Zaloguj się na forum
×

Premiera



  • Mystic Festival 2002, 26.10 Katowice, Spodek

    Data dodania 2002-10-29Dodał Tomasz OsuchKolejny duży koncert, i przede wszystkim kolejna porcja extremalnych dźwięków zbliżała się z dnia na dzień coraz bardziej, aż w końcu zapowiadana od kilku miesięcy data trzeciej edycji Mystic Festival stała się faktem.Tym razem inne miejsce. Nie hala krakowskiej Wisły, tylko katowicki Spodek (co było chyba nie najlepszym posunięciem, ale o tym później...). Tak więc zaraz z rana wesoły busik, w którym rzecz jasna toczyła sie imprezka, dostarczył nas na miejsce. Dzięki złocistym trunkom podróż mimo że krótka, minęła jeszcze bardziej w oka mgnieniu hehe... Na miejscu pierwsza oznaka, że może być dramat - frekwencja. Za niecałe pół godziny mają wpuszczać, a tu tylko 500 osób! To raz, a dwa... oczywiście nie wpuszczono jak zapowiadano wcześniej, o godzinie 11:00, tylko ponad godzinę później. A w środku, z biegiem czasu niestety biednie jeśli chodzi o ludzi. Niby przybywali kolejni uszestnicy, ale reasumując ten temat - było po prostu gdzieś cztery raz mniej, niż przepisy BHP przewidują...

    Oczekiwanie na pierwszy zespół wzrasta, czas sie dłuży, ludziska kolejne piwska grzeją i ziewają z nudów. Nagle, z opóźnieniem takim, że lepiej nie mówić pojawił się na scenie Frontside. Co jest?!.... Nie wiadomo z jakiej racji, nie byli wymienieni w składzie, niespodzianka jaka czy co?! Fakt faktem, ten band z Sosnowca muzę gra niezłą, wyjątkowo koncertową i żywiołową. Ale pojawienie się niezapowiadanego wcześniej Frontside, do tego z dużym opóźnieniem, było po prostu kolejnym znakiem że coś się ewidentnie pieprzy. Koncert Frontside oglądało mało osób. Nie dlatego, że ludziom się nie chciało, tylko że ludzi było dramatycznie mało... Frontside pograł 25 minut, prezentując niezwykle energiczne numery z poprzedniej płyty, jak i z nowej. Niestety, Frontside - na dobrą sprawę core'owy Napalm Death, spotkał się z gównianym przyjęciem. A wydzierająca chóralnie klasyczne 'wypierdalać!' w przerwach między kawałkami publika, okazała się po prostu żałosna. Na co wokalista zgasił owych krzykaczy cynicznym trochę tekstem, że zaprasza po koncercie do baru na piwo i wtedy wymienimy poglądy hehe.... Dobre! Przyjęcie Frontside żadne, a muza bardzo dobra przecież.

    Po Frontside znów długa przerwa i na scenę wychodzi norweski Myrkskog. Hm... Gdzie Scarve, gdzie No Return?! Oczywiście kurwa, nie zagrają. Jak z nie oficjalnych źródeł wiadomo, ponoć zespoły jeżdzące na trasie wspólnie z Nile (czyli Sinister, Myrkskog, No Return i Scarve) zostały zatrzymane na granicy. Ale na szczęście dojechały, ze sporą obsuwą czasową, tak więc kogoś trzeba było z grafika wypierdolić. Niestety, padło na Francuzów. Taka wersja przebiegu wydarzeń poszła w obieg wśród ludzi. Myrkskog zaczął łojić i już w pierwszym kawałku dały się we znaki problemy czysto techniczne. Wokalu nie było słychać, a pozostałe instrumenty zlały się w jedno i w rezultacie wyszło beznadziejnie. Potem z wokalem sie tylko poprawiło, ale co z tego skoro muzycy byli jak na muzę którą grają, wyjątkowo statyczni. Owszem, coś tam próbowali, ale w efekcie wyszło gorzej niż lepiej. Z płyt Myrkskoga słucha się pysznie, zaś na żywo, po prostu słabiutko. Wizulanie, nie postarali się, nie zrobili żadnego młynu i chyba byli trochę zestresowani, że w trójkę grają na takiej scenie. Brzmieniowo przez cały koncert Myrkskog, jedna, płaska ściana dźwięku. Ludzie w amok także nie wpadli. Myrkskog zagrał bodajże ze sześć numerów, zarówno było cosik z "Deathmachine" jak i nowego "Superior Massacre". Na przykład tytułowy "Deathmachine" który kopie po dupie że aż miło, wyszedł jak ciepłe kluchy. Wszystko się zlało w jedną całość.... Blisko pół godzinny, niestety cienki koncert.

    Prowadzący festiwal, Jarek Szubrycht zapowiedział niespodziankę całej imprezy, fińska 'rewelację' Sinergy. Nawiasem, szczerze mówiąc, trudno nazwać to prowadzeniem festiwalu - biorąc pod uwagę częstotliowść zapowiadania kolejnych grup. Ale mniejsza już o to. Szkoda tylko, że zrezygnowano ze Scarve i No Return, i nawet nie pokwapiono się o to, aby jakoś to wyjaśnić oficjalnie w sensowany sposób. A Sinergy które obficie posiało muzycznej nędzy i dramatu, przyciągnęło sporą garstkę fanów. Ten zespół to według mnie typowy, ciepły bob muzycznego przemysłu, posiadający w składzie dwie znane persony i grający prostszą od budowy cepa muzę. Ale to moje zdanie. Wszystkie numery identyczne, oparte na schemacie - srutututu, pitupitu i jedziemy na koniku, zostały dobrze przyjęte. Na scenie w sumie dzieje się trochę. Biegają cały czas i mielą czaszkami. Power - gruszka, piskliwa wokalistka Kimberly goniła po scenie jakby jej ktoś kij w dupę wsadził. Jednak basistka rządziła.... Kumpel mówi, że nie wychodziłby przez tydzień z hotelu, ale nie do tego zmierzam, hehe... Bowiem rekwizyt, taka maskotka uczepiona na basie, obrazowła klimat znany z początkowego okresu Guns N Roses. Taka dygresja.. Starczy.. Na szczęście aż po 40 minutach skończyli. Na bis wyskoczyli jak opętani, złapali wiosła ucieszeni że pedalić jeszcze będą, a za Laiho wybiegł organizator i zakomunikował, że nie mogą już grać. Kimberly stanęła zdezorientowana na środku sceny i co tu robić? Coś przecież trzeba ludziskom powiedzieć?!... I rzekła, że zaraz wystąpi inny, naprawdę świetny, wielki zespół, Sinister! O tym nie musiała mówić, bo pozycję holenderskiego kwartetu każdy zna chyba od lat... Jedyne co w Sinergy mnie osobiście sie podobało, to intro od którego zaczęli...

    Nareszcie zaczęło się robić na scenie i przed nią jakoś tak przyjacielsko. Jaro wyszedł i zapowiedział porcję death metalu. Muzycy Sinister sprawdzili sprzęt, Stan z Houwitsera który był także obecny, wspierał rozmową i death metalowym duchem swoich ziomali, a ci zaś bez cackania się zaczęli... od genialnego intra "Carnificina Scelesta". Trudno wyobrazić sobie lepsze rozpoczęcie niż ta wspaniała introdukcja z "Cross The Styx". Podniosła atmosrefa i zaczynamy sieczkę! Lecą same petardy - świeży "Bleeding Towards The Wendigo", klasyki "Sadistic Intent", "Bastard Saints", "Awaiting The Absu" i również nowy "Judicious Murder". I outro.... cooooo, już koniec?!?!... Po prostu śmieszne, Sinister krócej na scenie niż Myrkskog czy Sinergy. Zespół - klasyk europejskiego death metalu zagrał zaledwie pięć wspaniałych numerów, które dopiero robiły smaka na następne, ponieważ nikt chyba nie podejrzewał, że tak szybko skończą. Ponadto, nie sposób zapomnieć o pewnym incydencie który spieprzył Sinisterowi występ. To była niemalże profanacja. W połowie, nie dość że krótkiego koncertu, zaczęto wystawiać drugą perkusję obok zestawu Aada, kilkanaście osób kręciło się koło niego, i z boku sceny. Nieład... Kolejny zawód związny z trzecią edycją festiwalu. Po prostu spierdolono Sinistrantom death metalu dobry występ, który zapowiadał sie z kolejnym numerem coraz lepiej. Holendrzy zagrali niezły koncert, z nowym gitarzystą Pacalem, aczkolwiek na poprzedniej edycji Mystic Fest zagrali jeszcze lepiej. Maniacy również domagali sie Sinistera, ale cóż, niestety 'siły wyższe'...

    Chociaż, z drugiej strony, nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. A to tylko przez wzgląd na to, iż lada chwila kontynuację deathowego misterium miał przejąć Nile!!!!!! W przypadku Nile, dłuższa przerwa techniczna była jak najbardziej zrozumiała.... W końcu wyszli i rozpoczęli death metalowy rytuał na najwyższym poziomie, poprzedzony 'egipskim' introsem. To co działo się na scenie, po prostu nie sposób opisać w kilku zdaniach. Ci goście to Bogowie!!! Spodziewałem się, że koncert Nile będzie wyjątkowym wydarzeniem, ale nie przypuszczałem, że aż takim! Prawdziwe misterium. Co za feeling, co za precyzja! Maksymalna koncentracja na swoich partiach, a przy tym młyn straszny na scenie. Wszystko co do sekundy zagrane idealnie. Grają najlepsze numery ze wszystkich płyt. Wszystkiego po trochu - "Serpent Headed Mask", "Barra Edinazzu", Defiling The Gates Of Ishtar" czy "The Howling Of The Jinn", zmixowane w tym piorunującym secie razem z kilkoma szybkimi torpedami rozpoczynającymi najnowszą płytę "In Their Darkened Shrines", z których przy "The Blessed Dead" i "Sarcophagus" był największy wypizd chyba. Miazga pod każdym względem. Scenicznie Nile jest nie do pokonania. Z każdego z muzyków emanuje wyjątkowa charyzma i indywidualna ruchliwość - z wyróżnieniem śpiewającego basisty Jona Vesano. Ten człowiek to istny showman! Pozostali również. Nie wiem kurde jak oni to robią... Trzy różne wokale, co do sekundy wiedzą kiedy, gdzie, jak przejść, i jak zaśpiewać. A o tym jak mieszają i molestują swoje instrumenty nie trzeba mówić. Nagłośnienie całego koncertu, brzmienie - miód dla uszu! Rewelacja! Jeszcze do tego te wstawki w poszczególnych numerach. Wszystko przemyślane z myślą o koncertach i profesjonalnie wkomponowane w siebie. Kontakt z publiką wyśmienity po prostu, co w przypadku kapeli o orientacji, ogólnie mówiąc brutal death, nie często się zdarza. A tu, pełen entuzjazm, radocha, i całkowity ogień. Profesjonalizm przez godzinę. Atmosfera nie spotykana na żadnym koncercie, po prostu Nile tak tylko potrafi. Na zakończenie koncertu poleciał "Black Seeds Of Vengeance", pod koniec którego na scenę wybiegło kilku 'znajomych' muzyków, i wspólnie z Nile zrobili finalną masakrę! Tym przyjacielskim gestem, występ Nile dobiegł końca. Koncercik wspaniały. Osobiście utwierdziłem się w przekonaniu, że konkurencja została w tyle, i Nile jest na pierwszym miejscu jeśli chodzi o światowy death metal. Ten koncert oglądali chyba wszyscy co przybyli na festiwal (reasumując - jak na moje oko, było 1500 osób). A kto nie widział i wolał pianę pić, niech żałuje, naparwdę niech żałuje... Mistrzostwo świata, dla mnie najlepszy koncert tego festiwalu.

    Scenę zaczęto upiększać w jakieś parawany po obu stronach i w kolorowy, nienajlepszej jakości back. Gamma Ray był jednym z dwóch nie oczekiwanych przeze mnie zespołów ze składu Mystic Festival 2002. Klasyk klasykiem, ale nie mogę się przekonać, jakoś do power metalu mnie nie ciągnie, a raczej odpycha. A to głównie prez wzgląd na te wokale i słodziki w gitarach. Lecz to moja sprawa... Przypuszczałem, że Gamma Ray grająca przecież muzyczkę żywiołową, skoczną, po prostu stricte koncertową, na scenie jakoś bardziej się będzie ruszała. Coś tam się działo, ale to i tak było niewiele, i nie było to adekwatne do wymogów jakimi rządzić się powinna taka właśnie muza na żywo. Ludzi jak najbardziej kupili sobie. Jak dotychczas, Gamma Ray miała najlepsze przyjęcie ze wszystkich. Ja się tam nie podniecałem power love metalem ani trochę. Na pewno, obiektywnie ujmując całą sprawę, nie był to zły gig. Dla maniaków German Power Wolves bez wątpienia coś wspaniałego i niekontrolowany orgazm. Znajomy nawet stwierdził, że jak na pedalski zespół, wypadli całkiem nieźle. Na Gamma Ray było ewidentnie widać podział wśród zgromadzonych. Zwolennicy brutalnych kąsków wyszli się napić, a pozostali wzięli czynnie udział przy wtórze dźwięków Gamma Ray...

    Sądząc po reakcji zdecydowanej większości uczestników trójki Mystic Festival, Satyricon był jednym z najbardziej oczekiwanych zespołów tego wieczoru... O ile nie najbardziej... Tak jak w przypadku poprzednich edycji festiwalu był i Emperor, był i Mayhem, tak teraz trzeci z klasyków, wielkich norweskiej sceny black - Satyricon. Ludzie, jak w amoku oczekiwali na ekipę Satyra. Zaczęło się. Na pierwszych numerach.... tzn. może nie tyle co na pierwszych jeśli mamy dokładnie analizować heh.., ale podczas nowych utworów, publika raczej stała w miejscu. Na przykład przy takich "Angstridden" czy "Possessed" reakcja właściwie żadna! Jednak przy starszych numerach, hymnach jak "Dominions Of Satyricon" czy "Nemesis Divina" było już sto razy lepiej. Satyricon zaprezentował się oczywiście w poszerzonym, do celów koncertowych składzie. Satyr, Frost i czterech instrumentalistów. Jakiegoś wyjątkowgo widowiska nie zrobili niestety. Po prostu stali, mielili łbami i raz za czas zrobili po dwa kroki w tył i przód. Satyr zachowaniem i ubiorem przypominał Trenta z Nine Inch Nails, i szczerze powiem, że na żywo fenomenalnym frontmanem nie jest. Zaś sceneria podczas występu Satyricon była całkiem, całkiem niezła - fajny, biało-czerwony tył z logo Satyricon, odpowiednia gra świateł. Satyr nawiązał średnich lotów kontakt z ludźmi, i było to raczej ograniczone do zapowiedzi pomiędzy kolejnymi kawałkami, raz krótszymi, raz dłuższymi... Satyr zapytał czy Polska jest nadal krajem black metalowym i pojechali z "Black Metal" Venomu, który przeszedł w przebojowy "Fuel For Hatred". Z nowych rzeczy jeszcze poszedł ogień w postaci "Repined Bastard Nation". Według mnie, jedyny tak naprawdę zajebisty numer z nowej płyty "Volcano", która w mojej opinii jest słabiutka. Szkoda, że z "Rebela" poleciał jedynie "Havoc Vulture", bo przecież tam są same genialne kawałki do grania na żywca. No i nie mogło zabraknąć wiadomo czego... Skandowany przez cały koncert praktycznie "Mother North" był ostanią porcją muzyki Satyricon dla polskiej publiki. Przy tym hymnie wiadomo co się działo.... Generalnie, dobry gig, jak nabardziej w porządku, lecz jednak czegoś mnie osobiście brakowało. Nie emanowało z Satyricon taką absolutną extremą i siarą, tym jadem. Brakowało mi tej mocy trochę. Spodziewałem się czegoś więcej, również jakiejś bardziej wyjątkowej atmosfery, jakiejś większej dawki bezkompromisowego przekazu i cieplejszej więzi na linii zespół-maniacs. Aczkolwiek, jak wspomniałem, był to dobry koncert, który myślę, że mimo pewnych wyżej wspomnanych braków, zaliczyć do udanych trzeba....

    Siedem zespołów już za nami, czas najwyższy na gwiazdę Mystic Festival 2002. O ile mnie pamięć nie myli, około 21:30 scenę spowiły kłęby dymu oraz ciemnożółte i czerwone światła.... zaś z tyłu, praktycznie na całej rozciągłości powieszono back z okładką "Violent Revolution". Miodzio! W asyście takiej miłej dla oka oprawy, przywitało nas gitarowe intro "The Patriarch". A po nim odpowiedni kop na rozpoczęcie - tytułowy z ostatniej płyty. Kreator na scenie, zaczęli wyśmienicie! Poza tym, nagłośnienie po prostu powalające, tak jak w przypadku Nile - najlepsze tego wieczoru. Kreator od kopa porwał ludziska do wspólnej zabawy. Potem było jeszcze lepiej. Same zajebiste numery - "Reconquering The Throne", następnie "Extreme Aggression", które płynnie przeszło w "People Of The Lie". Kreator w wyjątkowo dobrej formie. Mille słynący raczej z wiecznie skwaszonej miny, rozpętał na scenie prawadziwe, thrashowe piekło. Biegał cały czas po scenie, machał swą klasyczną już szopą hehe, i na okrągło prowadził konwersacje z publiką. Z każdym kolejnym kawałkiem Kreator schodził na coraz starsze rzeczy ze swej dyskografii... Ze świeżych jeszcze tylko "All Of The Same Blood" i "Servant In Heaven, King In Hell". Później miażdząca "Phobia", czegóż chcieć więcej.... Jak widać, zestaw bardzo zbliżony do warszawskigo Hell Comes To Your Town ze stycznia. Kreator bezlitośnie leciał z samymi sztandarowymi kawałkami, że wspomnę o "Pleasure To Kill" połączonym z "Renewal", "Terrible Certainty", "Betrayer" czy "Under The Guillotine". Z czasem ludzi zaczęło wyraźnie ubywać z płyty Spodka. Jedni już w połowie koncertu Kreatora wychodzili aby zdążyć na ostatnie transporty do domów, inny zaś odpoczywali na sektorach. Jeszcze inny po prostu usypiali.... Na co zresztą Petrozza nie pozostał obojętny, bowiem w dość humorystyczny sposób zjechał siedzącą część fanów mówiąc, że na koncert przychodzi się aby dobrze bawić, a nie spać, i jak ktoś chce spać niech idzie do domu. Co racja to racja... Kreator skończył grać, ale oczywistym było, że bis musi być. Ha, i to jaki! "Terror Zone", "Flag Of Hate" i "Tormentor". Po prostu same hymny. Na "Flag Of Hate" Mille wymusił od maniaków z przodu polską flagę z logo Kreatora i porwał na pamiątkę. Warto wspomnieć, że frontman niemieckiej legendy w przerwie między kolejnymi pieśniami, jakoś w połowie koncertu kręcił na kamerze zachowanie publiki, co zostanie udokumentowane na DVD Kreatora! Miły gest ze strony zespołu. Kreator grał ponad półtorej godziny. Zagrał wspaniały koncert, blisko 20 numerów! Po prostu pysznie, rewelacyjny gig, wspaniałe show i zajebista atmosfera... Cały czas odpowiednie światła, idealnie korespondujące z wystrojem sceny. Sami muzycy, także zadowoleni z występu. Ludzie, których raz że było mało, a dwa że ubywało, i tak zgotowali Kreatorowi niezłe przyjęcie. Powtarzam się, wiem, hehe... ale to był naprawdę zajebisty koncert!!!

    Nile i Kreator - dwa zdecydowanie najlepsze koncerty podczas Mystic Festival 2002. Fesiwalu, który niestety nie potoczył się tak jak powinien, nie jak pierwotnie zakładano. Były pewne niedociągnięcia ze strony organizacyjnej, i nie ma co tego ukrywać. Przede wszystkim brak ciągłości festiwalu - jeśli chodzi o zapowiedzi. Brak bardzo dobrej konferansjerki, a takowa była przecież i na pierwszym i na drugim Mystic. Przez to między innymi, klimat, charakter tego festu gdzieś sie ulotnił... Mimo, że skład porządny, to i tak w zasadzie, nie wiedzieć zresztą czemu przybyło tak mało ludzi. W przypadku poprzednich edycji festiwalu frekwencja była o wiele, wiele lepsza. Tym razem, przybyło na oko gdzieś 1500 osób. Dramat jak na taki zestaw, i jak na fest takiego formatu, do tego w takiej hali. Jaka przyczyna?! Metal u nas upada, jednych nie stać, drugim sie nie chce dupy z domu ruszać?!... A może dlatego, że naoliwieni rycerze z Manowar trzymający dumnie w rękach plastikowe miecze nie przyjechali na swych koniach?! Można tylko snuć domysły... Ale dobrze, że Manowara nie było, bowiem jeden pedalski band więcej, to kilkadziesiąt minut wyjęte z życiorysu... Mystic Fest 2002 przeszedł już do historii. Czy będzie za rok czwarta edycja? Oby tak, ale lepiej w hali Wisły...