Metalmania 2004, 13.03.2004, Katowice, Spodek
Data dodania 2004-03-18Dodał TomashChyba nie tylko ja miałem trochę mieszane odczucia co do przebiegu tegorocznej edycji Metalmanii. Skład nie robił takiego wrażenia jak choćby ten z zeszłego roku, i tym razem zestaw był uważam, aż za bardzo 'zróżnicowany' i za bardzo 'polski'. O tym, że Vital Remains nie będzie każdy wiedział już wcześniej, i nawet jak byli jeszcze na plakatach, to każdy chyba w głębi podejrzewał, że to i tak ściema. Piwo też nie dopisało... ale za to dopisało ogólne wkurwienie kilkoma sprawami, czekanie, i znudzenie spowodowane kilkoma zbędnymi występami. Kilku zespołów uczestniczących w tej Metalmanii nie powinno po prostu być w programie tego festiwalu, i nie wiem jaki jest sens w zapychaniu tego piknika zbędnymi nazwami... Cóż, jaki pan taki kram...
Zaczęło się tak jak w ubiegłym roku, czyli od małej sceny. Neolith niestety nie widziałem, bo dotarliśmy z małym opóźnieniem, i zameldowałem się w okolicach sceny gdzieś w połowie koncertu Centurion, który jakoś nie zrobił na mnie żadnego wrażenia, nie powalił... podobnie jak występująca zaraz po nich Luna Ad Noctum. Ci akurat cackali się z ustawianiem chyba dłużej niż sam ich koncert trwał. Pozowane miny, chujowe mejkapy, koncert bardzo przeciętny - jedynie pobudzili ludzi zagranym na koniec "Into The Pentagram" Samaela i tym sposobem kapkę się obronili...
Jakoś mniej więcej kilkanaście minut po 11:00 ruszyła duża scena i konferansjerką w tym roku zajął się również Jerry. Zaczęło się od powitań, zapowiedzi co czeka przybyłych i kilkunastu sekund ciszy - przez wzgląd na ostatnie, przykre wydarzenie w Madrycie. W tym miejscu ukłon w stronę organizacji, że pomyśleli o tym. Chwilkę później maraton na dużej scenie Spodka rozpoczęła Trauma. Bieda, po prostu bieda i na tym można skończyć. Brzmienie dramatyczne, rozpływało się w każdą z możliwych stron, muzycy jacyś zaspani - poza Chudym, który radzi sobie w Traumie coraz lepiej. Set mieszany, ale z naciskiem na nową płytę. Generalnie fatalne rozpoczęcie zabawy na main stage niestety.
Zajrzałem na kilka minut z 'ciekawości' hehe na małą scenę, a tam męczył się Chainsaw, nazywany przez niektórych polskim Iron Maiden...ale jeszcze bardziej męczył się kurwa Immemorial. Muzyka Chainsaw nie leży w kółku moich zainteresowań, ale i koncertowo nie popisali się chłopaki (na HF 2002 wypadli o wiele lepiej), zaś Immemoriali trema zjadała, w szczególności wokalistkę nerwy zżerały ewidentnie. Ciśnienie skoczyło, czerwień momentalne. Jeden chłop wycedził pod nosem 'pokaż cycki'. Nie wiem czy słyszała, ale oczekiwanego efektu ów człek się nie doczekał...ale w zamian był rozprzestrzeniający się z każdym kawałkiem buraczek na twarzy i łapach... a koncert był zwyczajnie nudny... zero jakiegokolwiek kontaktu z ludźmi i sonicznego kopa...
Nie rozumiem buńczucznego tonu zapowiedzi 'rewelacji' powstałej z połączenia sił Esqarial i Grzesia Kupczyka. Na żywo dali popis w nowym składzie i po tej szopce z pewnością nie sięgnę po ich album. Z kiedyś dobrego death metalowego zespołu zrobił się hewi metalowy gniot. Całego ich koncertu na szczęście nie widziałem, sprawdziłem kilka pierwszych numerów i całkowicie wystarczyło. Grzesiek szalał na scenie w najlepsze, braku żywiołu nie można mu zarzucić, a wioślarze Esqariala dumnie starali dotrzymywać mu kroku. Muzycznie + wizualnie wypadło to jak rasowy hewiur z piskami spowodowanymi tradycyjnym w tej stylistyce gnieceniem wora. Takich dźwięków nie kupuje i pewnie nigdy nie będę. Ludziom się podobało, przyjęli Grzegorza Esqariala dość cieplutko...
Decapitated - pierwszy i jeden z kilku zespołów, które pokazały na tej Metalmanii klasę. W zasadzie wraz z ich koncertem tak naprawdę zaczęła się Metalmania 2004. Na przestrzeni kilku minionych lat widziałem ich kilkanaście razy na różnych scenach i z każdym kolejnym koncertem widać u nich coraz większe obeznanie ze sceną, ogranie, doświadczenie i masę zagranych koncertów. Bardzo dobry, żywiołowy koncert. Zabrzmieli ciężko i w miarę selektywnie. Poleciały kawałki przede wszystkim z "The Negation", ale były też starsze rzeczy - jak "Mother War" czy rewelacyjny "Spheres Of Madness". Świnia prowadził cały koncert do przodu, nawiązał dobry kontakt z maniax (tak on jak i reszta, nawet Hiro, wycisnęła z siebie wszystko). No i bez włosów też potrafi pięknie frontmanić hehe...
Krisiun... hm... mniam!!! Cios w niebiosa... brutalne, ponad półgodzinne show zafundowali nam ci trzej oddani death metalowej sztuce maniacy. Bardzo dobrze, że Morbid zabrał na trasę to brazylijskie trio - oni na koncertach miażdżą, tak samo, a może bardziej niż na płytach - mam tu na myśli w szczególności ich nowy, niezwykle udany krążek "Works Of Carnage", z którego to zaprezentowali kilka bluźnierstw, m.in.: "Murderer" i "Thorns Of Heaven". Program zróżnicowany, z każdej płyty coś zapodali (poza jedynką - przynajmniej ja nie odnotowałem), poszło "Dawn Of Flagellation", "Conquerors Of Armageddon", "Vengeances Revelation" i kilka innych. Krisiun jest dobrze znany polskiej publiczności, toteż przyjęcie mieli diabelskie. Naprawdę potężne misterium... ale wciąż uważam, że o drugim wiośle powinni poważnie pomyśleć - nie znaczy to absolutnie, że zabrzmieli lipnie... nie, wręcz przeciwnie, wyszło masakrująco, ale drugie wiosło dodaje zawsze większej mocy muzyce.
Najbardziej żałosnym pomysłem ze strony organizatora było zaproszenie zespołu Epica. Nazwijmy to standardowo - (ponownie) 'z ciekawości' poszedłem zobaczyć fragment ich koncertu. Cudo na miarę sezonowców The Sins Of Thy Beloved kilka lat temu. Na scenie ruda locha w dziewiczym stroju, jej wokal totalnie z playbacku, i kilku klimaciarzy pozujących na metalowców. Nędzny, klimatyczny 'metal' jednym słowem...
Tak się niestety złożyło, że widziałem Tenebrosus na małej. Ich chujowaty koncert ze Smash Fest na zawsze pozostanie w mojej pamięci, i także tym razem udowodnili, że w lidze polskiego szitu są absolutnie na prowadzeniu. No proszę... makijaże, gołe klaty (sposób na babki? powodzenia...), prostacki black metal. Jeszcze nie zaczęli koncertu, a słusznie można było zacząć podejrzewać, że będzie to niecodzienne wydarzenie. Po technicznych ceregielach, groźny wokalista zakwiczał zmutowanym głosem do mikrofonu, bardzo oryginalnym jak na rozpoczęcie koncertu, po prostu 'napierdalać!!!'. Koleś zafundował ubaw po pachy. Podsumowując, ich koncert to szopka na 0, a nie na 666 pkt - do czego pewnie dążyła ta sensacja ze Świnoujścia, ale się nie udało. Skończyło się, zeszli ze sceny... głowy pochylone w dół, szybki krok przez publikę i w myślach pewnie 'tylko się z nas już nie śmiejcie'. Worków pokutniczych brakowało jedynie do tej sytuacji...
Po Epice nastąpiła dłuższa przerwa techniczna i na deskach dużej scenki pojawili się panowie Norwegowie z Enslaved. Byłem ciekaw jak wypadną w takich warunkach... Obejrzałem pierwszych kilka kawałków i prywatnie - zawiedziony byłem mówiąc delikatnie. Jakoś klimat ich muzyki gdzieś zniknął. Poza tym utwory z nowej płyty Enslaved (niestety nie miałem okazji sprawdzić jeszcze w wersji audio) miernie na żywo zdają egzamin, zupełnie nie kopią - a przynajmniej w tamto sobotnie popołudnie nie wywarły koncertowo wrażenia. No i brzmienie okazało się być podłe dla Enslaved - takie jakieś plastikowe, lightowe i negatywnie wpłynęło na kilka spraw. Zespół się starał, było to widać, i za to respekt zawsze jest. W Krakowie dali potężne show, na Metalmanii tylko średni koncert. Szkoda, bo to solidny band przecież...
Muzykę takich zespołów jak Michael Schenker Group regularnie omijam. Byłem świadkiem początku koncertu tejże grupy i w miarę szybko odpuściłem sobie to przedstawienie. O jednym jeszcze chciałbym wspomnieć - a mianowicie o sposobie reklamowania adresu strony Schenkera. Tuż przed koncertem MSG jeden z technicznych przykleił na sprzęcie taśmą kilka kartek wyrwanych z zeszytu szkolnego, na których widniał napisany czarnym markerem adres: www.michaelschenkerhimself.com . Może lepiej nie komentujmy tego...
Na małej scenie polskie ekipy produkowały się jedna za drugą, z pewnymi przerwami co kilka bandów. Rezygnując z MSG udałem się na koncert Hedfirst. Bardzo energiczny zespół, tak jak ich muza. Przyjęcie również w porządeczku, sporo ludzi się na Hedfirst bawiło - ich skoczna, mocarna nuta na żywca sprawdziła się doskonale, a przy "Davidian" MH nastąpiło apogeum! Po Hedfirst trochę death metalu na side stage - Mutilation, a zaraz po nich Devilyn. Szkoda, że Shadows Land nie dał rady zagrać. Z całym szacunkiem, ale nie uważam Mutilation za zespół który powinien zastępować SL. Ostatnie koncerty Mutilation na których byłem nie wypadają nadzwyczajnie, zwyczajnie średnio, a czasem nawet blado... Było co prawda lepiej niż poprzednio, więcej życia, ale pomimo, że chłopy mieliły ile wlezie, muzyka idzie swoim torem... a ta jakoś była live pozbawiona brutalności i mnie osobiście nie zmiotła. Co do Devilyn, chciałem zobaczyć jak wypadną w nowym składzie, bo od czasu poważnych roszad nie miałem okazji widzieć Devilyn na scenie... i na tej zmianie składu, uważam, że Devilyn po prostu zajebiście ucierpiał. Na żywo to już nie ta miazga co kiedyś. Novy'emu kontakt z publiką przychodził od zaraz bez problemu, konferansjerka cały czas, a jego następca nie nadaje się na frontmana do takiego zespołu - sorry, ale taki gardlarz pasuje do zespołu w okresie pierwszych demosów, a nie do Devilyn! Nie to gardło, poza tym sztywno i
sucho pomiędzy kawałkami... reszta - żywioł i rozpizd... Co do oceny nowego oblicza muzycznego Devilyn wstrzymam się do momentu ukazania się ich nowej płyty. Dużo ludzi zgromadziło się pod sceną. Widać było, że ludziska były ciekawe tego jak 'nowy Devilyn' wypada na żywo...
Jakaś obsuwa czasowa na głównej scenie, ale tragiczny MSG męczy pytę dalej... już ściemniło się na dobre kiedy Atrophia Red Sun zajęła małą scenę. Po naszej lewej, a prawej sceny ustawiono duży ekran, na którym podczas koncertu ARS leciał film, będący odzwierciedleniem zainteresowań Covana tematem terroryzmu i pokrewnych. Uważam, że z muza & klimatem ARS ten temat w pewnym stopniu koresponduje. Po pierwsze - koncert Atrophii przyciągnął ludzi pod scenę, dwa - wizualny aspekt miał tu też myślę znaczenie, trzy - zaczęli jak jeszcze MSG mordował ludzi. Tak więc frekwencja na ich koncercie była niezła. Atrophia Red Sun dała bardzo energiczny koncert, mam na myśli Cov'iego & Piotrka. Zagrali numery oczywiście z fenomenalnej "Twisted Logic". Mniej więcej w połowie ich koncertu 'musiałem' hehe udać się na salę obok, bowiem lada chwila swój koncert miał zaczynać wiadomy zespół. Jednak to co miałem okazję zobaczyć/usłyszeć utwierdziło mnie w przekonaniu, że ARS, razem z Hedfirst, postarali się o najlepsze koncerty na małej scenie (z tego co osobiście widziałem). Przynajmniej dla mnie były to najlepsze gigi na dołączonej scenie...
Uhhh, trochę przydługawa przerwa techniczna... nic dziwnego - Death Metal Gods! Commando Sandoval za swoim ogromnym zestawem pojawił się na scenie Spodka jako pierwszy, potem reszta - Steve, Trey i Tony z Monstrosity (obecny wspomagacz gitarowy MA na koncertach). Morbid Angel !!! Rozpoczęli - "Day Of Suffering" na powitanie! Ludzie momentalnie zaczęli obydwoma wejściami ładować na płytę. Pierwsze co uderzyło w oczy/uszy to mistrzowska gra Sandovala. Wiadomo, że ten człowiek to maszyna... i jego instrument był najlepiej nagłośniony. I co dziwne, podczas dwóch pierwszych kawałków Morbid Angel brzmienie zawiodło, i było takie jakoś okropnie delikatne. Potem na szczęście wszystko w tym temacie się znacznie polepszyło i można było bez skrzywienia delektować
się soundem hehe, i muzą naturalnie... Program koncertu Morbid z jednej strony zróżnicowany, a z drugiej nastawiony na "Heretic" - w końcu trasa promująca ten, wg mnie osobiście mizerny album. Lecz nie zaprzeczę - utwory z tej płyty na żywo sprawdzają się nieźle, i tu jest kolejny dowód na to, że ich ostatnią płytę produkował osioł a nie spec od studyjnych spraw. Świetnie wypadły "Curse The Flesh", "Enshrined By Grace" i kilka innych z "H". Nie mogło zabraknąć killerów, ale spodziewałem się, że będzie ich więcej... lecz nie zamierzam narzekać, bo zagrali tak wspaniałe rzeczy jak "Rapture", wspomniany "Day Of Suffering", "Where The Slime Lives", "Lord Of All Fevers And Plagues", "God Of Emptiness", "Chapel Of Ghouls". Zahaczyli także o "Formulasa" z którego poleciały "Chamber Of Dis" i "Bil Ur-Sag". Godzinę czasu trwał koncert Morbid Angel i z pewnością był to bardzo dobry gig, jednak nie rewelacyjny. Nie ukrywajmy, że przy muzyce Morbid Angel powinno się momentalnie paść na kolana, ale jakoś niestety tak się dzieje, że każda następna płyta MA jest coraz rzadziej słuchana w pozycji klęczącej. Podobnie sprawa wygląda z koncertowym obliczem - przyjęcie wydaje mi się, że bardziej przez absolutny respekt i wspaniałe utwory z przeszłości, niż nowe rzeczy i miazgę na scenie o którą Morbid Angel niestety nie za bardzo się postarał. Było porządnie, żywiołowo, jednak za mało aby powiedzieć, że zrobili totalne wrażenie. Tony z Tuckerem co prawda napędzali wszystko do przodu, a Trey spuszczał się przy swojej gitarce (no i nie trzeba wspominać, że wystąpił obowiązkowo w białych butach?). Dla niego obecnie koncert Morbid Angel to chyba okazja na intensywny balet ze swoim instrumentem. Nie ma po prostu drugiego takiego, który by przybierał tak dziwaczne i komiczne wręcz pozy hehe... niektórzy może w taki sposób przeżywają swoją muzykę, jego sprawa...Po Morbid Angel oczekuje się jednak czegoś więcej niż tylko bardzo solidnego koncertu.... No a poza tym trochę szkoda, że zapomnieli o "Gateways...".
Tiamat to stali bywalcy tego festynu i zawsze ich koncerty w Polsce spotykają się z entuzjastyczną reakcją... mają w rękawie kilka takich kawałków, które same za siebie mówią, i bez których koncert Tiamat nie miałby sensu. Nie inaczej było tym razem, zagrali rzecz jasna genialne "Whatever That Hurts", "In A Dream", "The Ar", "The Sleeping Beauty" (z gościnnym udziałem Fernando z Moonspell w refrenach - uważam, że wyszło świetnie!), a na koniec obowiązkowo "Gaia"! Ale był jeszcze większy staroć, a mianowicie "Lady Temptress"! Ostatnie płyty Tiamat nie działają na mnie jak kiedyś "Clouds" czy "Wildhoney", ale z ich wszystkich można wyłowić kilka fenomenalnych numerów takich jak "Cold Seed", "Phantasma De Luxe", "Brighter Than The Sun", "Wings Of Heaven" - tych także nie zapomnieli zagrać. Serio, porządny koncert, i po raz kolejny w innym składzie. Klawiszowiec mi nie znany, i gitarowy też jakiś nowy bodajże (bo Tom to na pewno nie był, chyba, że ma operację plastyczną za sobą hehe...). No i kto obstawia, że zagrają na następnej Metalmanii? :-)
Przypadkiem otarłem się o koncert Asgaard, a mówiąc ściślej - o fragment ich koncertu. To co widziałem i usłyszałem upewniło mnie w tym, że zdecydowanie lepiej spędzę czas z kawą i hamburgerem w oddali od małej sceny... Wybaczcie też, ale o występach Bright Ophidia i Spinal Cord nie powiem nic bo nie widziałem. TSA odpuściłem oczywiście. To zrozumiałe...
Z Moonspell sprawa wygląda podobnie jak z Tiamat - oba zespoły czują się w Polsce niemal jak w domu. Moonspell był jedynym z zagranicznych gości, który postarał się o scenografię. U nich zawsze wizualny aspekt jest dość istotny, i dobrze to współgra z muzyczną stroną. Choćby flagi z jakimiś symbolami itp., lub Fernando wymachujący jakimś kijem... a efekt jednak daje. Koncert Moonspell mogę śmiało powiedzieć, że był najlepszy ze wszystkich koncertów na 18-tej Metalmanii! Uważam, że był to jeszcze lepszy
występ niż przykładowo na Mańce 2002. Fernando po raz kolejny pokazał, że jest jednym z najlepszych showmenów. On zawsze wczuwa się w klimat muzyki i wagę słów, i od zaraz nawiązuję niezwykle bliską więź z publicznością. Przyjęcie mieli kapitalne, i najlepiej wypadli - po prostu nie ma się do czego dopierdolić hehe... Dużo z nowej płyty, i takie piosenki jak "In And Above Man", "Everything Invaded" czy inne z "The Antidote" w wersji koncertowej nabierają odpowiedniej atmosfery, słowem - zyskują na klimacie i ich przekaz zostaje w dość dużym stopniu spotęgowany. Co także ważne - pysznie zabrzmieli, jedyny band który w zupełności nie miał żadnych kłopotów w tej materii, i koncert Moonspell został wzbogacony o wspaniałą grę świateł. Nie zapomnieli o swoich klasykach, przy których cała płyta Spodka poszła w tany, kupili bez problemu ludzi... zagrali "Alma Mater", "Vampiria", bardzo dużo z "Irreligious" - świetne "Opium", tak samo jak diaboliczne "Mephisto", oraz "Ruin And Misery" i tradycyjnie na zamknięcie show - wyśmienite "Full Moon Madness"! Gdzieś wśród tych kilkunastu kawałków jakie zagrali odnotowałem jeszcze "Devilred" z poprzedniego lp. Przypuszczalnie ukaże się DVD z tego koncertu Moonspell, i dobrze - warto udokumentować ten zajebisty koncert!
Kilka lat temu mój kumpel zaraził mnie trochę muzyką Soulfly i tak się stało, że miałem okazję widzieć ich wcześniej dwa razy na koncertach w Stodole. Soulfly nie jest dla mnie specjalnie ważnym bandem. Owszem, kilka niezłych piosenek mają, i na żywo też porządnie wypadali... no właśnie, czas przeszły jak najbardziej tu na miejscu, bo obecnie Soulfly niestety trąca dramatem i to co zaprezentowali w Katowicach to mówiąc krótko i dosadnie - żenada... Co z tego, że "Prophecy" jest świetnym trackiem na otwarcie, skoro zabrzmiał dennie? Z nagłośnieniem jak widać, bywało różnie, ale niestety częściej gorzej... pierwsze kilka kawałków Soulfly wyszło
po prostu tragicznie. Fakt, że grali "Bleed", "Seek N Strike", "Jumpdafuckup" połączone z "Bring It", ludzie skakali przy ich muzie... jednak na scenie to nie brzmiało i nie wyglądało jak Soulfly! Fajnie, że było coś z Sepy, którą Max zresztą ogrywa na koncertach ile się da, a w wywiadach odcina się od tego zespołu. Nie w porządku z jego strony... Było "Roots Bloody Roots", "Arise", "Refuse/Resist". Totalna zmiana składu dokonana przez dyktatora Maxa (a zapomniał "Dictatorshit"? haha) wyszła beznadziejnie, i jest to najgorszy skład Soulfly. Zdezorientowany basista, koleś ani trochę nie dorównuje Marcelo, a gitarzystę.. powinni na zbity pysk wyjebać. Nazwaliśmy go karate - turystą. Gość grał koncert z plecakiem na plerach i zachowywał się jakby był na WF-ie. Młody niezwykle bąk, nie zaznajomiony z koncertami... Poza tym, w jednym numerze na scenie pojawił się jakiś inny młodzian (ze źródeł słyszałem, że to ktoś z famili Cavalera) i zakrzyczał text - katastrofa... Nie wiem, czy tylko ja tak to odczułem, ale Max nie daje na scenie z siebie tyle co kiedyś. Jakiś skwaszony, zmęczony.... Pomimo to, respekt dla niego i jego twórczości mam, lecz sam koncert był słaby... a wszystko skończyło się jakoś przed 2:00 nad ranem...
Podsumowując krótko i zwięźle - w tym roku na Metalmanii było po prostu średnio... rok temu było o wiele, wiele lepiej... do następnego, i oby lepszego!