco polecam - kawał porządnego, brutalnego mięcha! Zaś zdecydowanie odradzam kontakt z niemieckim Purgatory, którzy zameldowali się na scenie po Nominon. Nic z tego brutalizowania nie wynikało, wiało nudą i co gorsza mocnym wiatrem, który przypędził znaczącą ilość groźnych chmur, a te chwilę później oblały zgromadzonych metalowców, grindowców, hard corowców i kogo tam jeszcze pokaźnych rozmiarów deszczem. W kiepskich warunkach zostałem całkiem niespodziewanie bardzo pozytywnie zaskoczony przez Waco Jesus!!! Nigdy nie kojarzyłem ich dzięki atrakcyjnej muzyce, lecz przez ekstremalne okładki płyt, gdzie gówno ścieliło się równo (kuźwa, nawet rymuję ha ha)! Na Fuck The Commerce Amerykanie wyglądali jakby na deski wskoczyli prosto z zakupów w sklepie Adidasa: wokalista w krótkich spodenkach, gitarzysta w niebieskich dżinsach, perkusista w sportowej koszulce i bandance na głowie, basista.. hm... nie było go! Chłopaki zagrali na dwie gitary, bez basu, a mimo to zabrzmieli potężnie, z wykopem i totalną energią! Death grindowa masakra jaką poczęstowali przybyłych fanów świetnie sprawdziła się na scenie! Kto by się spodziewał? Kiedy swój set skończył Waco Jesus i nadszedł wieczór deszcz cały czas lał okrutnie, piździło jak na Syberii, dlatego dużo ludzi pochowało się w samochodach, czy namiotach. Podobnie uczyniłem i ja, zerkając jedynie przez chwilę na wyczyny Carnal Forge (całkowicie nie mój gust), Centinex (na płytach wypadali nienajgorzej, lecz na deskach czegoś im brakowało, jakiejś iskry, mocy!). Czy następny w kolejce Obscenity zagrał tego nawet nie wiem. Widziałem Niemców wcześniej kilka razy i żadnych rewelacji nie uświadczyłem, więc ów czas na festiwalu wolałem wykorzystać na regenerację sił. Uczyniwszy to i usłyszawszy pierwsze takty Jungle Rot nie miałem innego wyjścia jak udać się pod scenę! Diabelsko ciężka, zdołowana, zbasowana muzyka, w zróżnicowanych, raczej średnich, niż szybkich tempach z charakterystycznymi zapędami umpa - umpa powodowała, że trudno było ustać w miejscu nie machając, czy kiwając głową. Dzięki dynamicznemu, porywającemu death metalowi w wykonaniu Jungle Rot, chłodnemu piwu i gorącej dziewczynie zostałem świetnie rozgrzany do walki z nadchodzącą zimną i deszczową nocą. Gwiazdę wieczoru, czyli Catastrophic odpuściłem, może kiedyś, może gdzieś - nie mam na nich aż takiego ciśnienia. Jak widzicie pierwszy główny dzień Fuck The Commerce minął bez większych zachwytów, oferował niewiele rajcujących kapel, czy gwiazd dużego formatu, ale przecież nie o ilość chodzi, lecz o jakość koncertów, a te w wydaniu pochwalonych przeze mnie zespołów były na wysokim poziomie!

    06.05.2005 (Piątek - dzień II)
    Po otwarciu oczu i wypiciu na śniadanie kolejnego piwa, które nie wiedzieć czemu w zastraszającym tempie znikało z mojego namiotu udałem się w kilkusetmetrowy spacer, celem wzięcia kąpieli (nie mam na myśli ciągle padającego deszczu, tylko zainstalowane na terenie festiwalu prysznice, z których leciała - a jakże - zimna woda! Argh, żesz kurwa mać!!!). Drugi dzień Fuck The Commerce zainaugurował turecki Cenotaph, na którego koncert poszedłem chyba jedynie ze względu na egzotyczne pochodzenie kapeli. Na wywieszonej za perkusją fladze widniał napis 'Ultra Brutal Gore Death Grind'. Cóż, osobiście widziałem kilkanaście zespołów, które bez tego typu haseł radziły sobie o wiele brutalniej i bardziej przekonywująco niż panowie z krainy, gdzie króluje kebab. Po prostu przeciętniactwo! O niemieckim Fearer i holenderskim Pleurisy mogę powiedzieć jedynie, że coś tam hałasowały bez większego efektu. Taki los zawsze spotykał kapele otwierające duże festiwale - ludzie dopiero się budzili, dochodzili do siebie po ekscesach poprzedniej nocy i nie zwracali za bardzo uwagi na produkujące się na deskach ekipy. Mnie osobiście na nogi postawił Rompeprop z kraju tulipanów. Prosta, łatwo wpadająca w ucho i prowokująca do rytmicznego tupania nogą, grind core'owa łupanka nie spowodowała fascynacji swoją formą, ale rozbawienie wywołał wygląd i zachowanie muzykantów. Lekarskie kitle wyciapane w czymś co miało imitować krew, uśmiechy od ucha do ucha, głupkowate miny i kretyńskie teksty w stylu:" a teraz zagramy kawałek o tym białym czymś, co znajduje się pod skórą, kiedy nie myjesz fiuta przez dwa tygodnie" ha ha. Na finisz setu Rompeprop, w trakcie którego deszcz chwilowo ustał, pan piosenkarz stwierdził, że chciałby aby po występie jego kapeli rozpadało się na maksa! Skurwiel, wiedział co mówił ha ha! Jak lunęło to do końca dnia nie chciało przestać! W ten sposób darowałem sobie show niemieckiego Viu Drakh, których już kiedyś uświadczyłem na koncercie i nie specjalnie przepadałem za tego typu crust'owo metalowym graniem. Za to kolejną ekipę, masakrującą bluźnierczym, deathowym rzemiosłem mógłbym oglądać bez przerwy! Przywitawszy się i wyjaśniwszy sprawę, że pochodzą z Walii, a nie '"pieprzonej Anglii" chłopaki z Desecration powalili, kolejny już raz, na kolana! Brutalny, blastujący, trochę połamany, ze starym feelingiem - bo to nie młoda załoga - metal śmierci sprawdził się w stu procentach! Trzech kolesi pełnych energii, machających łbami, chłostających swoje instrumenty - niby nic nowego, odkrywczego - a wystarczyło, aby niżej podpisany poczuł ogromną satysfakcję z obcowania z czystym death metalem made in Wales! Szwedzki Disfear sobie darowałem, gdyż w tym czasie miałem inne niezwykle ważne sprawy do załatwienia, jak na przykład wymiana, albo zakup ciekawych płyt, których na stoiskach festiwalowych wcale nie brakowało. Wiecie, trudno oderwać mnie od tej czynności ha ha. Nie udało się to wesołkom z Gorerotted, którzy wkroczyli do akcji po Disfear. Może dlatego, że widziałem ich jako support dla innych kapel bodajże sześć razy i nie miałem ochoty na kolejny. Nie żeby prezentowali się źle, potrafili przyłożyć z całej siły, pięciu chłopa na scenie, tłok, dużo ruchu, wygłupów! Problem w tym, że muzycznie to nie moja filiżanka herbaty jak zwykli mawiać Angole ha ha. Następni w kolejce do zabijania dźwiękiem ustawieni byli goście z Vomitory, ale żeby nie było tak wspaniale najpierw narosły obawy czy w ogóle zagrają, gdyż pojawiły się pewne zmiany w grafiku koncertu, spowodowane chyba ich spóźnieniem. Gdzieś na rozpisce przewinęła się nazwa Lividity, którą delikatnym łukiem ominąłem, bo mnie nie interesowała i z sercem na ramieniu wyczekiwałem Szwedów. Na szczęście po godzinie 22-ej usłyszałem pierwsze takty muzyki autorów "Primal Massacre" i odetchnąłem z ulgą! Odetchnąłem, co ja bredzę?!!! Nie, dopiero teraz dostałem prawdziwej zadyszki przy rozpędzonych, nie dających chwili na odpoczynek kawałkach! Zero zwolnień, mnóstwo blastów, cały czas atak frontalny!! Podobała mi się postawa Erika, który nie tracił cennego czasu na zagadywanie publiczności, tylko szybko zapowiadał kolejne niszczące numery, dzięki czemu cały gig wydał się jednym, spójnym, intensywnym atakiem na ośrodki słuchowe maniaków! Vomitory nie od wczoraj rezydowali na europejskich scenach i doskonale wiedzieli jak rozkręcić bardzo dynamiczny, pełen szaleństwa, machania dyńką (co muzycy non stop uskuteczniali) koncert! Co ja tu będę ściemniał, uwielbiam rozpierdol, jaki tych czterech panów robi na płytach, znam songi na pamięć, więc ich kolejny gig przyjąłem prawie w pozycji klęczącej ha ha. W strugach deszczu, zjebany jak koń po westernie, rzuciłem tylko okiem na gwiazdę wieczoru, czyli Entombed. Mimo, że oprócz nowych rzeczy (których nie trawię) grali kawałki z dwóch pierwszych płyt (które jak najbardziej lubię), to jednak nie przekonali mnie w wystarczającym stopniu, abym pozostał dłużej. Poszedłem wyczyścić nerki, oraz ponownie uzupełnić płyny ha ha. Nasuwa się jedynie pytanie w jaki sposób dotarłem do namiotu. Ale czy to ważne? ha ha.

    07.05.2005 (Sobota - dzień III)
    W taki oto sposób dotrwałem przepity, zmęczony, zmarznięty (ale trzeba być tfardym, a nie mientkim ha ha) do ostatniego dnia Fuck The Commerce 2005. Ostatniego, lecz najlepszego pod względem występujących kapel! Choć przyznam się bez bicia, że podczas pierwszych pięciu zespołów, czyli Perverse (Polska), Debauchery (Niemcy), Disparaged (Szwajcaria), Anata (Szwecja), Yyrkoon (Francja) robiłem wszystko (budziłem się, piłem, ubierałem się, piłem, jadłem, piłem, myłem się, piłem, chodziłem po stoiskach, piłem, dyskutowałem ze znajomymi, piłem... acha i jeszcze piłem ha ha), tylko nie oglądałem ich koncertów. Żadne z dźwięków tych kapel nie zadziałały aż tak mocno, abym przyjrzał się odbywającym się występom i dopiero Desaster spowodował, że z wielką ochotą ruszyłem dupę pod scenę. To moja druga konfrontacja na żywo z tymi thrash blackersami zafascynowanymi Destruction i Kreator i muszę stwierdzić, że znowu super bawiłem się przy wybranych kawałkach ze wszystkich płyt Niemców, oraz przeróbce "Troops Of Doom" Sepultura! Skóry, ćwieki, gwoździe, pasy z nabojami, headbanging, chóralne darcie mordy, podniosły klimat - po prostu zajebisty metal! Był to jedyny zespół na omawianej edycji festiwalu, który prezentował taki image i stanowił świetną odskocznię od reszty mniej lub bardziej brutalnych wyziewów! Hatesphere (na którą to nazwę skierowałem wzrok jedynie dlatego, że ekipa załapała się na niedawną trasę z Morbid Angel) całkiem silnie przyłożył słuchaczom między uszy agresywnym core'owo - thrashowym łupaniem. W domowych pieleszach nigdy nie docierała do mnie taka muzyka, ale na koncercie nabrała rozpędu i potrafiła przez dłuższy czas skupić moją uwagę. Bez rewelacji, ale plus dla Duńczyków! W końcu w ten deszczowy wieczór nadeszła kolej na brutalny death metal ze szczyptą melodii w wykonaniu Avulsed. Byłem niezmiernie ciekawy jak zaprezentują się Hiszpanie, postrzegani w pewnych kręgach jako legenda ciężkiego grania. Zespół promował swój nowy krążek "Gorespattered Suicide", choć oczywiście starszych utworów nie pominął i okazało się, że warto było zobaczyć ich na własne oczy! W warunkach koncertowych chłopaki radzili sobie niczym ryby w wodzie. Do statecznych absolutnie nie należeli, a najwięcej zamieszania robił nikt inny, tylko Dave Rotten! Z bezprzewodowym mikrofonem biegał, ryczał, kręcił głową nawet w trakcie growlowania, skakał w publikę, przybijał 'piątki' - bardzo żywiołowy frontman o mocnym gardle!! Mój pierwszy gig Avulsed wspominam całkiem dobrze, myślę, że dla każdego maniaka podziemnego łomotu była to propozycja nie do odrzucenia! Równie pozytywne wrażenia wyniosłem z show norweskiego Blood Red Throne, którzy z koncertu na koncert wypadali coraz lepiej! Już kiedy widziałem ich ponad dwa lata temu dawali radę i robili niezłe spustoszenie na scenie. Zespół przez ten czas zgrał się jeszcze bardziej, przywykł do scenicznych realiów i zaserwował precyzyjny, death metalowy majstersztyk! Dobry, klarowny sound, bardzo rytmiczna muzyka z wyraźnymi naleciałościami z najlepszych lat starej, amerykańskiej gwardii z Deicide, czy Monstrosity na czele! Na widok tak profesjonalnego show gęba sama się cieszyła, a jeszcze bardziej gdy po koncercie Skandynawów nadarzyła się okazja wychylenia kielicha z chłopakami... ichniejszą wódką "Stroh 80"! Cyfra w nazwie oznaczała ilość ognia w alkoholu, moc jak stąd do piekła!!! ha ha. Po całodziennych wojażach, odpowiednio zakropiony udałem się sprawdzić jak tym razem powiodło się moczymordom wyczynowym z Impaled Nazarene. Zapijaczonych Finów można kochać, albo nienawidzić! Mnie zdecydowanie ich twórczość wchodziła bez popijania i utwory zarówno ze starszego, black metalowego okresu, jak i obecne, bardziej punkowe oblicze zespołu doceniam jednakowo! Nie zabrakło niekwestionowanego hymnu Impaled Nazarene "Total War - Winter War", przy którym każdy ekstremista pod sceną odpowiadał twierdząco kurduplowatemu Mika na apel: "Do you want total war? Do you want fucking war?!!!" A że Impaled Nazarene chyba nigdy nie wyszli na scene trzeźwi (bo i po co?! ha ha), więc rozrywka była gwarantowana! Cóż, rock'n'roll i basta! W końcu przed północą na deskach znaleźli się mocno wyczekiwani ojcowie grind death, czyli Suffocation! Najpierw Amerykanie zniszczyli mnie w średniej wielkości klubie na trasie europejskiej tuż po reaktywacji pod koniec czerwca 2004! Wiedziałem więc czego się spodziewać, ale koncertem na Fuck The Commerce 2005 przebili najśmielsze oczekiwania! Tym razem na ogromnej scenie, z zajebistą grą świateł, masakrującym brzmieniem popełnili taką sztukę, że po wszystkim nie było czego zbierać z ludzi! W ponad godzinnym secie zagrali utwory z każdej płyty, włączając w to ostatni album "Souls To Deny" i przez wielu uważany za najlepszy mini krążek "Despise The Sun"! Siła i precyzja!!! Deszcz? Owszem, ciągle padał, ale paradoksalnie bardziej przemoczony byłem z potu, ze zmęczenia, z szaleństwa przy muzyce Amerykanów, niż z powodu kapryśnej pogody! Ostatnim bandem na tegorocznym festiwalu w Luckau byli jedni z liderów szwedzkiego black death metalu, czyli powstali z grobu Dissection, których obejrzało zdecydowanie mniej fanów niż Suffocation, rzekłbym garstka! Może wpłynęła na to ulewa, może późna pora - godzina druga w nocy! Nie zmienia to faktu, że charyzmatyczny Jon ze swoją na nowo skompletowaną załogą dali koncert, który mogę zrelacjonować tylko i wyłącznie w superlatywach! W przestrzeń nocy poleciały songi z obu płyt zespołu: "The Somberlain" i "Storm Of The Light's Bane", wykonane ostro, drapieżnie, a zarazem dokładnie, precyzyjnie, z tak charakterystycznymi dla nich melodyjnymi solówkami, które brzmiały naprawdę smakowicie. Niestety bez przerwy zacinający deszcz spowodował, że sprzęt (mimo iż znajdował się pod zadaszeniem) pykał, skwierczał, dusił się i szwankował, do tego stopnia, iż band zmuszony został zejść ze sceny wcześniej niż planowano! Wielka szkoda, że nie zdążył zagrać nowego utworu "Maha Kali"! Trudno, co robić? Mimo wszystko skrócony show Dissection był doskonałym zakończeniem imprezy, gdzie królował metal, alkohol, dobra zabawa i... kiepska aura! Mam nadzieję, że w przyszłym roku organizatorzy pójdą po rozum do głowy i zamówią lepszą pogodę ha ha! Bo co do składu i ogólnej atmosfery nie miałem żadnych zastrzeżeń! Tak trzymać i do następnego razu!!! Ave Satan!


    tekst: Michał Kowalski
    zdjęcia: Monika Serafińska