Zaloguj się na forum
×

Premiera



  • X-MASS FESTIVAL - 12 XII 2002, Columbiafritz, Berlin
    Six Feet Under, Marduk, Immolation, Kataklysm, Hate Eternal, Impaled Nazarene, Macabre, Antaeus, Ragnarok

    Data dodania 2002-12-22Dodał Grzegorz PiątkowskiEkstremalnie zajebisty skład tego festiwalu majaczył mi już w głowie już wiele miesięcy wcześniej. Dzień masakry, wraz z kilkoma innymi desperatami wyznaczyliśmy sobie na 12 grudnia w Berlinie, bo do naszego kraju oczywiście ta krucjata nie przyjechała. Na dwa dni przed wyjazdem udało się zebrać niezbędne z finansowych względów quorum i w gronie damsko-męskim pojechaliśmy wynajętym busem, zamiast planowanego w ostateczności pociągu. Przy dźwiękach Unholy Cult i kurewskim mrozie, nieco zmęczeni nocną jazdą, ale w dobrych humorach dotarliśmy zawczasu pod Columbiafritz. Lokal ten sąsiaduje o rzut beretem z dużo większą - Columbiahalle, w której często odbywają się berlińskie koncerty, m.in. tegoroczny wiosenny odpowiednik X-mass - No Mercy Festival. Columbiafritz w porównaniu z Columbiahalle, choć mniejsza, ma moim zdaniem równie dobre nagłośnienie i lepszy, bardziej klubowy klimat (chociażby scena bez fosy), a wszyscy którzy przybyli zmieścili się bez problemu.

    Gdzieś po 17 jesteśmy w środku, gotowi do akcji. Na scenie Ragnarok. Pierwsze dobre wrażenie - brzmienie czytelne i bez nadmiaru decybeli. Malowanym diabłom nieźle idzie, wokalista nieco z "legionowymi" manierami, publiki jeszcze mało w klubie ale zespół jakoś się tym nie przejmuje i napieprza. Choć nie znam żadnej ich płytki to spodobali mi się, nie powiem. Po nich dalej czarna polewka, tym razem francuski Antaeus, który zastąpił na tej trasie Dying Fetus. Takie zastępstwo do skandal, jak by nie było innych, lepszych zespołów na tym globie. O ile jeszcze przed ich występem, słysząc że są jeszcze bardziej ekstremalni niż Marduk, byłem ciekaw tego występu, o tyle po 2-3 kawałkach stwierdziłem, że odpuszczę sobie dalszą część i udam się zwiedzić stoisko z gadżetami (a tam zresztą też bez rewelacji, przynajmniej większego wyboru koszulek można było się spodziewać). Antaeus nie byli godni zastępowania kapeli na miarę Dying Fetus na takim festiwalu i choć całkiem źle nie wypadli, to dla mnie najsłabiej z całej dziewiątki X-mass, nawet w porównaniu z otwierającym Ragnarok. Do Marduka im jeszcze lata grania koncertów bo szybkość i makijaże to już dziś za mało. Gówno mnie obchodzi co prezentują na swoich wydawnictwach, dla mnie liczy się to co się prezentuje na żywo. Dobra, zostawiam w spokoju biednego Antaeusa bo na scenie - Macabre.

    Pomny ich dobrego występu na tegorocznym Wacken spodziewałem się dobrego grzańska z klimatem. Dostałem wręcz obuchem w łeb, po którym dochodziłem do siebie w czasie koncertu następnych w kolejce Finów. Trzech kolesi zbudowało ponownie swoją chorą atmosferę, przeniesioną żywcem (albo i trupem, he, he...) z ich albumów. Lider - Corporate Death, sprawiał wrażenie jakby właśnie uciekł z zakładu dla psychicznie chorych i zamiast używać siekiery czy piły mechanicznej na przygodnych żywych celach, zaczął grać na gitarze i śpiewać. Ciągle zmieniająca się mimika jego twarzy, ukradkowe schizofreniczne spojrzenia, obłęd i groteska, i tego wciąż ta ich odjechana muza, mieszająca horror i kpinę. Obcowanie z tym wszystkim na koncercie w takim klubie miało bezapelacyjnie większy walor od jakiegoś Open Air pod upalnym niebem. Rzadko spotykanym rozwiązaniem było użycie mikrofonu zamontowanego do głowy, coś jak Marek z naszego Esquarial podczas Thrash'em All Festiwal 2001. A perkusista w Macabre gra naprawdę ciekawe rzeczy... Znakomity występ!

    Impaled Nazarene - irokez na głowie basisty ubranego w wojskowe ciuchy, jeden gitarmen w czarnej siateczkowej koszulce z różowymi pasemkami na czarnych batach, jak z jakiegoś gotyckiego boys-bandu, drugi w koszulce Motorhead. Każdy z innej bajki... ot Impaled Nazarene, dawny symbol prowokacji i ekstremy, na scenie w roku 2002. Nie widziałem ich wcześniej, a różne barwne i skrajne opinie słyszałem o ich wyczynach na scenie, że chleją, że się wygłupiają, że prowokują, że albo są chujowi na żywca albo zajebiści. Tym razem zagrali chyba po prostu dobry koncert, choć bez fajerwerków, co w ich przypadku akurat można im zarzucić. Repertuarowo skoncentrowali się raczej na ich późniejszej twórczości, tej z pociągami bardziej do punkowych niż blackowych rytmów. Dobrze się to sprawdziło na żywo, bo młyn szybko się zaczął robić pod sceną. Publiki w klubie było już zresztą ze trzy razy więcej niż na początku. Tak więc niczym specjalnym mnie Impaled Nazarene nie zaskoczył, a jako że nigdy ich nie nasłuchiwałem zacięcie, toteż spokojnie wytrwałem do końca, patrząc na wrednie wykrzywioną gębę Mikki, ale myśląc jeszcze wciąż o wyczynach jego poprzednika.

    Hate Eternal - kiedy po raz pierwszy zetknąłem się z muzą tego trio w wiedeńskiej Arenie na No Mercy w 2000 roku, zrobili na mnie spore wrażenie szaloną prędkością i zaangażowaniem na scenie. Tym razem przygotowany do zajęć, po godzinach katowania siebie i otoczenia Conquering... i jeszcze gorącego King... zająłem miejsce w pierwszym rzędzie. Przed oczami dwie płachty z okładką ostatniego albumu. Zaczęli bez zbędnych szopek. Zanim zdążam uświadomić sobie którym kawałkiem zaczęli już jest grany następny, a ja w głowie mam tylko te kanonady perkusyjne Derka, ryk Jarreda i grane z prędkością światła riffy Erica. Brutalność i energia aż kipi od tych trzech facetów połączonych jedną pasją - Death Metalem. Rzadko zdarza się, by podczas koncertu zaistniała ta niesamowita przestrzeń dźwięku, słów i emocji w której można pogrążyć się bez reszty w szaleństwie, odnajdując tam tylko TE dźwięki i TEN przekaz oraz własne JA w konfrontacji z NIMI. Uważam, że zespół ten tworzy coś wyjątkowego, a na pewno coś własnego. Aby przekonać się o tym, nie wystarczy wrzucić do odtwarzacza któryś z ich krążków, którym to zarzuca się czasami powielanie starych patentów i brak oryginalności, ale usłyszeć te potężne kompozycje, balansujące na granicy perfekcyjnego opanowania instrumentów i chaosu aranżacji, zobaczyć tych ludzi na scenie, i przeżyć tę Sztukę. Niezły efekt powstał w momencie, gdy za jasno oświetlonym, rozbudowanym zestawem perkusyjnym Roddy'ego jego włosy powoli rozwiewały się na wszystkie strony kontrastując granymi w tym samym czasie sieczkami na garach. Jedynym mankamentem był brak drugiej gitary, słyszalny oczywiście w czasie partii solowych. Być może Eric nie znalazł kogoś zdolnego do zagrania z nim w Hate Eternal, a być może po prostu wcale nie szukał. Druga gitara przydałaby się jednak gdyż te kawałki są ewidentnie tworzone na dwie gitary. Tak czy inaczej był to kawał czystego brutalnego death metalu, który polecam wszem i wobec do obcowania na żywo. Powers That Be!

    Po takim występie, następny w rozkładówce Kataklysm nie narobił zbyt wiele szumu zwłaszcza, że po nich miało się rozpętać piekło. W kwestii repertuaru sprawa podobna jak z Impaled Nazarene. Postawili na granie ostatnich dwóch albumów - Shadow and Dust, który właśnie trasą z Hate Eternal i Deranged promowali w Europie, oraz The Prophecy. Te albumy, tak jak w przypadku Finów, dość poważnie różnią się od tego na czym Kataklysm zaczynał. Niestety w ich przypadku, nie bardzo się to sprawdziło. Mam wrażenie, że fani Kataklysm czekają na permanentne granie ze starych czasów. Owszem coś tam symbolicznie zagrali z tego (chyba The Awakener) ale do satysfakcji starym kataklysmowcom na pewno było za mało, toteż i zamieszanie pod sceną nie za wielkie było. Nie można jednak powiedzieć, że był to słaby występ. Owszem dobrze wypadli, było tradycyjne już duszenie klęczącego gitarzysty kablem od mikrofonu (he, he), ale zarówno przed nimi jak i po nich byli lepsi.

    Do tej pory nie miałem mozliwości się zmierzyć z Immolation, i żałuję tego bardzo, zwłaszcza po tym koncercie. Trudno sobie wyobrazić lepsze rozpoczęcie niż Of Martyrs And Man, z tym świetnym gitarowym wstępem, zagranym przy prawie zgaszonych światłach. Totalna fala dźwięku i ryk Dolana, którego gardło od czasów Dawn Of Possession jest jednym z najlepszych w death metalu. Krótkie przywitanie - Jesteśmy Immolation, z Nowego Yorku, i następny nowego dzieła Amerykanów - Sinful Nature. Wszyscy czterej na czarno, szturmówki i koszule. Włosy Dolana wyhodowane, chyba na nienawiści do chrześcijaństwa, do zjawiskowej długości - po kolana. Vigna miotający się z gitarą; choć pod tym względem basisty z Necrophagist na pewno, przynajmniej tym koncertem, nie pobił (ów gość mało nie odfrunął ze swoim instrumentem :-). Jako trzeci - ośmiominutowy walec tytułowy - Unholy Cult. Miazga centralek i melodie obu gitarzystów, budujące ten zajebisty klimat właściwy tylko Immolation. Headbanging Ross'a robi fantastyczne wrażenie. Skandowanie nazwy zespołu i zwrot ku przeszłości - Into Everlasting Fire. Niszcząca siła tego utworu mającego grubo ponad 10 lat nie została w ogóle naruszona przez czas, a przyobleczenie tej kompozycji w obecne brzmienie Immolation wyszło ciekawie. Kolejne bluźnierstwa - No Jesus, No Beast i Father You're Not A Father , których tytułowe strofy były krzyczane przez publikę razem z Dolanem; a pod sceną znów młyn. "…Jesus, can you here us?…" Czas płynął innym tempem i jako ostatni, notabene również ostatni na płycie - Bring Them Down. Nie zagrali niestety nic z Here In After, a ich zwyczajom koncertowym stało się zadość - set został oparty o ostatni album. Może gdyby mieli więcej czasu, lub grali jako headliner byłyby bisy. I tak zagrali więcej niż w Londynie, gdzie grając jako drudzy zamknęli set w około 25 minutach. To co mnie dogłębnie poruszyło w tym koncercie, poza tymi siedmioma kawałkami odegranymi w mistrzowski sposób, to ogromny autentyzm przekazu i zaangażowania tych czterech kolesi. Absolutnie ścisła czołówka światowa, i oby nigdy nie przestali robić tego co robią!

    Marduk - choć na scenie są bardzo dobrzy, a Legion wie jak pociągnąć za sobą publikę, to tym razem było nieco mniej ognia. Widziałem ich już w lepszej formie, ale przy dziesiątkach koncertów granych bez przerwy, każdy może mieć w końcu słabszy dzień. Ta trasa grana była już z nowym perkusistą, niejakim Emilem Dragutinovicem - jechał jak maszynka. Wizualnie było mniej ekstremalnie. Legion w skórzanej kamizelce, darował sobie wylewanie na siebie czerwonych płynów, ale batów jak zawsze nie żałował (mają z Corpsegrindrem sporo wspólnego :-) Tłusty B.War chyba w pośpiechu się malował, później z roztopionym makijażem wygladał nieco groteskowo. Ale jadą... publika naciera na scenę, las "diabełków" skierowany w kierunku uśmiechniętego Legiona. Zagrali m.in.: Nightwing, Jesus Christ Sodomized, Burn My Coffin… Na koniec wyrwanie strun przez B.War'a, i to wszystko. Poziom sceniczny trzymają, ale jak wspomniałem, lepsze ich sztuki oglądałem.

    Six Feet Under - no i po raz kolejny tego wieczoru miałem okazję przekonać się o wyższości klubowych koncertów nad tymi pod gołym niebem. Prawie cały koncert grany przy fioletowym oświetleniu tworzył właściwą dla tego zespołu atmosferę. Krzysio przedłużył sobie dredy, poza tym bez zmian. Gitarzyści rozstawieni po bokach Krzysia, nie opuszczali swych pozycji, ruszając jednak baniami jak Szatan przykazał (he, he). Zaczęli bodajże od świetnego Victim Of The Paranoid. Od razu widać było na co przyszła tu większość ludzi (komercyjni niemieccy ignoranci, he, he), ścisk pod sceną i zamieszanie na drugiej linii ataku. Pięknie jednak brzmi ta kapela na żywo, i to z jedną gitarą. Równo, ciężko, rytmicznie, a dynia sama macha. Repertuar całkiem równomiernie rozłożony na wszystkie płyty. Dobrze, że wciąż grają z Haunted, moim zdaniem najlepszego. Były więc z jedynki Human Target, The Enemy Inside i grany na bis grobowy Beneath The Black Sky (zabrakło może tylko Lycanthropy), z dwójki Revenge Of The Zombie i Nonexistence. Jako zwieńczenie tego festiwalu Six Feet Under sprawdził się doskonale, potrafili wykrzesać jeszcze z ludzi energię i wciągnąć do zabawy.

    Czy można jeszcze coś dodać? Tak, to była kurwa zajebista impreza, przy której tegoroczny Mystic Festiwal i Metalmania razem wzięte były pierdnięciem i bardzo kiepsko wydanymi pieniędzmi.