Zaloguj się na forum
×

Premiera



  • Extreme Death & Grind Party - 15.03.2003, Kraków, Klub Kuriozum

    Data dodania 2003-03-17Dodał TomashW czym tkwi urok takich klubowych, kameralnych imprez jak ta? Na pewno duże znaczenie ma tutaj zestaw formacji tworzących takowy gig, przyjacielska atmosfera, tajniackie popijanie grzejącego bardzo wewnętrznie, już kultowego w niektórych kręgach winka (wtajemniczeni osobnicy wiedzą o co biega hehe...), wlewanie w siebie kolejnych litrów piwska, oraz całonocne rozmowy o stolcu, który panem jest i motorem napędzającym całą wesołą machinę!....tak, stolec właśnie ma tutaj nie bagatelne znacznie, bowiem duchem wspiera w trudnych chwilach...i dzięki temu, udało się uniknać takowych:-)

    Sobotnie Extreme Death & Grind Party rozpoczął mało znany w krakowskim środowisku band o szyldzie Porphyria ...aaa, jeszcze w ramach uzupełnienia, pokuszę się na kilka technicznych wzmianek. Klub Kuriozum wydawać by się mogło, że nie najlepszym miejscem na sianie extremy jest, ale w rzeczywistości, spisał się kurwa na medal! Wypchany po brzegi, wszystkie tickety wyprzedane, fajna mała klimatyczna scena - a pod nią, ludzie jak śledzie w beczce ściśnięci. No i do tego ta zajebista, zamkowa atmosfera. Porphyria zaczęła napierdalać okrutnie mięchem około 21:00 i z robotą uwinęli się w ponad 30 minut. Pięciu przesympatycznych górali z Nowego Targu zaprezentowało kilka niezłych numerów, którym z palcem w dupie można przykleić szufladkę brutal death/grind. Mniemam, że pochodziły one z materiału, który przy piwku zapowiadali i na który łapy już powoli zacieram:-) Dwa wokale także spisały się idealnie - główne gardło, oraz bassplayera. Dobry występ, przyjęcie jak na razie skromne, ale apetyt rośnie w miarę jedzenia, czyż nie?!

    Muzykę Deformed darzę sporym szacunkiem, na żywo także przypada mi do gustu (i mam nadzieję, że innym też...choć niektórzy żyją w mylnym przekonaniu, że to klon Epitome, co jest tylko i wyłącznie dowodem ich słabej znajomości muzyki obu zespołów...ale każdy ma prawo do własnego zdania... inną sprawa jest bujanie w obłokach, co pewne osoby zwykły czynić), zatem ponownie, z przyjemnością obadałem oczętami co Wojtek z kumplami pichcą na scenie...a co? ano niezłej jakości grindowo-gore’owe dźwięki. Set koncertowy był kolejną okazją do konfrontacji z materiałem „Everything Is A Fun Torture”. Gore/grind assault - jak sam Deformed definiuje, według mnie sprawdza się w ich wykonaniu bardzo pysznie - tak dla ucha jak i dla oka (chałaty, maski były, a gdzie przyjaciel od mielenia mięsa?:-)). Porządny koncercik, ludzi także przybyła kolejna porcja, do tego stopnia, że pierdnąć w tym tłumie było nie wygodnie! Frekwencja piękna, kontakt z publiką ciut lepszy niż w przypadku poprzednika...Hm... Deformed narobił smaku można powiedzieć...bo z każdym zespołem wzrastało zainteresowanie...

    Pyorrhoea jest bandem, którego muzolą blisko od końca czerwca zeszłego roku karmię swoje uszęta dość regularnie...i stawienie się w pierwszym rzędzie podczas koncertu Ropotoka było dla mnie sprawą bardziej niż oczywistą!...przypuszczałem, że intensywny & rozpędzony death/grind jaki uprawia Pyorrhoea obroni się sam na żywo tak konkretnie jak na cd, ale czy ktoś się spodziewał, że będzie to kurwa aż takie tornado?! Pięć postaci w czerni od stóp do głów, przyodzianych dodatkowo w pieszczochy z gwoździami na nogach i rękach posiało wśród maniacs terroru, oj taaak!!! Tam trzeba było być, żeby poczuć smak. Szatan w ludzi wstąpił, krople spermy ociekające nie ubłagalnie po nogach niedowiarków i szyderców, zapach mokrych ciał, pot kąsający w nos okrutnie, włosy walające się nieustannie po ziemi...Amok!!! Kurwa, no stolec z nami! Najlepsze jest to, że zdobywali publikę z każdym kawałkiem...a było poszło ich w sumie z osiem - w tym cover. Impreza pod sceną rozkręcała się z każdą minutą, a podczas trzech ostatnich numerów to było po prostu apogeum do diabła!! Co do scenicznej prezentacji Pyorrhoei, nie ma co mieć wątpliwości - ci goście są stworzeni do napierdalania inteligentnym, pyszniutkim mięskiem! Grają intensywnie i szybko - a przy tym tak samo się zachowują. Mielenie jest cały czas, nie ma chwili na odpoczynek (no bo po co?!). Rozpętali piekiełko pod sceną, w którym wziąłem czynnie udział (a jakżeby inaczej hehe)...wszędzie szalejące postacie, istny wypizd z każdej strony gdzie byś nie rzucił okiem (hello Faeces!). Totalny ogień. Rozpędzili się na cacy panowie....Cypa - znany doskonale ze scenicznych desek, Daray na podwyższonym stołeczku, grający w skupieniu i ze spokojem, gitarmeni - Adrian z Andy’m dają ile sił, mocy w przegubach szyjnych hehe starczy, a na froncie, w odpowiednim dla wokalisty miejscu, The Pope, nie przestający ani na chwilę napierdalać szybko włosami (oczywiście z przerwami na śpiewanie). Osobną sprawą są możliwości wokalne Andrzeja...człowiek o gardle kreatywnym w konwencji death/grind (kurwa stary, jak Ty to robisz? będzie więcej świń?). Uzupełniał go oczywiście Andy 2. Polała się ropa - muzycznie i wizualnie! Kontakt z publiką - bardzo dobry! Dzięki koncertowi Pajo cała impreza rozkręciła się do maksimum uroku klubowego party....Zakończyli klasykiem „Birth Of Ignorance” z nieśmiertelnej „Extreme Conditions Demands Extreme Responses” Brutal Truth!!! Podczas tego kawałka, który pomimo 11 lat na karku nie zakurzył się ani trochę hehe, w ludziska wstąpiła dzicz, szaleńcza zabawa na najwyższych obrotach! Poleciały także dwa nowe numery - „Anal Arousal” i „Desire For Torment”, no i pięć numerów z „Pyorrhoea”. Tyle, koniec....Pyorrhoea dała wspaniały koncert!...wiadomo, że pojawią się oklepane głosy debilnej grupki ludzi, którzy z pewnych względów pewnie poddadzą w wątpliwość moją opinię o koncercie Pajo...ale jeśli takowe będą, to stawiam na to ciepłego boba i poczekajcie na dzień kiedy Pyorrhoea zawita w Wasze strony i spuści Wam solidny wpierdol! Prędzej czy później to nastąpi, uważajcie zatem na nich!

    Dłuższa chwila przerwy i pora na diametralnie inne klimaty. Heart Attack z Wieliczki nie zachwyca mnie swoją muzyką. Owszem, jest to dobry, imprezowy, przebojowy metal’n’roll, ale na mnie ta muzyka nie robi zbyt wielkiego wrażenia...Koncert Heart Attack widziałem fragmentami i wielkiego entuzjazmu nie wzbudzili raczej wśród ludzi (a ci może byli wyczerpani poprzednimi formacjami?)...na pewno, dla muzyki Heart Attack, bardzo żywiołowej na swój sposób, pasuje większa scena, bowiem w takich warunkach już ich widziałem i dawało to lepszy o wiele efekt...ale ostatecznie nie wypowiem się. Zainteresowanych tym tematem serdecznie przepraszam, postanawiam się poprawić i więcej pod tym kątem nie grzeszyć :-)....

    ...dobrych kilka minut strojenia się, dopieszczania wszystkiego i piąty band tego wieczoru zaczyna grać...Był to drugi koncert krakowskiej Serpentii w tym roku, na którym chłopaki zaprezentowały materiał z debiutanckiej płyty „Dark Fields Of Pain”, której wydanie stoi niestety pod znakiem zapytania. Ten kto nie miał okazji zapoznać się z nowym wizerunkiem muzycznym Serpentii, poczuł się zapewne lekko zdziwiony, a raczej bardzo milutko zaskoczony! Mnie osobiście death metalowe oblicze Serpentii bardzo przekonuje i na koncercie pokazali, że te kawałki po prostu mówią same za siebie i kurewsko zajebiście sprawdzają się w koncertowych bojach. Pomiędzy zestawem nowych numerów, znalazło się miejsce na niespodziankę w postaci deathowej wersji „We Die Young” Alice In Chains (na potrzeby którego, obowiązki głównego wokalisty przejął gitarzysta Chriser). Dla mnie miood, dla innych myślę, że także - o czym świadczy bardzo gorący odzew. Było podobnie jak w przypadku Pyorrhoea, z każdym utworem atmosfera znacznie się podkręcała i zabawa pod sceną przeradzała się w totalny moszing i napierdalankę (jeden pan w białym tiszercie dostał takiego speeda, ze ludzi przykleiło do ścian hehe, w obawie przed utratą uzębienia!). Na scenie również żywioł, energia, cały czas coś się działo. Nie było żadnych przerw i stania w miejscu. Cieszy fakt, że na żywo zespół się dociera. Nową twarzą w Serpentii jest Pinokers (znany kiedyś choćby z Thy Disease czy Def-C), i powrócił wokalista Grzegorz - Panzerfaust, któremu nie było dane zaśpiewać podczas ostatniego koncertu Serpentii. Świetny występ, będzie coraz lepiej...a i ludziskom też się podobało! Ave friends !

    Było już dość późno (a może raczej wcześnie) kiedy Sceptic zainstalował swe ciała i instrumenty na scenie. Od lat krąży opinia, że kto jak kto, ale Sceptic jest zawsze bardzo dobrze przyjmowany w Krakowie. Jednak po tym ich koncercie, ja - podobnie jak i część zgromadzonych ludzi, zmieniłem trochę zdanie o tym zespole...ale tak to jest, kiedy na scenę wychodzą muzycy w stanie wskazującym na spożycie procentów i dają koncert na odpierdol się. Przyjęcie marne, żadnego kontaktu z fanami. Stali na scenie i patrzyli się w sufit w oczekiwaniu kurwa na jakieś zbawienie czy co?! Rozumiem, że na suficie, na sporym kawałku szkła namalowana była goła babka, ale koncert jest koncertem i pewne zasady przecież obowiązują, prawda? Sceptic wypadł tak żałośnie, że po niecałej połowie koncertu odechciało mi się patrzeć i udałem się do drugiej sali i z dalsza nasłuchiwałem co grają....a zestaw nie był jakimś totalnym novum. Nawet przy przebojowym „Interior Of Life” nikt praktycznie się nie bawił, może ze dwie osoby i tyle. Ponoć i Psycho z Thy Disease gościnnie coś krzyknął, ale mnie to ominęło, zatem nie potwierdzę. Cóż, dali chujowy koncert. Przed następnym gigiem warto się przygotować, bo jak tak dalej pójdzie, to nikomu się nie będzie chciało Was oglądać niestety. Taka prawda...

    Cała impreza upłynęła w bardzo miłej, takiej wręcz rodzinnej atmosferze. W poza muzycznych dyskusjach została ukierunkowana na rozmowy o znaczeniu stolca z naszym beztroskim życiu, obecności Rogatego w muzyce...a równie interesującym tematem, który o mało co w konflikt i bójkę na gołe klaty się nie przerodził, okazał się poruszony niechcący, wrażliwy temat nietolerancji. Z pewną opinią nie mogła się jedna taka pani z blond włosami pogodzić....(oj Adrian, uważaj Ty na te blondynki!) Po koncertowej rozkoszy, wszyscy jak jeden mąż zatopiliśmy uśmiechnięte mordy w napojach, i nie patrząc na czas i możliwości naszych organizmów, nad ranem odpłynęliśmy daleko w niedźwiedzi sen, w łóżkach hotelu Kuriozum. Pozdrowienia dla wszystkich co się dobrze bawili, zespołów, oraz szacunek i ukłon w stronę organizatorki, która ciężar organizacji takiego koncertu wzięła na siebie! Mimo wczesnych, mieszanych odczuć, Extreme Death & Grind Party wyszło bardzo udanie!...aaa, i pamiętaj - takie urodziny ma się naprawdę tylko raz w życiu!:-) Czekam na następną edycję.