Zaloguj się na forum
×

Premiera



  • Deicide, Mystic Circle, Centinex
    Warszawa, Proxima, 23.11.2002

    Data dodania 2002-12-03Dodał Tomasz OsuchNa dobrą sprawę, od kwietnia tego roku różne pogłoski o tym, że Deicide zaszczyci nas swoją obecnością, wpadały jednym i wypadały drugim uchem. Pierwotnie ogłoszono, że twórcy legendarnego "Deicide" zawitają do nas w czerwcu na trzy koncerty, potem zdementowano to info, uzasadniając całą sprawę problemami natury czysto finansowej... Wakacje były przysłowiową ciszą przed burzą, bowiem zaraz po ich upływie, kwestia koncertów Deicide w Polsce ponownie znalazła się w centrum zainteresowania. Plotki plotkami, ale każda ma gdzieś swoje źródło przecież...Koniec końców, Metallysee Agency zorganizowała blisko miesięczny, europejski tour Deicide wraz z Mystic Circle i Centinex w roli supportów, i na nasze szczęście w grafiku trasy znalazły się aż dwa koncerty w Polsce (!!!)...

    Godzina 16:30 to dość wczesna pora jak na początek klubowego koncertu, ale o dziwo nie była to żadna ściema, ponieważ impreza rozpoczęła się punktualnie. Osobiście, występ szwedzkiego Centinex na czerwcowym Smash Fest uważam za udany, jednak ten warszawski koncert ekipy Martina Schulmana stawiam zdecydowanie wyżej, jeśli miałbym porównać wrażenia, co do tych koncertów. W klubowych warunkach lepszy klimat, według mnie Centinex czuł się jakoś bardziej pewnie na scenie. Tym razem mała korekta w składzie, aczkolwiek tylko na potrzeby trasy - drugi człowiek z zaprzyjaźnionego Carnal Forge w barwach Centinex, pałker Stefan Westerberg...Ponad dwudziestominutowy show Szwedów spotkał się z ciepłym przyjęciem. Większej mocy dodał drugi wokal, w wykonaniu gitarzysty Jonasa Kjellgrena, a jednocześnie gardlarza wspomnianego Carnal Forge. O ile pamięć nie zawodzi, jeden starszy numer oraz pięć z nowej płyty - "Diabolical Desolation", a przy wyjątkowo hiciarskich "Soul Crusher" czy "Spawned To Destroy" Centinex na odzew nie mógł chyba narzekać. Bardzo dobry, żywiołowy koncert, tylko zdecydowanie za krótki. Ale takie to prawa supportu są okrutne...

    Po koncercie Germanów z Mystic Circle nie spodziewałem się niczego specjalnego. I tak też było w rzeczywistości. Kolesie zaczęli męczyć instrumenty i nastała jedna wielka, dupiana ściana dźwięku, co również spora większość przybyłych odczuła na własnych uszach. Na scenie też żadnego rozpierdolu nie udało im się zrobić. W dodatku lokalizacja muzyków po skrajnie lewej i prawej stronie, sprawiła wrażenie jednej wielkiej pustki na scenie. Tak więc, nawet wizualnie się nie obronili. Jedynym czytelnym punktem półgodzinnego koncertu Mystic Circle był przedostatni numer. Nagle słyszymy riff "Raining Blood"! Zaskoczenie, ludzie podnieceni, bo dźwiękowa temperatura rośnie... w końcu zajebisty patent by kupić usypiającą z każdą minutą publikę. Jednak zagrali tylko wstęp tego klasyka i przeszli dalej do swego kałowatego black metalu... Owszem, ktoś tam bawił się pod sceną, wielbiąc razem z łysym wokalistą Mystic Circle pana Rogatego. W porównaniu do Centinex mieli słabe przyjęcie i wypadli gorzej niż miernie...

    Przerwa, co prawda krótka, piwo w dłoń, tudzież bluzgi na Mystic Circle i chóralne okrzyki ku chwale Deicide!!! Nie kazali długo czekać na siebie. Wyszli, chwile pokręcili się po scenie i zaczęli... od wyjątkowej sraczki o nazwie "Bible Basher". Jednak na żywo ten numer wypadł nie najgorzej. W koncertowym secie znalazła się zaledwie szczypta z "Insineratehymn", zaś "In Torment In Hell" został świadomie ominięty. Młyn pod sceną, radosne przyjęcie to rzecz wiadoma, gdy stajesz twarzą w twarz z przykładowo "When Satan Rules His World", "Bastard Of Christ" czy też "Serpents Of The Light". Ze środkowego okresu jeszcze dwa totalne hymny w postaci genialnego "Once Upon The Cross" (Yeah !!!!) i "They Are The Children Of The Underworld". Przy pozostałych anty chrześcijańskich pieśniach pojawiła się łezka w oku i ciary człowieka po plecach przeszły, ponieważ Deicide schłostał wszystkich klasyką, że wspomnę o "Dead But Dreaming" czy "Crucifixation". Zestaw po prostu wyborny. Szkoda jedynie, że trwało tak krótko, że tak mało... koncert Deicide zajął zaledwie 40 minut. Choć ponoć to i tak dobry wynik czasowy (w porównaniu z 20 minutowymi gigami ekipy Bentona, na pewno...). Szkoda też, że na scenie nie było tego ognia, tej masakry, z jakiej słyną przecież występy Deicide. Jeden Hoffman zakryty puszystą kopą blond włosów, drugi łysy w skupieniu pogrywał, Steve jak to pałker... jedynie Glen nadrabiał za wszystkich głową, bluźnierczymi, ironicznymi minami, do których zdążył już przyzwyczaić, oraz specyficznymi tekstami do publiki, które to jak najbardziej wyrzucał z siebie z cynicznym uśmiechem na twarzy i przyjemnością zapewne. Koncert generalnie dobry, lecz mógłby być o dwa, trzy numery dłuższy, oraz jako całokształt - trochę statyczny... Nawet nie pokusili się o wyjście na bis... Ponad 300 osobowa grupa maniacs spisała się na medal i zgotowała Deicide należyte przyjęcie. Cała impreza zamknęła się w trzech godzinach zegarowych, tak więc mieszkańcy stolicy mogli zdążyć spokojnie na wieczorne wiadomości :)... Mimo pewnego niedosytu, nie żałuje, było warto. W końcu klasyki death metalu nie widzi się za często w naszym kraju... A potem ciąg dalszy zabawy - czyli piwo, ogórki i Szatan!!!

    Zdjęcia: Grzegorz Piątkowski