Co teraz czytacie? v.2

Czytasz coś więcej niż etykiety Domestosa w kiblu?

Moderatorzy: Heretyk, Nasum, Sybir, Gore_Obsessed, ultravox

Awatar użytkownika
Bolt
rasowy masterfulowicz
Posty: 2046
Rejestracja: 25-12-2010, 18:32

Re: Co teraz czytacie? v.2

26-04-2023, 08:59

wonsz pisze:
25-04-2023, 22:00
Obrazek
Obrazek
Bdb rzecz, chyba najbardziej lubiłem przygody Johnny'ego Ramone'a z zebranych tutaj.

Ostatnio skończyłem i bardzo sobie chwalę:
Obrazek

A teraz na tapecie:
Obrazek
I was born in this town
Live here my whole life
Probably come to die in this town
Live here my whole life
Never anything to do in this town
Awatar użytkownika
DST
weteran forumowych bitew
Posty: 1895
Rejestracja: 23-12-2010, 23:02

Re: Co teraz czytacie? v.2

26-04-2023, 09:41

Bolt pisze:
26-04-2023, 08:59
wonsz pisze:
25-04-2023, 22:00
Obrazek
Obrazek
Bdb rzecz, chyba najbardziej lubiłem przygody Johnny'ego Ramone'a z zebranych tutaj.

Ostatnio skończyłem i bardzo sobie chwalę:
Obrazek

A teraz na tapecie:
Obrazek
Wczoraj na YT oglądałem sobie już któryś wywiad z bratem GG Allina (Merle) i wspominał w nich jak przez chwilę Dee Dee Ramone był członkiem the Murder Junkies. Sporo ciekawych historii koleś zaserwował.
Awatar użytkownika
Ascetic
Biały Weteran Forume Tańczący na Kurhanach Wrogów
Posty: 16133
Rejestracja: 10-01-2015, 15:54

Re: Co teraz czytacie? v.2

26-04-2023, 20:49

Obrazek

Co mnie tam właściwie szkodzi. 22 lat wstecz se podróż zrobię. Papier się trzyma, treść w środku też.
Awatar użytkownika
Hatefire
mistrz forumowej ceremonii
Posty: 10109
Rejestracja: 21-12-2010, 12:19
Lokalizacja: Katowice - miasto wielkich wydarzeń ;)

Re: Co teraz czytacie? v.2

26-04-2023, 21:55

Jest tu trochę fanów Pratchetta, to wyciągnę za paywalla, co o nim napisał Radek Rak. Zwłaszcza, że napisał ciekawie. Sam akurat wielkim fanem nie jestem. Coś tam przeczytałem dawno temu, nawet fajne, ale po kilku lekturach powiedziałem pas, bo miałem wrażenie słuchania ciągle tego samego dowcipu. Co najwyżej Kacap, Polak i Niemiec zamieniali się w rabina, księdza i pastora.
Książki. Magazyn do Czytania pisze: Wesoły, stary elf spotyka pana Śmierć. Radek Rak o Terrym Pratchetcie

Terry Pratchett nauczył nas, że w alchemicznym tyglu duszy strach należy przekuć w gniew

Wszystko gdzieś się zaczyna, choć wielu fizyków ma inne zdanie. Wszystko też najprawdopodobniej gdzieś się kończy, choć tutaj również musiałbym zapytać fizyków o opinię. Można jednak z dużą dozą prawdopodobieństwa przyjąć, że coś skończyło się o wpół do czwartej nad ranem 12 marca 2015 roku w Broad Chalke w Wiltshire. Przynajmniej tak mogło to wyglądać z punktu widzenia Terry’ego Pratchetta, angielskiego pisarza fantasy i, niekiedy, science fiction. (W „Kosiarzu" napisał jednak: „Nikt nie jest ostatecznie martwy, dopóki nie uspokoją się zmarszczki, jakie wzbudził na powierzchni rzeczywistości – dopóki zegar przez niego nakręcony nie stanie, dopóki wino przez nią nastawione nie dokończy fermentacji, dopóki plon, jaki zasiał, nie zostanie zebrany". Jeśli więc brać pod uwagę wpływ, jaki wywarły jego książki, Terry Pratchett nadal jest tu obecny. Nie wiem jednak, co on na to.) Zmagający się od kilku lat z PCA, rzadką odmianą choroby Alzheimera, uścisnął dłoń Śmierci w swoim domu, zgodnie z wyrażonym kilka lat wcześniej życzeniem:

„Wszystko, z czym życie kojarzymy: duma, szacunek dla samego siebie i ludzka godność, warte jest zachowania. A możemy je stracić wobec fetyszu życia za wszelką cenę. Wierzę, że kiedy brzemię staje się zbyt ciężkie, tym, którzy chcą, powinno się pozwolić, by ktoś odprowadził ich do drzwi.

W moim przypadku, kiedy nadejdzie czas, mam nadzieję, że będą to drzwi do ogrodu pod angielskim niebem. Albo, gdyby padało, do biblioteki".

Wydaje mi się więc, że gość był z dawna oczekiwany. W ciągu swej ponadczterdziestoletniej literackiej kariery Pratchett w niemal każdej książce uzmysławiał nam jego bliskość. Tuż obok, na wyciągnięcie ręki.

Śmierć budzi dyskomfort tych, którzy pozostają wśród żywych. Najlepiej, by rozegrała się w szpitalu lub domu opieki, a ciałem prędko zajęli się pracownicy odpowiedniego zakładu. Może ono bowiem zacząć wyglądać nie tak, jak byśmy chcieli, i robić różne niestosowne rzeczy.

Ukrywamy zatem śmierć za zasłoną sterylności, z dala od żyjących oczu, traktując jak coś, co wprawdzie się przydarza, ale innym. Tych zaś, którzy przeżywają żałobę po bliskiej osobie, zwłaszcza zmarłej nagle i niespodziewanie, izolujemy i unikamy z nimi kontaktu, bo nie chcemy mieć do czynienia z niewygodnym tematem. Terry Pratchett uparcie przypomina, jak umierać.

Na wypadek, gdyby ktoś nie wiedział: wszystkie jego książki z wyjątkiem jednej są humorystyczne. Co zaskakujące, są również zabawne, bo jedno wcale nie musi iść z drugim w parze. Jednocześnie, jak zauważył Piotr W. Cholewa, który przełożył na język polski cały „Świat Dysku", to nie są wesołe książki.

***
Rok 1948 to był dobry rok dla fantastyki, choć wówczas nikt tego jeszcze nie wiedział. Przyszli wtedy na świat nie tylko Terry Pratchett, ale i George R.R. Martin, Dan Simmons, Nancy Kress, Terry Goodkind, Andrzej Sapkowski, Margaret Weis i Robert Jordan. Dziś wydaje mi się, że właśnie wtedy urodziła się połowa twórców fantastyki, których czytałem na różnych etapach życia, a wielu z nich czytam do tej pory. Musiało dojść wówczas do jakiegoś zakrzywienia przestrzeni taumaturgicznej. Ewentualnie mogło też chodzić o pokoleniowy wpływ „Władcy Pierścieni", nieco zbliżony do tego, jaki na mnie i moich rówieśników wywarł „Harry Potter", choć jednocześnie inny, bo znacznie mniej skomercjalizowany.

Zawsze też można się powołać na przypadek. A statystyka bywa skutecznym przeciwzaklęciem. Niemniej wielu prawdziwych magów sceptycznie odnosi się do tej szkoły czarodziejstwa.

***
Terry Pratchett pochodził z niezamożnej rodziny: matka księgowa, ojciec mechanik, a podane w biografiach szczegóły dzieciństwa pisarza podejrzanie nasuwają na myśl skecz Monty Pythona o starcach z Yorkshire, gdzie starsi panowie licytują się, który z nich cierpiał za młodu większe ubóstwo. Ponieważ Pratchett wyraźnie zbyt dobrze się bawił, opowiadając o materialnych niedostatkach wczesnego dzieciństwa, odnoszę się do nich trochę podejrzliwie. Zwłaszcza do tego fragmentu o wygódce i pomidorach.

Jeśli wierzyć Terry’emu, odkąd sięgnął po „O czym szumią wierzby", zaczął czytać w tempie przerażającym, a być może również niezbyt zdrowym. Spędzał sporo czasu w lokalnej bibliotece, pomagając przy drobnych pracach introligatorskich. Być może stąd wzięła się inspiracja dla postaci Bibliotekarza Niewidocznego Uniwersytetu, którego wskutek magicznej eksplozji w „Blasku fantastycznym" obdarzono nową, szlachetniejszą postacią. (O bardzo długich rękach i zamiłowaniu do bananów. Należy pamiętać, by nie wymawiać przy Bibliotekarzu słowa „małpiszon".) W sylwestra 1961 roku Pratchett zaczął czytać „Władcę Pierścieni"; skończył w Nowy Rok, po dwudziestu pięciu godzinach lektury. (Nigdzie nie znalazłem informacji, czy przeczytał książki razem z dodatkami. Bez dodatków to oszustwo i się nie liczy.) Po skończeniu przeczytał książkę ponownie. Potem nic nie było już takie samo jak przedtem, a świat zyskał kolejnego wielkiego fantastę, choć wówczas nie przeczuwał tego nawet sam Pratchett.

Za niejedną pisarską karierą stoi odpowiedni nauczyciel. Tymczasem w szkole Terry miewał pod górkę. Mól książkowy, trochę dziwny i trudny w obyciu, jest zawsze łatwym celem ataków. Nie chodziło przy tym o rówieśników, bo młody Pratchett był przez nich na ogół lubiany, może dzięki swojemu fanfikowi do „Dumy i uprzedzenia", w którym probostwo jest atakowane przez orków. Henry William Tame, dyrektor Holtspur School w Beaconsfield i nauczyciel młodego Pratchetta, najwyraźniej nie podzielał tego entuzjazmu.

Tame uważany był swego czasu za wybitnego pedagoga, zwłaszcza w dziedzinie edukacji seksualnej, napisał nawet popularną książkę o dojrzewaniu chłopców i dziewcząt „Peter and Pamela Grow Up". Zwykł dzielić swych uczniów na owce (tych dobrze rokujących, których talenty należy rozwijać) i kozły (u których nie ma za bardzo czego rozwijać). Terry trafił do kozłów.

Dalsze życie Pratchetta wyraźnie pokazało, że wywinął się biblijnej metaforze, w dużej mierze dzięki wkładowi matki w jego edukację oraz czytelniczej obsesji – jak już zauważyliśmy – głównie na punkcie fantastyki. Zdaje się też, że do końca życia żywił do swej szkoły raczej chłodne uczucia, o czym świadczy jego list napisany po uznaniu go za wybitnego absolwenta. Nie udało mi się znaleźć informacji, czym w dorosłym życiu zajmowały się owce z klasy Pratchetta. Ani czy owcze metafory, wielokrotnie przewijające się w książkach o Tiffany Obolałej, mają z tym wszystkim jakiś związek.

Tak, nauczyciel nieraz odgrywa niebagatelną rolę w życiu przyszłego pisarza albo pisarki. Rzuca długi cień i przez wiele lat śni się po nocach.

***
Terry Pratchett już jako nastolatek opublikował dwa opowiadania. Pierwsze, „The Hades Business" („Piekielny interes", obecnie w zbiorze „Mgnienie ekranu") w „Science Fantasy" w 1963 roku, ukazało się w pierwotnym kształcie rok wcześniej w czasopiśmie 'Wycombe Technical High School" pod tytułem „Rivals in Bussiness". Drugie, „Night Dweller" (nie dotarłem do polskiego tłumaczenia, o ile jakieś jest), w „New Worlds Science Fiction" w 1965 roku.

Przekonawszy się, że potrafi pisać, Pratchett porzucił szkołę i latem 1965 roku został redaktorem w lokalnej gazecie „Bucks Free Press". Pracował w kilku tytułach jako dziennikarz (w „Bucks Free Press" nawet dwukrotnie), a potem jako rzecznik prasowy elektrowni atomowej oraz pełnoetatowy mąż i ojciec.

Nie przestawał przy tym pisać utworów fantastycznych, choć trzy jego pierwsze powieści przeszły bez echa. W tym czasie więcej energii poświęcał jednak pszczołom, kozom i szklarni. Nigdy ich zresztą nie porzucił; pszczoły, kozy i szklarnie pozostały z nim do końca życia. Literatura to surowa i zazdrosna pani, ale musiała się z tym jakoś pogodzić. Wyszło jej to jednak niewątpliwie na korzyść. W Świecie Dysku łatwo znajdziemy angielską wieś, i tę od ciężkiej pracy, i tę od barwnego folkloru – z ludową magią, tańcem morris oraz piosenkami podobnymi do tej o jeżu.

Przełomowa okazała się czwarta powieść Pratchetta, wydany w 1983 roku „Kolor magii". To humorystyczne fantasy rozgrywające się w Świecie Dysku, czyli na płaskim świecie, podtrzymywanym przez cztery słonie stojące na skorupie kosmicznego żółwia A’Tuina. Bohaterem jest nieudolny mag Rincewind, znający tylko jedno zaklęcie (Ale za to jakie.), a towarzyszy mu turysta Dwukwiat, nie do końca rozumiejący, co się wokół niego dzieje, i traktujący wszystkie groźne przygody jako elementy lokalnego kolorytu. Z przeróżnych opresji bohaterów niekiedy musi ratować Bagaż Dwukwiata.

Książka początkowo sprzedawała się nieźle, choć wciąż daleko jej było do miana bestsellera. Istotną rolę w promocji odegrało oparte na niej słuchowisko w odcinkach w ramach audycji „Woman’s Hour" w radiowej czwórce BBC. Niewątpliwie to „Godzina kobiet" okazała się katalizatorem literackiej kariery Pratchetta. Pomogła też zmiana wydawcy: od tej pory wydania jego książek w miękkiej oprawie miały się ukazywać w serii Corgi Books wydawanej przez Transworld Publishers.

Po zadowalającym odbiorze „Koloru magii" Pratchett wrócił do Świata Dysku w kolejnych powieściach: „Blasku fantastycznym" i „Równoumagicznieniu". Ta ostatnia również doczekała się adaptacji w „Woman’s Hour". Książki z cyklu „Świat Dysku" zaczęły się sprzedawać więcej niż dobrze. Pratchett mógł utrzymać siebie i swoją rodzinę ze swojej pasji. Przynajmniej tej, która nie żądliła ani nie bodła.

***
Schyłkowe lata XX wieku w Wielkiej Brytanii nie były czasem życzliwym dla fantastyki, choć czytelnicy chyba o tym nie wiedzieli. Wiedzieli za to krytycy i niektórzy księgarze. Zdarzało się, że książki Pratchetta, będącego wówczas najlepiej sprzedającym się brytyjskim autorem, chowano wstydliwie w dziale z fantastyką i nie wystawiano ich na półkę z bestsellerami, choć w tej przegródce jedyną konkurencją dla książek Pratchetta stanowiły inne książki Pratchetta. Sama fantastyka uważana była za lekturę dla pryszczatych Kevinów, a czasy doktoratów z jego twórczości miały dopiero nadejść. (Nadeszły one, gdy Kevinowie wszystkich płci osiągnęli wiek odpowiedni do pisania doktoratów i poważnych artykułów krytycznoliterackich (różniących się od niepoważnych liczbą liter przed nazwiskiem autora). Zjawisko to pojawia się wszędzie tam, gdzie występują lokalne formy Kevinów. Z tej przyczyny jestem spokojny o los fantastyki w polskim dyskursie literackim, o ile jakiś mamy.)

Zmagając się z tymi przeciwnościami, Pratchett dzielnie pokonywał drogę pod górkę wytyczoną przez J.R.R. Tolkiena, choć jego wpływ na kulturę i kwestie społeczne okazał się zupełnie odmienny od Tolkienowskiego. Zwłaszcza pod koniec życia. Nie da się ukryć, że mimo komercyjnego sukcesu, o którym niejednokrotnie wspominał i którym lubił się chwalić, miał poczucie lekceważenia przez literacki nurt główny.

Oczywiście dotyczyło to nie tylko jego samego, ale i całej fantastyki, a fantasy – jako literatury wybitnie eskapistycznej – w szczególności. Eskapizm to często podnoszony zarzut, również przez samych miłośników i twórców gatunku. Inny brytyjski fantasta, Michael Moorcock, bardzo silnie odcinał się od niego w swoim eseju „Epic Pooh" („Epic Pooh" został napisany dla British Science Fiction Association już w 1978 roku. Jego przeredagowana wersja trafiła w 1989 roku do książki Moorcocka „Wizardry and Wild Romance. A Study of Epic Fantasy". Tytuł eseju nawiązuje rzecz jasna do „Kubusia Puchatka", a treść to manifest Moorcocka na temat fantastyki i tego, czym powinna według niego być i jakie poruszać tematy.), a winę za jego obecność w literaturze wyobraźni ponosiło według niego kilku starszych i wybitnie niepostępowych panów, jak wspomniany już J.R.R. Tolkien, C.S. Lewis, Kenneth Grahame, A.A. Milne czy G.K. Chesterton. Oraz króliki. (Bardzo lubię ten kawałek o królikach: „Znaczna część angielskiej fantastyki jest pisana przez króliki, o królikach i dla królików". Jest uroczy, choć pewnie wbrew intencjom Moorcocka.)

Moorcock sugeruje, że fantastyka powinna być literaturą problemową. Powinna również wyrosnąć z sielskiego angielskiego krajobrazu i odwracając się od swojego standardowego dziecięcego czytelnika, zająć się prawdziwymi problemami (to znaczy problemami dorosłych ludzi z dużego miasta).

Lektura „Epic Pooh" po czterdziestu pięciu latach jest ciekawym doświadczeniem również z tego powodu, że pokazuje, jak bardzo w fantastyce od tamtego czasu przesunęły się akcenty. Ochrona środowiska przed działaniem człowieka i rozumienie literatury fantasy jako bezpiecznego miejsca – „ostatniego przyjaznego domu" – nie jest już domeną prowincjonalnych, konserwatywnych dżentelmenów w tweedowych marynarkach. Podobnie ma się sprawa z królikami. To, co kiedyś Moorcock uważał za niedostatek wstecznej literatury fantastycznej, obecnie jest traktowane jako zaleta progresywnej.

Terry Pratchett pokazuje, że eskapizm i problemowość niekoniecznie muszą być oddzielnymi ścieżkami, które nigdy się nie przetną. Idąc za myślą zawartą w eseju „O baśniach" Tolkiena, twierdzi, że „ucieczka do" jest istotniejsza niż „ucieczka od". Podczas Konferencji Stowarzyszenia Księgarzy w Torquay powie: „Co do eskapizmu, całkiem mi to słowo odpowiada. W eskapizmie nie ma nic złego. Kluczowymi punktami, jakie należy rozważyć, to przed czym uciekamy i dokąd". A w innym miejscu: „Fantasy powinna przedstawiać rzeczywistość znajomą w nowym świetle. (…) Człowiek powinien odejść w jakieś ciekawe miejsce i wrócić wzbogacony tym doświadczeniem. (…) Prawdziwe fantasy zabiera nas dokądś. Zabiera nas w nowe miejsce, z którego patrzymy na świat".

Autor „Świata Dysku" często powoływał się na cytat z G.K. Chestertona, wymyślony przez Neila Gaimana jako motto do „Koraliny": „Baśnie są bardziej niż prawdziwe: nie dlatego, iż mówią nam, że istnieją smoki, ale że uświadamiają, iż smoki można pokonać".(Chesterton mimo wszystko wyraził podobną myśl w eseju „The Red Angel" w tomie „Tremendous Trifles". Użył jednak w tym celu nie tylko znacznie więcej słów, ale i więcej akapitów.) Taki też jest „Dysk". Na każdego potwora znajdzie się pogrzebacz. Niekiedy takim pogrzebaczem okazuje się świat wyobrażeń, z których, według Pratchetta, składa się całe życie człowieka. Ale rzeczywistość społeczna czy psychologiczna nie stają się mniej prawdziwe tylko przez to, że ich składowe zostały wyobrażone. Nie są też bardziej prawdziwe niż mit. Umówiliśmy się na pewien obraz świata, lecz normalność jest tym, czym się ją uczyni. A ludzie potrzebują fantazji, żeby być ludźmi. Żeby być miejscem, gdzie spadający anioł spotyka się z wstępującą małpą. Ważne tylko, żeby pamiętać, kiedy nie należy małpy słuchać.

Rob Wilkins, wieloletni asystent Terry’ego Pratchetta, pisze, że był on powieściopisarzem niemal przemysłowym. Zarówno pod względem obfitości literackiej produkcji (ponad pół setki napisanych samodzielnie powieści, nie licząc książek stworzonych z innymi autorami, dodatków do „Świata Dysku", opowiadań i innych, mniejszych form), jak i tematyki.

„Świat Dysku" przechodzi przemianę z humorystycznego, heroicznego (a właściwie antyheroicznego) fantasy w opowieść o rzeczywistości bardzo nam bliskiej, z kinem, pocztą i pociągami. Niemal od samego początku pojawiają się w nim problemy takich czy innych mniejszości, ujmuje też empatia, jaką pisarz żywił wobec prowincji, zupełnie pozbawiona wyższościowego czy protekcjonalnego tonu typowego dla wielkomiejskiej elity. Pratchett piętnował fanatyzm religijny, wyzysk, ksenofobię i rasizm (a właściwie gatunkizm, wszak to przecież „Świat Dysku"). Począwszy od „Równoumagicznienia", wyraźnie podkreślał również kwestie równości płci. Znalazłoby się w jego twórczości, zwłaszcza późniejszej, chyba również sporo wątków queerowych, choć niekoniecznie w ten sposób przez niego określanych (tak, chodzi między innymi o krasnoludy).

Etyczny kompas „Dysku", jak w każdej prawdziwej baśni, zawsze wyraźnie wskazuje właściwy kierunek. Chyba że jest się Babcią Weatherwax, nieoficjalną przywódczynią czarownic (Czarownice nie mają rzecz jasna żadnych przywódczyń. Spytajcie Babcię Weatherwax.); wówczas kompas ma tendencję do wskazywania na Babcię, choć wydaje mi się, że niekoniecznie musi to być dla niej komfortowe. Z tomu na tom „Świat Dysku" staje się coraz bardziej kulisty. Oczywiście metaforycznie, w przeciwnym razie mogłoby to sprawiać pewien kłopot słoniom.

„Dysk" dojrzewa z tomu na tom, a dzieło powstające przez trzydzieści lat nie może być monolitem. Sam Pratchett twierdził w pewnym momencie, że nie należy zaczynać lektury od pierwszych części. Nic o tym nie wiedziałem, więc jako dziecko zacząłem od „Koloru magii" i „Blasku fantastycznego", pewnie dlatego, że innych jeszcze wtedy w Polsce nie było. Rzeczywiście jednak dopiero w okolicy „Trzech wiedźm" (tomu szóstego, ale wydanego u nas jako siódmy) „Dysk" wyłamuje się ze schematów klasycznego fantasy lat osiemdziesiątych ze wszystkimi jego mankamentami, stereotypami i uproszczeniami, których Pratchett niekiedy był świadomy, a niekiedy nie. W „Trzech wiedźmach" przemawia wreszcie własnym głosem.

Dlatego też trudno mi wskazać, w jaki sposób miałby się wgryźć w „Dysk" ktoś, kto nie miał z nim do tej pory kontaktu. Wydaje mi się, że istnieją przynajmniej cztery szkoły. Pierwsza: czytać chronologicznie, w kolejności powstawania, zarezerwować sobie sporo czasu i nie przejmować się tym, co sugeruje sam Pratchett; daje to spory wgląd w zachodzące na Dysku zmiany i w ewolucję samej opowieści. Druga: czytać podcyklami (o magu Rincewindzie i Niewidocznym Uniwersytecie, o wiedźmach, o straży, o Śmierci, o Tiffany, o rewolucji przemysłowej plus te pozostałe, które nie pasują do żadnej z kategorii). Trzecia: znaleźć w internecie infografikę autorstwa Krzysztofa Kietzmana, tę, która przypomina kolorową mapę do skarbu piratów, i spróbować czytać według niej; kiedy już się ją rozgryzie, wydaje się całkiem sensowna. Czwarta: czytać w dowolnej kolejności, bo fabularnie powieści powiązane są ze sobą bardzo luźno (choć koncepcyjnie już tak).

Kiedy chcę kogoś zachęcić do „Świata Dysku", pożyczam zwykle „Kosiarza". Oto Śmierć, dystyngowany pan w czerni (U Anglosasów śmierć jest mężczyzną.), dowiaduje się, że jego dni są policzone. Wiemy przecież skądinąd, że nawet Śmierć może umrzeć wraz z dziwnymi eonami. Postanawia więc wykorzystać pozostały mu czas najlepiej, jak się da, i przeżyć resztę swych dni jak człowiek. Na przykład wiejski parobek u pewnej wdowy. Postawi też wszystko na jedną kartę, by śmierć oszukać. To znaczy… no, to skomplikowane. Ale jak w najlepszym angielskim kryminale rozwiązanie jest spójne, logiczne i przekonujące. U Pratchetta nawet magia i mit działają w racjonalny sposób.

Śmierć, powołany przez Pratchetta do życia (Przepraszam, musiałem.), to ktoś, kogo zaskakująco dobrze jest przywitać, gdy nadchodzi odpowiedni czas. Dosłowność, z jaką Śmierć pojmuje metafory, i jego brak zrozumienia dla społecznych norm, masek i dekoracji często pomagają bohaterom inaczej spojrzeć na swe życie. Sam Śmierć niepozbawiony jest milczącego współczucia. To istota najbliższa temu, co rozumiemy zwykle pod pojęciem anioła. Właściwie w całej znanej mi literaturze fantastycznej trudno mi wskazać pierwszoplanową postać bardziej anielską niż on. (W moim odczuciu wygrywa z Gandalfem.) Mimo że nie ma skrzydeł (ani niezliczonych oczu, ani kół pod stopami, ani żadnych innych bardziej lub mniej oczywistych anielskich atrybutów).

Pod koniec życia Terry Pratchett nie mógł się doczekać spotkania z nim. Ale na swoich własnych warunkach.

***
Z siwą brodą i w nieodłącznym kapeluszu, z dowcipem zawsze starannie naostrzonym, autor humorystycznych książek wydawał się typem żartownisia. „Jolly old elf", tak był postrzegany. Może gdyby ktoś, kto użył tego określenia, przeczytał „Panów i damy", poważnie zastanowiłby się przed nazwaniem Pratchetta elfem.

Neil Gaiman, wielkie pióro fantastyki i wieloletni przyjaciel Pratchetta, w przedmowie do „Kiksów klawiatury" pisał, że tym, co Pratchetta napędzało, był gniew. Gniew i niezgoda na zastany świat. To widać w powieściach, zwłaszcza w późniejszych, dojrzalszych tomach „Świata Dysku". Susan, wnuczka Śmierci, pracując jako guwernantka, uczy dzieci, że zamiast się bać, trzeba się złościć. Motyw ten przewija się wielokrotnie, szczególnie jeśli idzie o postacie kobiece, czy to dziewczynki, czy wiedźmy, czy strażniczki miejskie. Strach przekuwany jest w gniew w alchemicznym tyglu duszy.

Rob Wilkins twierdzi, że pierwszą reakcją pisarza na wieść o chorobie Alzheimera była wściekłość.

Początki choroby łatwo zlekceważyć przy intensywnej pracy. Trudności ze znalezieniem klawisza na klawiaturze składa się na karb przemęczenia. Ale Pratchetta niepokoiło, gdy przy podpisywaniu książek litery nie chciały wchodzić na właściwe miejsca i nagle zdarzało mu się zrobić kilka literówek w imieniu „Sarah". Takie rzeczy.

W chorobach neurodegeneracyjnych niemal niemożliwe jest określenie początku procesu. Mimo postawionej w 2007 roku diagnozy Pratchett tylko nieznacznie zwolnił tempo pisania. Wcześniej wydawał się kimś w rodzaju maga z ksiąg chrześcijańskiego mistyka Valentina Tomberga: tym, kto pracuje bez wysiłku, dla kogo praca jest zabawą. Przez lata kolejne powieści niemal wyskakiwały jak z zaczarowanej klawiatury po mniej więcej trzy rocznie i były zwykle bardzo udane. Teraz samodzielna praca zaczynała sprawiać trudność. Pratchett coraz częściej korzystał z pomocy Roba Wilkinsa lub programów do rejestrowania mowy, co bywało frustrujące. Komputer uporczywie zmieniał słowo „pioneer" na „pie on ear", a „Alzheimer" na „old timer". (Co mimo wszystko wydaje mi się zabawne.)

Problem stwarzało również samo skuteczne leczenie. 59-letni pisarz usłyszał, że jest na nie zbyt młody. Powinien poczekać i wrócić do lekarzy w wieku lat 65. Wydaje się, że absurdy służby zdrowia nie są wyłącznie polską specjalnością.

Dysponując pewną rozpoznawalnością i wewnętrznym motorem napędzanym kipiącym gniewem, Pratchett zdecydował się poruszyć nie niebo i ziemię, ale przynajmniej brytyjską opinię publiczną i ślamazarną służbę zdrowia. Prawdopodobnie odniósł sukces, choć bardziej dla innych chorych niż dla siebie. Publicznie poinformował o chorobie wkrótce po diagnozie. W 2009 roku wyemitowano dwuodcinkowy film dokumentalny „Terry Pratchett. Living with Alzheimer’s", w którym pisarz, dotychczas strzegący po angielsku swej prywatności, opowiada o zmaganiach z chorobą.

To Alzheimer uczynił z Pratchetta postać prawdziwie publiczną, co może się wydawać nieco zaskakujące, skoro mówimy o najpoczytniejszym swego czasu autorze Wielkiej Brytanii (jesteśmy wciąż przed epoką „Harry’ego Pottera"). Podobnie jak wielu jego bohaterów sam stał się teraz wojownikiem o słuszną sprawę. I jak Samuel Vimes, komendant Straży Miejskiej, który aby zapobiec wojnie, gotów jest aresztować całą armię, czy Babcia Weatherwax, najlepsza spośród złych czarownic, głównie z tej przyczyny, że w takich okolicznościach postawiło go życie. Po prostu była to rzecz, którą należało uczynić.

Wydaje się, że chorobę Pratchett traktował jako coś w rodzaju osobistej zniewagi. Stanowiła też krok ku sformułowaniu kwestii podstawowej dotyczącej prawa wyboru, jak długo powinno się cierpieć.

„W minionym stuleciu odnosiliśmy tak wielkie sukcesy w życiu dłużej i podtrzymywaniu życia, że zapomnieliśmy, jak się umiera". Tak pisał w artykule „Wskażcie mi niebo, gdy zacznie się ostatni rozdział" w gazecie „Mail on Sunday" z 2 sierpnia 2009 roku. Pragnienie dobrej śmierci to coś, co w człowieku jest głęboko zakorzenione, nawet jeśli myśl ta natychmiast jest wypychana z głowy. Nikt nie chce się zastanawiać, jak to jest umierać w niemożliwym do zniesienia cierpieniu albo w sytuacji, gdy choroba wymazuje myśli, wspomnienia i wszystko, czym uważamy, że jesteśmy. Myślenie o tym jest nieprzyjemne, a przecież poświęcamy bardzo wiele czasu i pieniędzy, by pozbyć się z życia najmniejszego nawet dyskomfortu. Samochody są ciche i nie trzęsą na wybojach, fotele do pracy przy komputerze tak wygodne, że można by na nich spać, a okna doskonale wytłumione, by chronić nas przed tak nieprzyjemnymi dźwiękami jak odgłosy bawiących się dzieci czy śpiew ptaków o wpół do czwartej nad ranem.

Dlaczego więc tak mało uwagi poświęcamy największemu dyskomfortowi, jaki czeka każdego z nas bez najmniejszego wyjątku? Zachowujemy się tak, jakbyśmy mieli pewność, że nasze odejście będzie łatwe i bezbolesne. Śmierć i wszystko, co się z nią wiąże, to tabu. Tym silniejsze, im staranniej bywa omijane i im bardziej od wszystkich innych tabu czujemy się wyzwoleni. To, że kultura, zwłaszcza popularna, pełna jest śmierci, wcale nas z nią nie oswaja. Są to bowiem śmierci wyobrażone, dalekie i przeważnie wcale nie przypominające prawdziwych.

Jak przystało na fantastę, Terry Pratchett twardo stąpał po ziemi. Wiedział, że w starzejącym się społeczeństwie służba zdrowia nie podoła zadaniu zapewnienia ludziom właściwej opieki i godnego odchodzenia. Zwłaszcza osobom mniej zamożnym niż on sam, czyli prawie wszystkim. Mając świadomość swego uprzywilejowania – i prawdopodobnie wynikające z niego poczucie odpowiedzialności – Pratchett zawalczył o możliwość dobrej śmierci dla siebie i dla innych.

Pisze: „Byłem świadkiem efektów dwóch samobójstw, a jako dziennikarz obserwowałem aż nazbyt wiele dochodzeń koronerów; byłem zaskoczony i przerażony licznymi sposobami, na jakie zrozpaczeni ludzie próbują skończyć z życiem". Ma rację. Powołuje się przy tym na niepisany wiktoriański etos medyczny, może sprzeczny z przysięgą Hipokratesa, a może wcale nie, nakazujący ulżyć cierpieniom śmiertelnie chorej osoby. Jeszcze pracując jako dziennikarz, Pratchett przeprowadzał wywiad z pewną starszą pielęgniarką na temat pewnych praktyk. „Nazywałyśmy to »wskazaniem im nieba«" – powiedziała. W 2011 r., będąc świadomym postępowania swej choroby, Pratchett wziął udział w kolejnym filmie, „Terry Pratchett. Choosing to Die", w którym asystował przy śmierci 71-letniego Petera Smedleya podczas jego eutanazji w szwajcarskiej klinice fundacji Dignitas.

O współczesnym podejściu do osób śmiertelnie chorych pisał tak: „Nie porzucilibyśmy człowieka, którego zaatakował potwór, a gdybyśmy nie byli w stanie go ocalić przed rozszalałą bestią, moglibyśmy uznać, że jakaś szybka i mniej bolesna śmierć byłaby lepsza od pożarcia żywcem przez potwora. Na pewno jednak nie wpakowalibyśmy go z potworem do łóżka i nie próbowali z tego miejsca prowadzić walki".

***
Miałem ten zaszczyt, że Piotr W. Cholewa, który przełożył na polski większość książek Pratchetta, zgodził się ze mną porozmawiać, nim zabrałem się do napisania tego artykułu. To dzięki niemu jako dziecko po raz pierwszy znalazłem się w Świecie Dysku, który mówił do mnie po polsku, choć z angielskim akcentem. Były to dla mnie po prostu zabawne książki, w dodatku przetłumaczone tak, że angielskie żarty pozostawały śmieszne również po polsku, a rozliczne nawiązania – czytelne. Niepostrzeżenie też Pratchett uczył mnie myśleć i patrzeć na świat. Piotr Cholewa stwierdził, że to wcale nie są wesołe książki. Czasem też spotyka się ze stwierdzeniem, że ktoś czytał kiedyś Pratchetta, ale potem przestał. Znaczy to, że nic z Pratchetta nie zrozumiał. Tak powiedział Piotr.

Nie przyznałem mu się, że również porzuciłem czytanie „Świata Dysku", mając jakieś dwadzieścia lat. Wróciłem, mając trzydzieści. Doszło do mnie wtedy, że oprócz rozlicznych komentarzy do współczesnej rzeczywistości to książki o umieraniu.

Bardzo chciałbym, byśmy częściej poruszali temat śmierci. Chciałbym, by ludzie wiedzieli, jak wygląda odchodzenie. Wygląda zwykle źle i wielu z państwa również będzie źle umierało. Pani i pan, i tamta pani, i pewnie ja też. Należy to sobie zawczasu uświadomić. Może warto, byśmy edukacji tanatologicznej poświęcali więcej uwagi, tak jak, mimo wszystkich przeciwieństw, coraz więcej uwagi poświęcamy edukacji seksualnej. Obawiam się, że kontrowersja może być jeszcze większa, a efekt jeszcze bardziej mizerny. Może doczekam się chociaż, by media społecznościowe witały mnie infografikami z napisem, powiedzmy, MEMENTO MORI.

***
Terry Pratchett chciał odejść w swoim domu, w ogrodzie. Albo w bibliotece, gdyby padał deszcz, bo to w końcu Anglia. Nie miał jednak możliwości skorzystania z prawa do eutanazji. W Wielkiej Brytanii do dzisiaj jest ona nielegalna. Cały czas trwa dyskusja w tej kwestii. Być może głos i wpływ Pratchetta nie pozostaje w niej bez znaczenia.

Zmarł 12 marca 2015 r. Nie wiem, czy padał deszcz.

Wykorzystałem m.in. cytaty z: „Terry Pratchett. A Life with Footnotes" Roba Wilkinsa, „Terry Pratchett. Życie i praca z magią w tle" Craiga Cabella (przeł. Elżbieta Gepfert) i „Kiksów klawiatury" Pratchetta (przeł. Piotr W. Cholewa). Dziękuję za rozmowę Elżbiecie Gepfert i Piotrowi W. Cholewie. Dr Marcie Kładź-Kocot dziękuję za podsunięcie książek i tropów
Od braci dla braci
Od dobrych dla dobrych
Kacapskiej kurwie
Zawsze chuj do mordy
Awatar użytkownika
ŚWIAT BEZ KOŃCA
mistrz forumowej ceremonii
Posty: 10420
Rejestracja: 27-08-2018, 10:24

Re: Co teraz czytacie? v.2

27-04-2023, 09:46

Oglądałem to "Choosing to Die" i zrobiło na mnie wielkie wrażenie... Zresztą ugruntowało moje poglądy na eutanazję i odmawianie jej nieuleczalnie choremu człowiekowi żyjącemu wyłącznie w bólu i niezdolnemu do funkcjonowania jako formy sadyzmu.
I am Jerusalem.
Awatar użytkownika
Blackult
rasowy masterfulowicz
Posty: 2389
Rejestracja: 01-12-2004, 23:00

Re: Co teraz czytacie? v.2

27-04-2023, 13:21

Hatefire pisze:
26-04-2023, 21:55
Jest tu trochę fanów Pratchetta, to wyciągnę za paywalla, co o nim napisał Radek Rak. Zwłaszcza, że napisał ciekawie. Sam akurat wielkim fanem nie jestem. Coś tam przeczytałem dawno temu, nawet fajne, ale po kilku lekturach powiedziałem pas, bo miałem wrażenie słuchania ciągle tego samego dowcipu. Co najwyżej Kacap, Polak i Niemiec zamieniali się w rabina, księdza i pastora.
Książki. Magazyn do Czytania pisze: Wesoły, stary elf spotyka pana Śmierć. Radek Rak o Terrym Pratchetcie

Terry Pratchett nauczył nas, że w alchemicznym tyglu duszy strach należy przekuć w gniew

Wszystko gdzieś się zaczyna, choć wielu fizyków ma inne zdanie. Wszystko też najprawdopodobniej gdzieś się kończy, choć tutaj również musiałbym zapytać fizyków o opinię. Można jednak z dużą dozą prawdopodobieństwa przyjąć, że coś skończyło się o wpół do czwartej nad ranem 12 marca 2015 roku w Broad Chalke w Wiltshire. Przynajmniej tak mogło to wyglądać z punktu widzenia Terry’ego Pratchetta, angielskiego pisarza fantasy i, niekiedy, science fiction. (W „Kosiarzu" napisał jednak: „Nikt nie jest ostatecznie martwy, dopóki nie uspokoją się zmarszczki, jakie wzbudził na powierzchni rzeczywistości – dopóki zegar przez niego nakręcony nie stanie, dopóki wino przez nią nastawione nie dokończy fermentacji, dopóki plon, jaki zasiał, nie zostanie zebrany". Jeśli więc brać pod uwagę wpływ, jaki wywarły jego książki, Terry Pratchett nadal jest tu obecny. Nie wiem jednak, co on na to.) Zmagający się od kilku lat z PCA, rzadką odmianą choroby Alzheimera, uścisnął dłoń Śmierci w swoim domu, zgodnie z wyrażonym kilka lat wcześniej życzeniem:

„Wszystko, z czym życie kojarzymy: duma, szacunek dla samego siebie i ludzka godność, warte jest zachowania. A możemy je stracić wobec fetyszu życia za wszelką cenę. Wierzę, że kiedy brzemię staje się zbyt ciężkie, tym, którzy chcą, powinno się pozwolić, by ktoś odprowadził ich do drzwi.

W moim przypadku, kiedy nadejdzie czas, mam nadzieję, że będą to drzwi do ogrodu pod angielskim niebem. Albo, gdyby padało, do biblioteki".

Wydaje mi się więc, że gość był z dawna oczekiwany. W ciągu swej ponadczterdziestoletniej literackiej kariery Pratchett w niemal każdej książce uzmysławiał nam jego bliskość. Tuż obok, na wyciągnięcie ręki.

Śmierć budzi dyskomfort tych, którzy pozostają wśród żywych. Najlepiej, by rozegrała się w szpitalu lub domu opieki, a ciałem prędko zajęli się pracownicy odpowiedniego zakładu. Może ono bowiem zacząć wyglądać nie tak, jak byśmy chcieli, i robić różne niestosowne rzeczy.

Ukrywamy zatem śmierć za zasłoną sterylności, z dala od żyjących oczu, traktując jak coś, co wprawdzie się przydarza, ale innym. Tych zaś, którzy przeżywają żałobę po bliskiej osobie, zwłaszcza zmarłej nagle i niespodziewanie, izolujemy i unikamy z nimi kontaktu, bo nie chcemy mieć do czynienia z niewygodnym tematem. Terry Pratchett uparcie przypomina, jak umierać.

Na wypadek, gdyby ktoś nie wiedział: wszystkie jego książki z wyjątkiem jednej są humorystyczne. Co zaskakujące, są również zabawne, bo jedno wcale nie musi iść z drugim w parze. Jednocześnie, jak zauważył Piotr W. Cholewa, który przełożył na język polski cały „Świat Dysku", to nie są wesołe książki.

***
Rok 1948 to był dobry rok dla fantastyki, choć wówczas nikt tego jeszcze nie wiedział. Przyszli wtedy na świat nie tylko Terry Pratchett, ale i George R.R. Martin, Dan Simmons, Nancy Kress, Terry Goodkind, Andrzej Sapkowski, Margaret Weis i Robert Jordan. Dziś wydaje mi się, że właśnie wtedy urodziła się połowa twórców fantastyki, których czytałem na różnych etapach życia, a wielu z nich czytam do tej pory. Musiało dojść wówczas do jakiegoś zakrzywienia przestrzeni taumaturgicznej. Ewentualnie mogło też chodzić o pokoleniowy wpływ „Władcy Pierścieni", nieco zbliżony do tego, jaki na mnie i moich rówieśników wywarł „Harry Potter", choć jednocześnie inny, bo znacznie mniej skomercjalizowany.

Zawsze też można się powołać na przypadek. A statystyka bywa skutecznym przeciwzaklęciem. Niemniej wielu prawdziwych magów sceptycznie odnosi się do tej szkoły czarodziejstwa.

***
Terry Pratchett pochodził z niezamożnej rodziny: matka księgowa, ojciec mechanik, a podane w biografiach szczegóły dzieciństwa pisarza podejrzanie nasuwają na myśl skecz Monty Pythona o starcach z Yorkshire, gdzie starsi panowie licytują się, który z nich cierpiał za młodu większe ubóstwo. Ponieważ Pratchett wyraźnie zbyt dobrze się bawił, opowiadając o materialnych niedostatkach wczesnego dzieciństwa, odnoszę się do nich trochę podejrzliwie. Zwłaszcza do tego fragmentu o wygódce i pomidorach.

Jeśli wierzyć Terry’emu, odkąd sięgnął po „O czym szumią wierzby", zaczął czytać w tempie przerażającym, a być może również niezbyt zdrowym. Spędzał sporo czasu w lokalnej bibliotece, pomagając przy drobnych pracach introligatorskich. Być może stąd wzięła się inspiracja dla postaci Bibliotekarza Niewidocznego Uniwersytetu, którego wskutek magicznej eksplozji w „Blasku fantastycznym" obdarzono nową, szlachetniejszą postacią. (O bardzo długich rękach i zamiłowaniu do bananów. Należy pamiętać, by nie wymawiać przy Bibliotekarzu słowa „małpiszon".) W sylwestra 1961 roku Pratchett zaczął czytać „Władcę Pierścieni"; skończył w Nowy Rok, po dwudziestu pięciu godzinach lektury. (Nigdzie nie znalazłem informacji, czy przeczytał książki razem z dodatkami. Bez dodatków to oszustwo i się nie liczy.) Po skończeniu przeczytał książkę ponownie. Potem nic nie było już takie samo jak przedtem, a świat zyskał kolejnego wielkiego fantastę, choć wówczas nie przeczuwał tego nawet sam Pratchett.

Za niejedną pisarską karierą stoi odpowiedni nauczyciel. Tymczasem w szkole Terry miewał pod górkę. Mól książkowy, trochę dziwny i trudny w obyciu, jest zawsze łatwym celem ataków. Nie chodziło przy tym o rówieśników, bo młody Pratchett był przez nich na ogół lubiany, może dzięki swojemu fanfikowi do „Dumy i uprzedzenia", w którym probostwo jest atakowane przez orków. Henry William Tame, dyrektor Holtspur School w Beaconsfield i nauczyciel młodego Pratchetta, najwyraźniej nie podzielał tego entuzjazmu.

Tame uważany był swego czasu za wybitnego pedagoga, zwłaszcza w dziedzinie edukacji seksualnej, napisał nawet popularną książkę o dojrzewaniu chłopców i dziewcząt „Peter and Pamela Grow Up". Zwykł dzielić swych uczniów na owce (tych dobrze rokujących, których talenty należy rozwijać) i kozły (u których nie ma za bardzo czego rozwijać). Terry trafił do kozłów.

Dalsze życie Pratchetta wyraźnie pokazało, że wywinął się biblijnej metaforze, w dużej mierze dzięki wkładowi matki w jego edukację oraz czytelniczej obsesji – jak już zauważyliśmy – głównie na punkcie fantastyki. Zdaje się też, że do końca życia żywił do swej szkoły raczej chłodne uczucia, o czym świadczy jego list napisany po uznaniu go za wybitnego absolwenta. Nie udało mi się znaleźć informacji, czym w dorosłym życiu zajmowały się owce z klasy Pratchetta. Ani czy owcze metafory, wielokrotnie przewijające się w książkach o Tiffany Obolałej, mają z tym wszystkim jakiś związek.

Tak, nauczyciel nieraz odgrywa niebagatelną rolę w życiu przyszłego pisarza albo pisarki. Rzuca długi cień i przez wiele lat śni się po nocach.

***
Terry Pratchett już jako nastolatek opublikował dwa opowiadania. Pierwsze, „The Hades Business" („Piekielny interes", obecnie w zbiorze „Mgnienie ekranu") w „Science Fantasy" w 1963 roku, ukazało się w pierwotnym kształcie rok wcześniej w czasopiśmie 'Wycombe Technical High School" pod tytułem „Rivals in Bussiness". Drugie, „Night Dweller" (nie dotarłem do polskiego tłumaczenia, o ile jakieś jest), w „New Worlds Science Fiction" w 1965 roku.

Przekonawszy się, że potrafi pisać, Pratchett porzucił szkołę i latem 1965 roku został redaktorem w lokalnej gazecie „Bucks Free Press". Pracował w kilku tytułach jako dziennikarz (w „Bucks Free Press" nawet dwukrotnie), a potem jako rzecznik prasowy elektrowni atomowej oraz pełnoetatowy mąż i ojciec.

Nie przestawał przy tym pisać utworów fantastycznych, choć trzy jego pierwsze powieści przeszły bez echa. W tym czasie więcej energii poświęcał jednak pszczołom, kozom i szklarni. Nigdy ich zresztą nie porzucił; pszczoły, kozy i szklarnie pozostały z nim do końca życia. Literatura to surowa i zazdrosna pani, ale musiała się z tym jakoś pogodzić. Wyszło jej to jednak niewątpliwie na korzyść. W Świecie Dysku łatwo znajdziemy angielską wieś, i tę od ciężkiej pracy, i tę od barwnego folkloru – z ludową magią, tańcem morris oraz piosenkami podobnymi do tej o jeżu.

Przełomowa okazała się czwarta powieść Pratchetta, wydany w 1983 roku „Kolor magii". To humorystyczne fantasy rozgrywające się w Świecie Dysku, czyli na płaskim świecie, podtrzymywanym przez cztery słonie stojące na skorupie kosmicznego żółwia A’Tuina. Bohaterem jest nieudolny mag Rincewind, znający tylko jedno zaklęcie (Ale za to jakie.), a towarzyszy mu turysta Dwukwiat, nie do końca rozumiejący, co się wokół niego dzieje, i traktujący wszystkie groźne przygody jako elementy lokalnego kolorytu. Z przeróżnych opresji bohaterów niekiedy musi ratować Bagaż Dwukwiata.

Książka początkowo sprzedawała się nieźle, choć wciąż daleko jej było do miana bestsellera. Istotną rolę w promocji odegrało oparte na niej słuchowisko w odcinkach w ramach audycji „Woman’s Hour" w radiowej czwórce BBC. Niewątpliwie to „Godzina kobiet" okazała się katalizatorem literackiej kariery Pratchetta. Pomogła też zmiana wydawcy: od tej pory wydania jego książek w miękkiej oprawie miały się ukazywać w serii Corgi Books wydawanej przez Transworld Publishers.

Po zadowalającym odbiorze „Koloru magii" Pratchett wrócił do Świata Dysku w kolejnych powieściach: „Blasku fantastycznym" i „Równoumagicznieniu". Ta ostatnia również doczekała się adaptacji w „Woman’s Hour". Książki z cyklu „Świat Dysku" zaczęły się sprzedawać więcej niż dobrze. Pratchett mógł utrzymać siebie i swoją rodzinę ze swojej pasji. Przynajmniej tej, która nie żądliła ani nie bodła.

***
Schyłkowe lata XX wieku w Wielkiej Brytanii nie były czasem życzliwym dla fantastyki, choć czytelnicy chyba o tym nie wiedzieli. Wiedzieli za to krytycy i niektórzy księgarze. Zdarzało się, że książki Pratchetta, będącego wówczas najlepiej sprzedającym się brytyjskim autorem, chowano wstydliwie w dziale z fantastyką i nie wystawiano ich na półkę z bestsellerami, choć w tej przegródce jedyną konkurencją dla książek Pratchetta stanowiły inne książki Pratchetta. Sama fantastyka uważana była za lekturę dla pryszczatych Kevinów, a czasy doktoratów z jego twórczości miały dopiero nadejść. (Nadeszły one, gdy Kevinowie wszystkich płci osiągnęli wiek odpowiedni do pisania doktoratów i poważnych artykułów krytycznoliterackich (różniących się od niepoważnych liczbą liter przed nazwiskiem autora). Zjawisko to pojawia się wszędzie tam, gdzie występują lokalne formy Kevinów. Z tej przyczyny jestem spokojny o los fantastyki w polskim dyskursie literackim, o ile jakiś mamy.)

Zmagając się z tymi przeciwnościami, Pratchett dzielnie pokonywał drogę pod górkę wytyczoną przez J.R.R. Tolkiena, choć jego wpływ na kulturę i kwestie społeczne okazał się zupełnie odmienny od Tolkienowskiego. Zwłaszcza pod koniec życia. Nie da się ukryć, że mimo komercyjnego sukcesu, o którym niejednokrotnie wspominał i którym lubił się chwalić, miał poczucie lekceważenia przez literacki nurt główny.

Oczywiście dotyczyło to nie tylko jego samego, ale i całej fantastyki, a fantasy – jako literatury wybitnie eskapistycznej – w szczególności. Eskapizm to często podnoszony zarzut, również przez samych miłośników i twórców gatunku. Inny brytyjski fantasta, Michael Moorcock, bardzo silnie odcinał się od niego w swoim eseju „Epic Pooh" („Epic Pooh" został napisany dla British Science Fiction Association już w 1978 roku. Jego przeredagowana wersja trafiła w 1989 roku do książki Moorcocka „Wizardry and Wild Romance. A Study of Epic Fantasy". Tytuł eseju nawiązuje rzecz jasna do „Kubusia Puchatka", a treść to manifest Moorcocka na temat fantastyki i tego, czym powinna według niego być i jakie poruszać tematy.), a winę za jego obecność w literaturze wyobraźni ponosiło według niego kilku starszych i wybitnie niepostępowych panów, jak wspomniany już J.R.R. Tolkien, C.S. Lewis, Kenneth Grahame, A.A. Milne czy G.K. Chesterton. Oraz króliki. (Bardzo lubię ten kawałek o królikach: „Znaczna część angielskiej fantastyki jest pisana przez króliki, o królikach i dla królików". Jest uroczy, choć pewnie wbrew intencjom Moorcocka.)

Moorcock sugeruje, że fantastyka powinna być literaturą problemową. Powinna również wyrosnąć z sielskiego angielskiego krajobrazu i odwracając się od swojego standardowego dziecięcego czytelnika, zająć się prawdziwymi problemami (to znaczy problemami dorosłych ludzi z dużego miasta).

Lektura „Epic Pooh" po czterdziestu pięciu latach jest ciekawym doświadczeniem również z tego powodu, że pokazuje, jak bardzo w fantastyce od tamtego czasu przesunęły się akcenty. Ochrona środowiska przed działaniem człowieka i rozumienie literatury fantasy jako bezpiecznego miejsca – „ostatniego przyjaznego domu" – nie jest już domeną prowincjonalnych, konserwatywnych dżentelmenów w tweedowych marynarkach. Podobnie ma się sprawa z królikami. To, co kiedyś Moorcock uważał za niedostatek wstecznej literatury fantastycznej, obecnie jest traktowane jako zaleta progresywnej.

Terry Pratchett pokazuje, że eskapizm i problemowość niekoniecznie muszą być oddzielnymi ścieżkami, które nigdy się nie przetną. Idąc za myślą zawartą w eseju „O baśniach" Tolkiena, twierdzi, że „ucieczka do" jest istotniejsza niż „ucieczka od". Podczas Konferencji Stowarzyszenia Księgarzy w Torquay powie: „Co do eskapizmu, całkiem mi to słowo odpowiada. W eskapizmie nie ma nic złego. Kluczowymi punktami, jakie należy rozważyć, to przed czym uciekamy i dokąd". A w innym miejscu: „Fantasy powinna przedstawiać rzeczywistość znajomą w nowym świetle. (…) Człowiek powinien odejść w jakieś ciekawe miejsce i wrócić wzbogacony tym doświadczeniem. (…) Prawdziwe fantasy zabiera nas dokądś. Zabiera nas w nowe miejsce, z którego patrzymy na świat".

Autor „Świata Dysku" często powoływał się na cytat z G.K. Chestertona, wymyślony przez Neila Gaimana jako motto do „Koraliny": „Baśnie są bardziej niż prawdziwe: nie dlatego, iż mówią nam, że istnieją smoki, ale że uświadamiają, iż smoki można pokonać".(Chesterton mimo wszystko wyraził podobną myśl w eseju „The Red Angel" w tomie „Tremendous Trifles". Użył jednak w tym celu nie tylko znacznie więcej słów, ale i więcej akapitów.) Taki też jest „Dysk". Na każdego potwora znajdzie się pogrzebacz. Niekiedy takim pogrzebaczem okazuje się świat wyobrażeń, z których, według Pratchetta, składa się całe życie człowieka. Ale rzeczywistość społeczna czy psychologiczna nie stają się mniej prawdziwe tylko przez to, że ich składowe zostały wyobrażone. Nie są też bardziej prawdziwe niż mit. Umówiliśmy się na pewien obraz świata, lecz normalność jest tym, czym się ją uczyni. A ludzie potrzebują fantazji, żeby być ludźmi. Żeby być miejscem, gdzie spadający anioł spotyka się z wstępującą małpą. Ważne tylko, żeby pamiętać, kiedy nie należy małpy słuchać.

Rob Wilkins, wieloletni asystent Terry’ego Pratchetta, pisze, że był on powieściopisarzem niemal przemysłowym. Zarówno pod względem obfitości literackiej produkcji (ponad pół setki napisanych samodzielnie powieści, nie licząc książek stworzonych z innymi autorami, dodatków do „Świata Dysku", opowiadań i innych, mniejszych form), jak i tematyki.

„Świat Dysku" przechodzi przemianę z humorystycznego, heroicznego (a właściwie antyheroicznego) fantasy w opowieść o rzeczywistości bardzo nam bliskiej, z kinem, pocztą i pociągami. Niemal od samego początku pojawiają się w nim problemy takich czy innych mniejszości, ujmuje też empatia, jaką pisarz żywił wobec prowincji, zupełnie pozbawiona wyższościowego czy protekcjonalnego tonu typowego dla wielkomiejskiej elity. Pratchett piętnował fanatyzm religijny, wyzysk, ksenofobię i rasizm (a właściwie gatunkizm, wszak to przecież „Świat Dysku"). Począwszy od „Równoumagicznienia", wyraźnie podkreślał również kwestie równości płci. Znalazłoby się w jego twórczości, zwłaszcza późniejszej, chyba również sporo wątków queerowych, choć niekoniecznie w ten sposób przez niego określanych (tak, chodzi między innymi o krasnoludy).

Etyczny kompas „Dysku", jak w każdej prawdziwej baśni, zawsze wyraźnie wskazuje właściwy kierunek. Chyba że jest się Babcią Weatherwax, nieoficjalną przywódczynią czarownic (Czarownice nie mają rzecz jasna żadnych przywódczyń. Spytajcie Babcię Weatherwax.); wówczas kompas ma tendencję do wskazywania na Babcię, choć wydaje mi się, że niekoniecznie musi to być dla niej komfortowe. Z tomu na tom „Świat Dysku" staje się coraz bardziej kulisty. Oczywiście metaforycznie, w przeciwnym razie mogłoby to sprawiać pewien kłopot słoniom.

„Dysk" dojrzewa z tomu na tom, a dzieło powstające przez trzydzieści lat nie może być monolitem. Sam Pratchett twierdził w pewnym momencie, że nie należy zaczynać lektury od pierwszych części. Nic o tym nie wiedziałem, więc jako dziecko zacząłem od „Koloru magii" i „Blasku fantastycznego", pewnie dlatego, że innych jeszcze wtedy w Polsce nie było. Rzeczywiście jednak dopiero w okolicy „Trzech wiedźm" (tomu szóstego, ale wydanego u nas jako siódmy) „Dysk" wyłamuje się ze schematów klasycznego fantasy lat osiemdziesiątych ze wszystkimi jego mankamentami, stereotypami i uproszczeniami, których Pratchett niekiedy był świadomy, a niekiedy nie. W „Trzech wiedźmach" przemawia wreszcie własnym głosem.

Dlatego też trudno mi wskazać, w jaki sposób miałby się wgryźć w „Dysk" ktoś, kto nie miał z nim do tej pory kontaktu. Wydaje mi się, że istnieją przynajmniej cztery szkoły. Pierwsza: czytać chronologicznie, w kolejności powstawania, zarezerwować sobie sporo czasu i nie przejmować się tym, co sugeruje sam Pratchett; daje to spory wgląd w zachodzące na Dysku zmiany i w ewolucję samej opowieści. Druga: czytać podcyklami (o magu Rincewindzie i Niewidocznym Uniwersytecie, o wiedźmach, o straży, o Śmierci, o Tiffany, o rewolucji przemysłowej plus te pozostałe, które nie pasują do żadnej z kategorii). Trzecia: znaleźć w internecie infografikę autorstwa Krzysztofa Kietzmana, tę, która przypomina kolorową mapę do skarbu piratów, i spróbować czytać według niej; kiedy już się ją rozgryzie, wydaje się całkiem sensowna. Czwarta: czytać w dowolnej kolejności, bo fabularnie powieści powiązane są ze sobą bardzo luźno (choć koncepcyjnie już tak).

Kiedy chcę kogoś zachęcić do „Świata Dysku", pożyczam zwykle „Kosiarza". Oto Śmierć, dystyngowany pan w czerni (U Anglosasów śmierć jest mężczyzną.), dowiaduje się, że jego dni są policzone. Wiemy przecież skądinąd, że nawet Śmierć może umrzeć wraz z dziwnymi eonami. Postanawia więc wykorzystać pozostały mu czas najlepiej, jak się da, i przeżyć resztę swych dni jak człowiek. Na przykład wiejski parobek u pewnej wdowy. Postawi też wszystko na jedną kartę, by śmierć oszukać. To znaczy… no, to skomplikowane. Ale jak w najlepszym angielskim kryminale rozwiązanie jest spójne, logiczne i przekonujące. U Pratchetta nawet magia i mit działają w racjonalny sposób.

Śmierć, powołany przez Pratchetta do życia (Przepraszam, musiałem.), to ktoś, kogo zaskakująco dobrze jest przywitać, gdy nadchodzi odpowiedni czas. Dosłowność, z jaką Śmierć pojmuje metafory, i jego brak zrozumienia dla społecznych norm, masek i dekoracji często pomagają bohaterom inaczej spojrzeć na swe życie. Sam Śmierć niepozbawiony jest milczącego współczucia. To istota najbliższa temu, co rozumiemy zwykle pod pojęciem anioła. Właściwie w całej znanej mi literaturze fantastycznej trudno mi wskazać pierwszoplanową postać bardziej anielską niż on. (W moim odczuciu wygrywa z Gandalfem.) Mimo że nie ma skrzydeł (ani niezliczonych oczu, ani kół pod stopami, ani żadnych innych bardziej lub mniej oczywistych anielskich atrybutów).

Pod koniec życia Terry Pratchett nie mógł się doczekać spotkania z nim. Ale na swoich własnych warunkach.

***
Z siwą brodą i w nieodłącznym kapeluszu, z dowcipem zawsze starannie naostrzonym, autor humorystycznych książek wydawał się typem żartownisia. „Jolly old elf", tak był postrzegany. Może gdyby ktoś, kto użył tego określenia, przeczytał „Panów i damy", poważnie zastanowiłby się przed nazwaniem Pratchetta elfem.

Neil Gaiman, wielkie pióro fantastyki i wieloletni przyjaciel Pratchetta, w przedmowie do „Kiksów klawiatury" pisał, że tym, co Pratchetta napędzało, był gniew. Gniew i niezgoda na zastany świat. To widać w powieściach, zwłaszcza w późniejszych, dojrzalszych tomach „Świata Dysku". Susan, wnuczka Śmierci, pracując jako guwernantka, uczy dzieci, że zamiast się bać, trzeba się złościć. Motyw ten przewija się wielokrotnie, szczególnie jeśli idzie o postacie kobiece, czy to dziewczynki, czy wiedźmy, czy strażniczki miejskie. Strach przekuwany jest w gniew w alchemicznym tyglu duszy.

Rob Wilkins twierdzi, że pierwszą reakcją pisarza na wieść o chorobie Alzheimera była wściekłość.

Początki choroby łatwo zlekceważyć przy intensywnej pracy. Trudności ze znalezieniem klawisza na klawiaturze składa się na karb przemęczenia. Ale Pratchetta niepokoiło, gdy przy podpisywaniu książek litery nie chciały wchodzić na właściwe miejsca i nagle zdarzało mu się zrobić kilka literówek w imieniu „Sarah". Takie rzeczy.

W chorobach neurodegeneracyjnych niemal niemożliwe jest określenie początku procesu. Mimo postawionej w 2007 roku diagnozy Pratchett tylko nieznacznie zwolnił tempo pisania. Wcześniej wydawał się kimś w rodzaju maga z ksiąg chrześcijańskiego mistyka Valentina Tomberga: tym, kto pracuje bez wysiłku, dla kogo praca jest zabawą. Przez lata kolejne powieści niemal wyskakiwały jak z zaczarowanej klawiatury po mniej więcej trzy rocznie i były zwykle bardzo udane. Teraz samodzielna praca zaczynała sprawiać trudność. Pratchett coraz częściej korzystał z pomocy Roba Wilkinsa lub programów do rejestrowania mowy, co bywało frustrujące. Komputer uporczywie zmieniał słowo „pioneer" na „pie on ear", a „Alzheimer" na „old timer". (Co mimo wszystko wydaje mi się zabawne.)

Problem stwarzało również samo skuteczne leczenie. 59-letni pisarz usłyszał, że jest na nie zbyt młody. Powinien poczekać i wrócić do lekarzy w wieku lat 65. Wydaje się, że absurdy służby zdrowia nie są wyłącznie polską specjalnością.

Dysponując pewną rozpoznawalnością i wewnętrznym motorem napędzanym kipiącym gniewem, Pratchett zdecydował się poruszyć nie niebo i ziemię, ale przynajmniej brytyjską opinię publiczną i ślamazarną służbę zdrowia. Prawdopodobnie odniósł sukces, choć bardziej dla innych chorych niż dla siebie. Publicznie poinformował o chorobie wkrótce po diagnozie. W 2009 roku wyemitowano dwuodcinkowy film dokumentalny „Terry Pratchett. Living with Alzheimer’s", w którym pisarz, dotychczas strzegący po angielsku swej prywatności, opowiada o zmaganiach z chorobą.

To Alzheimer uczynił z Pratchetta postać prawdziwie publiczną, co może się wydawać nieco zaskakujące, skoro mówimy o najpoczytniejszym swego czasu autorze Wielkiej Brytanii (jesteśmy wciąż przed epoką „Harry’ego Pottera"). Podobnie jak wielu jego bohaterów sam stał się teraz wojownikiem o słuszną sprawę. I jak Samuel Vimes, komendant Straży Miejskiej, który aby zapobiec wojnie, gotów jest aresztować całą armię, czy Babcia Weatherwax, najlepsza spośród złych czarownic, głównie z tej przyczyny, że w takich okolicznościach postawiło go życie. Po prostu była to rzecz, którą należało uczynić.

Wydaje się, że chorobę Pratchett traktował jako coś w rodzaju osobistej zniewagi. Stanowiła też krok ku sformułowaniu kwestii podstawowej dotyczącej prawa wyboru, jak długo powinno się cierpieć.

„W minionym stuleciu odnosiliśmy tak wielkie sukcesy w życiu dłużej i podtrzymywaniu życia, że zapomnieliśmy, jak się umiera". Tak pisał w artykule „Wskażcie mi niebo, gdy zacznie się ostatni rozdział" w gazecie „Mail on Sunday" z 2 sierpnia 2009 roku. Pragnienie dobrej śmierci to coś, co w człowieku jest głęboko zakorzenione, nawet jeśli myśl ta natychmiast jest wypychana z głowy. Nikt nie chce się zastanawiać, jak to jest umierać w niemożliwym do zniesienia cierpieniu albo w sytuacji, gdy choroba wymazuje myśli, wspomnienia i wszystko, czym uważamy, że jesteśmy. Myślenie o tym jest nieprzyjemne, a przecież poświęcamy bardzo wiele czasu i pieniędzy, by pozbyć się z życia najmniejszego nawet dyskomfortu. Samochody są ciche i nie trzęsą na wybojach, fotele do pracy przy komputerze tak wygodne, że można by na nich spać, a okna doskonale wytłumione, by chronić nas przed tak nieprzyjemnymi dźwiękami jak odgłosy bawiących się dzieci czy śpiew ptaków o wpół do czwartej nad ranem.

Dlaczego więc tak mało uwagi poświęcamy największemu dyskomfortowi, jaki czeka każdego z nas bez najmniejszego wyjątku? Zachowujemy się tak, jakbyśmy mieli pewność, że nasze odejście będzie łatwe i bezbolesne. Śmierć i wszystko, co się z nią wiąże, to tabu. Tym silniejsze, im staranniej bywa omijane i im bardziej od wszystkich innych tabu czujemy się wyzwoleni. To, że kultura, zwłaszcza popularna, pełna jest śmierci, wcale nas z nią nie oswaja. Są to bowiem śmierci wyobrażone, dalekie i przeważnie wcale nie przypominające prawdziwych.

Jak przystało na fantastę, Terry Pratchett twardo stąpał po ziemi. Wiedział, że w starzejącym się społeczeństwie służba zdrowia nie podoła zadaniu zapewnienia ludziom właściwej opieki i godnego odchodzenia. Zwłaszcza osobom mniej zamożnym niż on sam, czyli prawie wszystkim. Mając świadomość swego uprzywilejowania – i prawdopodobnie wynikające z niego poczucie odpowiedzialności – Pratchett zawalczył o możliwość dobrej śmierci dla siebie i dla innych.

Pisze: „Byłem świadkiem efektów dwóch samobójstw, a jako dziennikarz obserwowałem aż nazbyt wiele dochodzeń koronerów; byłem zaskoczony i przerażony licznymi sposobami, na jakie zrozpaczeni ludzie próbują skończyć z życiem". Ma rację. Powołuje się przy tym na niepisany wiktoriański etos medyczny, może sprzeczny z przysięgą Hipokratesa, a może wcale nie, nakazujący ulżyć cierpieniom śmiertelnie chorej osoby. Jeszcze pracując jako dziennikarz, Pratchett przeprowadzał wywiad z pewną starszą pielęgniarką na temat pewnych praktyk. „Nazywałyśmy to »wskazaniem im nieba«" – powiedziała. W 2011 r., będąc świadomym postępowania swej choroby, Pratchett wziął udział w kolejnym filmie, „Terry Pratchett. Choosing to Die", w którym asystował przy śmierci 71-letniego Petera Smedleya podczas jego eutanazji w szwajcarskiej klinice fundacji Dignitas.

O współczesnym podejściu do osób śmiertelnie chorych pisał tak: „Nie porzucilibyśmy człowieka, którego zaatakował potwór, a gdybyśmy nie byli w stanie go ocalić przed rozszalałą bestią, moglibyśmy uznać, że jakaś szybka i mniej bolesna śmierć byłaby lepsza od pożarcia żywcem przez potwora. Na pewno jednak nie wpakowalibyśmy go z potworem do łóżka i nie próbowali z tego miejsca prowadzić walki".

***
Miałem ten zaszczyt, że Piotr W. Cholewa, który przełożył na polski większość książek Pratchetta, zgodził się ze mną porozmawiać, nim zabrałem się do napisania tego artykułu. To dzięki niemu jako dziecko po raz pierwszy znalazłem się w Świecie Dysku, który mówił do mnie po polsku, choć z angielskim akcentem. Były to dla mnie po prostu zabawne książki, w dodatku przetłumaczone tak, że angielskie żarty pozostawały śmieszne również po polsku, a rozliczne nawiązania – czytelne. Niepostrzeżenie też Pratchett uczył mnie myśleć i patrzeć na świat. Piotr Cholewa stwierdził, że to wcale nie są wesołe książki. Czasem też spotyka się ze stwierdzeniem, że ktoś czytał kiedyś Pratchetta, ale potem przestał. Znaczy to, że nic z Pratchetta nie zrozumiał. Tak powiedział Piotr.

Nie przyznałem mu się, że również porzuciłem czytanie „Świata Dysku", mając jakieś dwadzieścia lat. Wróciłem, mając trzydzieści. Doszło do mnie wtedy, że oprócz rozlicznych komentarzy do współczesnej rzeczywistości to książki o umieraniu.

Bardzo chciałbym, byśmy częściej poruszali temat śmierci. Chciałbym, by ludzie wiedzieli, jak wygląda odchodzenie. Wygląda zwykle źle i wielu z państwa również będzie źle umierało. Pani i pan, i tamta pani, i pewnie ja też. Należy to sobie zawczasu uświadomić. Może warto, byśmy edukacji tanatologicznej poświęcali więcej uwagi, tak jak, mimo wszystkich przeciwieństw, coraz więcej uwagi poświęcamy edukacji seksualnej. Obawiam się, że kontrowersja może być jeszcze większa, a efekt jeszcze bardziej mizerny. Może doczekam się chociaż, by media społecznościowe witały mnie infografikami z napisem, powiedzmy, MEMENTO MORI.

***
Terry Pratchett chciał odejść w swoim domu, w ogrodzie. Albo w bibliotece, gdyby padał deszcz, bo to w końcu Anglia. Nie miał jednak możliwości skorzystania z prawa do eutanazji. W Wielkiej Brytanii do dzisiaj jest ona nielegalna. Cały czas trwa dyskusja w tej kwestii. Być może głos i wpływ Pratchetta nie pozostaje w niej bez znaczenia.

Zmarł 12 marca 2015 r. Nie wiem, czy padał deszcz.

Wykorzystałem m.in. cytaty z: „Terry Pratchett. A Life with Footnotes" Roba Wilkinsa, „Terry Pratchett. Życie i praca z magią w tle" Craiga Cabella (przeł. Elżbieta Gepfert) i „Kiksów klawiatury" Pratchetta (przeł. Piotr W. Cholewa). Dziękuję za rozmowę Elżbiecie Gepfert i Piotrowi W. Cholewie. Dr Marcie Kładź-Kocot dziękuję za podsunięcie książek i tropów
dz-dzięki, hail Satan
Awatar użytkownika
ŚWIAT BEZ KOŃCA
mistrz forumowej ceremonii
Posty: 10420
Rejestracja: 27-08-2018, 10:24

Re: Co teraz czytacie? v.2

27-04-2023, 13:35

Obrazek
I am Jerusalem.
Awatar użytkownika
ŚWIAT BEZ KOŃCA
mistrz forumowej ceremonii
Posty: 10420
Rejestracja: 27-08-2018, 10:24

Re: Co teraz czytacie? v.2

28-04-2023, 18:14

Obrazek
I am Jerusalem.
Awatar użytkownika
wlood
postuje jak opętany!
Posty: 352
Rejestracja: 20-06-2005, 21:46
Lokalizacja: Warszawa

Re: Co teraz czytacie? v.2

28-04-2023, 22:07

ŚWIAT BEZ KOŃCA pisze:
28-04-2023, 18:14
Obrazek
Bardzo fajny cykl, czytałem wprawdzie na studiach, około 20 lat temu, ale wspominam dobrze. Na półce ciągle mam wszystkie części. Ja właśnie też w Forgotten Realms, czytam drugą cześć Pięcioksiagu Cadderly'ego.
Awatar użytkownika
ŚWIAT BEZ KOŃCA
mistrz forumowej ceremonii
Posty: 10420
Rejestracja: 27-08-2018, 10:24

Re: Co teraz czytacie? v.2

28-04-2023, 23:35

wlood pisze:
28-04-2023, 22:07
ŚWIAT BEZ KOŃCA pisze:
28-04-2023, 18:14
Obrazek
Bardzo fajny cykl, czytałem wprawdzie na studiach, około 20 lat temu, ale wspominam dobrze. Na półce ciągle mam wszystkie części. Ja właśnie też w Forgotten Realms, czytam drugą cześć Pięcioksiagu Cadderly'ego.
Skonczylem te sama ksiazke doslownie dwa tygodnie temu:) nie mam kolejnych wiec na razie odpuszczam, z tego pięcioksięgu mam 4 wiec wkrótce trzeba będzie dokupic
I am Jerusalem.
Awatar użytkownika
Bolt
rasowy masterfulowicz
Posty: 2046
Rejestracja: 25-12-2010, 18:32

Re: Co teraz czytacie? v.2

04-05-2023, 11:37

Obrazek
I was born in this town
Live here my whole life
Probably come to die in this town
Live here my whole life
Never anything to do in this town
Awatar użytkownika
Medard
mistrz forumowej ceremonii
Posty: 10129
Rejestracja: 22-04-2017, 19:15
Lokalizacja: Prag

Re: Co teraz czytacie? v.2

04-05-2023, 16:27

'Niezwyciężony' Petera Englunda jest biografią Karola X Gustawa, który mógł nigdy nie zostać władcą, ale się tego doczekał i narozrabiał, szczególnie podczas Potopu. Odziedziczył po poprzednikach najlepszą armię w Europie i sprawną administrację, a jednocześnie Szwecja była biednym krajem, miała problemy z finansowym udźwignięciem utrzymania licznej armii, nie wypłacano pensji urzędnikom, a Sztokholm dopiero wychodził z miana zapadłej dziury. Ówczesna Szwecja to z jednej strony największy rozbójnik w Europie, a z drugiej nadzieja protestantów, która uratowała luteranizm na terenie Niemiec, ale lata wojen spowodowały, że sami protestanci mieli już ich tam dosyć.

Dużo informacji o Rzeczypospolitej, trochę błędów jeśli chodzi o wojskowość polską tamtej epoki, szczególnie o jeździe, ale w komentarzach jest to wyjaśniane. Sporo o wojnie trzydziestoletniej, sytuacji w Szwecji, Inflantach, życiu codziennym i duchowym mieszkańców tych terenów. Za to dużo trafnych spostrzeżeń o ustrojach politycznych Szwecji i Polski, anarchii szlacheckiej, przebiegu bitew, głównie przegranych przez PL itp. Mniej podkolorowywania niż u Sienkiewicza, wykazywane są błędy zarówno Szwedów, jak i Polaków, zamysł wojny był inny, a potem się wszystko rozjechało i to po obu stronach konfliktu, właściwie Rzplita była już wcześniej w rozkroku, ku upadkowi, albo ku zmianom politycznym i społecznym. W tamtych czasach armia musiała utrzymać się sama, a co to oznaczało dla cywili chyba wiemy, ale można doczytać, zresztą jest to książka pisana głównie dla Szwedów i podobno u nich bestseller wydawniczy.

Obrazek
Die Welt ist meine Vorstellung.
Awatar użytkownika
Sgt. Barnes
zahartowany metalizator
Posty: 5242
Rejestracja: 13-07-2012, 07:37

Re: Co teraz czytacie? v.2

06-05-2023, 23:06

Obrazek
Prawdziwy mężczyzna powinien być...ogolony i ciut, ciut pijany.
Bolesław Wieniawa-Długoszowski.
Awatar użytkownika
ŚWIAT BEZ KOŃCA
mistrz forumowej ceremonii
Posty: 10420
Rejestracja: 27-08-2018, 10:24

Re: Co teraz czytacie? v.2

11-05-2023, 12:26

Obrazek
I am Jerusalem.
Awatar użytkownika
Bolt
rasowy masterfulowicz
Posty: 2046
Rejestracja: 25-12-2010, 18:32

Re: Co teraz czytacie? v.2

12-05-2023, 09:37

Obrazek
I was born in this town
Live here my whole life
Probably come to die in this town
Live here my whole life
Never anything to do in this town
Awatar użytkownika
wonsz
rasowy masterfulowicz
Posty: 2552
Rejestracja: 18-02-2018, 14:59

Re: Co teraz czytacie? v.2

14-05-2023, 19:48

Obrazek
rzułf
Awatar użytkownika
Sgt. Barnes
zahartowany metalizator
Posty: 5242
Rejestracja: 13-07-2012, 07:37

Re: Co teraz czytacie? v.2

22-05-2023, 23:16

Obrazek
Prawdziwy mężczyzna powinien być...ogolony i ciut, ciut pijany.
Bolesław Wieniawa-Długoszowski.
Awatar użytkownika
TheDude
mistrz forumowej ceremonii
Posty: 6707
Rejestracja: 23-03-2011, 00:43

Re: Co teraz czytacie? v.2

23-05-2023, 00:18

Obrazek

Dopiero ok. 30 stron przeczytałem, ale zapowiada się bardzo ciekawie.
Awatar użytkownika
sanctusdiavolos
postuje jak opętany!
Posty: 337
Rejestracja: 21-05-2023, 14:02

Re: Co teraz czytacie? v.2

29-05-2023, 00:12

Pomimo wielu prób, nie oduczyłem się nawyku ciśnięciu kilku pozycji jednocześnie (by zwykle dwóch trzecich nie skończyć).
Obecnie wciągnęła mnie "Rzeźpospolita" Dorosińskiego, tym samym utknąłem w połowie "Bastionu" Kinga, a gdy w bojowym nastroju po robocie jestem, na kibelek bierę "Sztukę Wojny" Sun Tzu. Tymczasowo odłożona została "Beksińscy: Portret podwójny", ale pewnie kiedyś wrócę... Natomiast nie wiem czy wrócę do "Tako rzecze Zarathustra", bo po dość łatwym w odbiorze "Antychryście" i "Zmierzchu bożyszcz", ta pozycja jednak okazała się na mój mierny stan umysłu, troszkę zbyt ciężkostrawna. A, jeszcze "Tybetańska Joga Snu i Śnienia" autorstwa Tenzina Wangyala Rinpocze nadgryziona została i zapomniana... Pewnie już dawno bym to przerobił, bo koreluje z moimi zainteresowaniami oneironautyką, ale nienawidzę czytać z kompa, a tego akurat nie dane było mi w papierowej formie przytulić...
Awatar użytkownika
ŚWIAT BEZ KOŃCA
mistrz forumowej ceremonii
Posty: 10420
Rejestracja: 27-08-2018, 10:24

Re: Co teraz czytacie? v.2

29-05-2023, 00:34

sanctusdiavolos pisze:
29-05-2023, 00:12
Pomimo wielu prób, nie oduczyłem się nawyku ciśnięciu kilku pozycji jednocześnie (by zwykle dwóch trzecich nie skończyć).
Obecnie wciągnęła mnie "Rzeźpospolita" Dorosińskiego, tym samym utknąłem w połowie "Bastionu" Kinga, a gdy w bojowym nastroju po robocie jestem, na kibelek bierę "Sztukę Wojny" Sun Tzu. Tymczasowo odłożona została "Beksińscy: Portret podwójny", ale pewnie kiedyś wrócę... Natomiast nie wiem czy wrócę do "Tako rzecze Zarathustra", bo po dość łatwym w odbiorze "Antychryście" i "Zmierzchu bożyszcz", ta pozycja jednak okazała się na mój mierny stan umysłu, troszkę zbyt ciężkostrawna. A, jeszcze "Tybetańska Joga Snu i Śnienia" autorstwa Tenzina Wangyala Rinpocze nadgryziona została i zapomniana... Pewnie już dawno bym to przerobił, bo koreluje z moimi zainteresowaniami oneironautyką, ale nienawidzę czytać z kompa, a tego akurat nie dane było mi w papierowej formie przytulić...
Jesli chodzi o Zaratustre, to polskie tlumaczenie jest trudne i pelne archaizmow, natomiast jak sluchalem angielskiego audiobooka to bylo o wiele bardziej zrozumiałe. To samo z eopsem o Gilgameszu.
I am Jerusalem.
ODPOWIEDZ