Zaloguj się na forum
×

Premiera



  • Metalmania 2003

    Data dodania 2003-04-11Dodał Piotr Pyczek & Andrzej PapieżPrzed festiwalem myślałem jak by to pogodzić ten eksperyment w postaci dwóch scen na metalmanii. Co olać, co zobaczyć, kiedy dać sobie spokoj z muzyką? Czy niektóre występy można wykorzystać jako przerwę? Czy Saxon zaskoczy? Czy można sie rozdwoic? Czy czteroosobowa ekipa Masterfula może sobie z tym poradzić? Czy?
    Wydawało się, że metalmania 2003 to same pytania na które nie ma odpowiedzi. Na miejscu nowe pytania pojawiały się jeszcze w większych ilościach. Co z Mayhem? Czemu wszyscy i tak oczekiwali takiego stanu rzeczy? Gdzie jest piwo? Czy brak Saxon to ta miła niespodzianka? Saxon jednak zagra? Nie ma piwa? Gdzie jest reszta ekipy Masterfula? Gdzie są odpowiedzi?

    Zaczęło się dosyć niefortunnie. W autobusie, którym Andrzej jechał do Katowic padł alternator, przez co ominęły go występy pierwszych grup. Kiedy po niemalże godzinnym odstaniu swojego w kolejce (rozwiązanie wejścia dla ludzi z akredytacjami woła o pomstę do nieba!) wszedł do Spodka na scenie instalował się Lost soul. Jak mówi "Zagrali krótki, acz intensywny set, głównie oparty na ”Ubermensch” . Niestety człowiek odpowiedzialny za ustawienie brzmienia leczył jeszcze chyba kaca, bo werbla było praktycznie zero. "

    Mała scena dla mnie zaczęła się na Parricide, a skończyła na Vesanii i Azarath. Nie dałem rady zobaczyc nic więcej. Kiedy jednak swój show zaczęła Vesania, moje obawy rozwiały się. Warszawiacy przedstawili półgodzinny set, bardzo dobrze przygotowany od strony wizualnej. Flagi z ”penta-Vesania” po bokach sceny, a w środku muzycy zespołu charyzmatycznie wijący się w rytm utworów z ”Firefrost arcanum”. Vesania zagrała bardzo dobry koncert, impulsywny i szalenie sugestywny. Jeden z lepszych na małej scenie. Czemu nie zagrali na dużej ? Parricide i Azarath widziałem urywkowo. Gdzies jeszcze zahaczyłem o Never.
    Zaskoczył mnie mój brak planu. Czy być na dużej scenie czy na małej, czy latać w tę i z powrotem? Poddaje się. Z początkiem Malevolent Creation mała scena poszła w zapomnienie.

    Rolę prowadzenia Metalmanii wziął na siebie dobrze wam znany Jerry czyli w tym momencie oprócz Marka Sierockiego najlepsza osoba na to miejsce. Człowiek, który zjadł zęby na antenie radia i który wie jak wyjść z językowych i sytuacyjnych opresji.

    Dla mnie Lost Soul też było przegapione, a za karę pierwszym zespołem, który zobaczyłem był Delight. Było słodko... Stojąc na płycie z Olem wymieniliśmy dość szybko spojrzenia i jak najszybciej uciekliśmy jak najdalej się dało. Pamiętam jak na Metalmanii w 97 r. cierpiałem na The Gathering i zadawałem sobie pytanie. “Kiedy to się już skończy?”. Mimo, że Delight miał trudną rolę grania na początku, zostali dość poprawnie przyjęci, a tańce wokalistki z pewnością hipnotyzowały publiczność. Jak to opisała użytkowniczka pewnego forum “zamiast trzepnąć włosami to ona dupą jak Shakira kręciła”.

    Zaraz potem na scenie pojawił się zespół Enter Chaos, z wokalistką o diametralnie innej manierze wokalnej. Tutaj z ciekawości zabawiłem już troche dłużej. Zespół, który wprawia mnie swoją otoczką w śmiech i rozbawienie dał dość dobry koncert i potwierdził, że bez względu czy są zespołem czy superprojektem, to wiedzą jak grać. Nie ominęło ich kilka problemów technicznych, ale i tak los ich potraktował litościwie.

    Jak już wspomniałem Metalmania zaczęła się dla mnie dopiero wraz z występem Malevolent Creation. Od razu było widać dystans jaki dzieli wcześniej grające zespoły z amerykańską machiną. Zostałem po prostu zgnieciony tym występem, zdeptany jak śmieć. Rozpierdolili mnie tak, że nie mogłem się ruszyć. Spodek trząsł się tak jakby w środku napierdalał walec. Kyle Symons wyrzucał z siebie słowa jak karabin, jako pierwszy tego dnia potrafil wciągnąć publikę w coś co dalej zdołał powtorzyć tylko Sweet Noise i Samael. Już po koncercie Malevolentów wiedziałem, że warto było tłuc się do Katowic, nawet jeśli cała reszta zespołów by się nie stawiła. Pamiętam, że ich koncert w warszawskiej proximie wogóle na mnie nie zadziałał.

    God Dethroned nie zdołali mnie zatrzymać na płycie głównej zbyt długo. Coś pierdziało w głośnikach, występ był jakiś bez jaj i był po prostu był jałowym odegraniem materiału. W dodatku nużyły naprzemianzmienne szybkie łupanki połączone z quasi ładnymi melodyjkami, tudzież zwolnieniami, które niesamowicie obniżały wartość i przekaz występu Holendrów. Baaardzo przeciętny występ. A gdzie Immolation???

    Na scenę, po mrocznym intro (”Blackcrowned” kończący najnowsze dzieło Szwedów) wjechała Pancerna Dywizja Marduk. Od tego numeru zaczęli właśnie koncert. Pełen rynsztunek, makijaże i niemalże maniakalne zaangażowanie w odgrywane dźwięki, to właśnie ubóstwiam w Marduk! Z nowej płyty poleciał tytułowy ”World funeral”, ”Hearse” i niesamowicie ciężki ”Bleached bones”. Ciary mnie przeszły, mówię wam! Ponadto pojawiły się ”Fistfucking God's Planet”, ” Jesus Christ... sodomized” i kilka innych. Zabrakło niestety ”Baptism by fire” i ”Funeral bitch” i masy innych... Nowy perkusista sprawdza się należycie. Szwedzi nadal są w świetnej formie, choć pozostał pewien niedosyt, za krótko?! Za mało?! Na pewno! Czekam na więcej.

    Zaraz potem zagrał The Exploited. Troche dziwny band jak na bardzo metalową edycje metalmanii, ale pomyślałem, ze to nie lada okazja zobaczyć taki zespół na scenie. Prawdopodobnie to pierwsza i ostatnia okazja. Na tych słowach się skończyło. Posiadając bardzo silny instynkt stadny poszedłem za reszta w kierunku mi niewiadomym.

    Po powrocie na scenie ustawiał się już Sweet Noise. Przyznam się, że poprzednie płyty tego zespołu były dla mnie bardziej niż przeciętne, a jakość nagrań i zawartość muzyczna, która była pusta jak repertuar telewizyjnej dwójki, odrzucała mnie na odległość. Jednak ostatni krążek, to już inna bajka. Niesamowita produkcja, świetna wizualizacja zespołu, sample od których przechodzą ciarki po plecach - oczekiwałem czegoś specjalnego także w Spodku. Przed koncertem dało słyszeć się różne głosy o zespole - od nienawiści i pogardy, do umiarkowanych i obojętnych opini. Byłem ciekaw przyjęcia zepołu. Podczas koncertu można było słyszeć skandowanie nazwy, ale i pojedyńcze „spierdalać” czy „do domu”. Na scenie zaprezentowali głównie utwory z najnowszej płyty choć nie zabrakło klasyków jak np „Bruk” czy „Ghetto”. Sweet Noise świetnie zadbał o oprawę sceniczną (teatralność występu, oprawa choreograficzna, światła, ruch). Przed tym jak zaczęli grać na scenie leciało intro i łaziła jakaś mała postać z dużą głową, którą można także zobaczyć na jednym z teledysków. Momentami było tam z 8 osób w tym biegający, skaczący, wspinający, leżący i nieziemsko wściekły Glaca. Występ SN to też niestet kilka problemów technicznych, które nawet mnie doprowadziły do kurwicy. Zespół, który nie gra muzyki, ale ją obrazuje jak spektakl, nie może mieć takich wpadek. Wielki minus dla obsługi. Jestem pewien, ze mieli potem problem z uspokojeniem Glacy, który podczas koncertu rzucał mikrofonem o scenę. Mimo, to oklaski mówiące „nic się nie stało” utwierdziły zespół, ze wszystko jest w porządku. Ciekawostką jest to, że na utworze „down” zagrał gościnnie Doc z Vadera. Jestem pewien jednak, że ich koncert zdobył kilku nowych zwolenników, ale większość osób, które z założenia położyły laskę na SN nie zmieniło zdania. Szkoda, bo trzeba dać szansę każdemu. Wydaje się, że trzeba być ślepym aby nie docenić ich występu.

    Podobnie było z Anathemą na której ludzie ziewali i liczyli owieczki. (A tak przy okazji, to przez jedną nie wystąpił na Metalmanii Mayhem). Dla mnie Anathema, to w całej linii zespół, który uwielbiam. Każdy okres ich twórczości jest dla mnie porcją świetnej muzyki. Bano się tego, że Anathema uśpi, że zagra „popowe” kawałki i wogole będzie lżej niż na koncertach Myslovitz i Kasi Kowalskiej. Nie będę nawracał ludzi. Niech pozostaną w swym antyangolskim zacietrzewieniu. Dla mnie występ Anathemy był prawie idealny. Brakowało mi jednak czegoś starszego, jakiegoś ukłonu dla polskiej publiki w formie „Sleepless” czy czegoś innego z czasów “Serenades” i “Pentecost III”. Mimo, że Anathema to muzyka bardzo spokojna to na scenie dudniło, gitary robiły swoje a publika znalazła momenty kiedy można było poskakać. Jak dla mnie to bardzo dobry występ zespołu.

    Za chwilę miało być ciężej, bo na scenie weszli już wete.. wet.. ved... Vederani polskiej sceny metalowej. Jedno było wiadome, co by nie mówić o Vader, o ich wtórności, wypaleniu się, o tym, że za dużo Vadera lub za mało, to zawsze ogląda się ich z przyjemnością. Pozwoliłem sobie opuścić ich występ po kilku kawałkach.

    Opeth minął pod znakiem oczekiwania na świeżą dostawę pizzy, biernego wdychania papierosowej chmury na korytarzu, pocenia tyłka na ciepłym parapecie, czytaniu instrukcji obsługi gaśnicy i określaniu drogi ewakuacyjnej, którą zamierzałem wykorzystać podczas heavy metalowej wichury o seksownie brzmiącej nazwie...

    Saxon. Nie znam twórczości tego zespołu i nigdy nawet nie miałem zamiaru wiedzieć więcej ponad to, że istnieją. O Saxon po spodku zaczęły już krążyc takie dowcipy i żarty, że gdyby zespół je usłyszał pewnie od razu by zrezygnował z grania i uciekł z Katowic jak najdalej. Pozwoliłem sobie na obejżenie początku ich występu, aby potem przygotować się na Samael. Saxon mimo to, że ma już status dinozaura metalu sprawiali wrażenie zespołu świetnie bawiącego się na scenie, czerpiącego młodzieńczą radość z grania. Muzyka owszem, biła po mordzie, niekiedy naprawdę brzmiała ciężko, a wirtuozeria gitarzystów z pewnością wywołała u wielu świeżo upieczonych axemanów zazdrosne pomruki ale to wszystko i tak w momencie wejścia wokalu runęło w gruzach. Nie jest to muzyka, której mógłbym posłuchać przez dłuższy czas. Kątem oka zobaczyłem jeszcze, że publika świetnie się bawiła i zaprzeczyła pogłoskom, że nikt nie lubi Saxon. Po pewnym czasie jednak długie wyczekiwanie na koniec ich występu stało się męką równoważną z powolnym wbijaniem tępego noża w brzuch...

    Już po północy na scenę wszedł Samael. Powiem wam, że miałem pewne „ale” co do tego czy oni powinni być gwiazdą Metalmanii i czy udźwigną taki ciężar. . Gwiazda ma zabić, ma po prostu wbić ci w głowę zdanie - „przyjechałeś tutaj tylko po to, abyśmy naszą muzyką zrobili ci papkę w łepetynie”. Zagrali głównie kawałki z „Eternal” i „Passage” i ku niezadowoleniu publiczności „Ceremony of opposites” nie było już prezentowane tak obszernie jak kiedyś, a o kultowym „Into the pentagram” można było wogóle zapomnieć. Występ Samael to eksplozja sampli, potężne ilości dymu, fantastycznie wyreżyserowane do muzyki efekty świetlne, skaczący Masmiseim, zwierzak Xy, który chyba stał na trampolinie, a nie na stałym gruncie i oczywiście reżyser, demiurg i dyrygent całości - Vorph z doczepionymi włoskami, w jakiejś szmacie, która wyglądała jak sutanna, i który w efekcie wyglądał jak egipcjanin. Samael dobił mnie i chyba większość publiki otwartej na elektromagnetyczne oddziaływanie muzyki Samael. O ile na początku miałem wątpliwości czy jest to odpowiedni zespół na zamykanie Metalmanii, to już po pierwszych kawałkach wiedziałem, że to jest to, czego nawet nie oczekiwałem. W głównej części misterium składało się z nowszych utworów Samael, jednak numery te na żywo wciąż dają nieźle po pysku. Bardzo przyjemnym ukłonem w stronę polskiej publiki był zagrany już na bis "Black trip" z "Ceremony...", w nowej aranżacji. Razem ze Sweet Noise, Marduk i Malevolent Creation byli dla nas bogami tego dnia. Odzyskałem wiarę w ten zespół i czekam na nowy album. Czekam też na kolejny spęd, który okaże się równie udaną imprezą co tegoroczna Metalmania.


    więcej zdjęć w Galerii
    www.masterful.art.pl/galeria.php?rodzaj=zdjecia&katalog=metalmania%202003