To, co robiło, już nie robi
: 24-05-2020, 01:49
To, co robiło, już nie robi, albo zmiana gustów.
Na początku muszę dokonać drobnego rozróżnienia. Po pierwsze, mam na myśli płyty, które kiedyś robiły, a teraz nie robią, ale z pewnych względów uważam za wciąż ważne i znaczące, przede wszystkim z powodów emocjonalnych. Po drugie, płyty, które kiedyś robiły, a teraz nie robią i nie daję rady ich słuchać. I po trzecie, płyty, które jak robiły, tak robią.
Przede wszystkim odbiór muzyki wiąże się z warstwą emocjonalną człowieka. Jest tajemnicą, dlaczego jednemu podobają się takie melodie i takie brzmienia, a inny - wręcz przeciwnie - woli coś zupełnie innego. Zapewne chodzi, między innymi, o emocje, jakie dana muzyka wywołuje. I jeśli są one uniwersalne, wciąż się będzie chętnie powracać do danych dźwięków. Jeśli związane są z określonym czasem - powrót ten już niczego w nas nie obudzi. Dodatkowo, jeśli jakiś etap życia pożegnaliśmy bez żalu i mamy z nim negatywne wspomnienia, również muzyki kojarzącej się z tym okresem nie będziemy chętnie słuchać. To stać się może dopiero po czasie, gdy się z przeszłością pogodzimy.
Przechodzę więc do płyt, które już mi nie robią, ale wciąż uznaję je za ważne.
Ostatnimi czasy mam tak z klasyką death metalu. Za nic nie mogę wyzwolić w sobie tych emocji, które towarzyszyły mi, gdy sięgałem - jako gówniarz - po Obituary, Death, Morgoth, Entombed etc. Tak samo mam w przypadku Celtic Frost. Rzeczy tych rzadko już słucham, ale cenię tak, jak ceni się klasykę. Trudno mi się dzisiaj do tej muzyki dostroić. Również spora część klasyki thrashmetalowej nie powoduje już u mnie przyspieszonego bicia serca.
Podobnie mam z Fields of The Nephilim. Tu nie ma już żadnej magii, jest tylko solidna porcja dźwięków. Czar jednak prysł. Nie potrafię w to wejść emocjonalnie, tak samo jak w Joy Division - którego - jeśli dzisiaj słucham - to dla rytmu, nie dla wzruszeń.
A co z płytami, które mi robiły, ale dziś nie mogę ich słuchać?
Jakoś około dziesięciu lat temu poszedłem nieco w stronę elektroniki czy rzeczy z pogranicza jazzu, indie i elektroniki, dość mrocznych. I okazuje się, że dzisiaj nie jestem w stanie wysłuchać w całości żadnego albumu Darkjazz Kilimanjaro Ensemble czy ich mutacji Mount Fiji Doomjazz Corporation. Lubiłem też Parov Stelar, przede wszystkim pierwsze trzy albumy - dzisiaj mnie irytują. To samo mam z Kammerflimmer Kollektief czy Arab Strap. Taka muzyka, okazuje się, była mi potrzebna kiedyś, gdy sądziłem, że jestem zarąbiście otwarty na nowe dźwięki i nieco hipsteryzowałem. Straciłem również serce do The Legendary Pink Dots, chociaż ich poznałem i polubiłem na początku lat 90.
Poza tym robi mi wciąż wiele płyt. Wciąż potrafię dostroić się do wściekłości Sepultury i ponurości wczesnego My Dying Bride. Wciąż porywa mnie kosmos Voivod i Coronera. Ciągle mam ciarki, słuchając dwóch pierwszych płyt The Sisters of Mercy czy doskonałych solówek na "Somewhere in Time" Ironów. Wciąż zachwyca mnie debiut Opeth (moim zdaniem, najlepszy ich album). W ogóle lubię debiuty - Omen, Overkill, Flotsam and Jestam, Metal Church - kapele te niczego lepszego - moim zdaniem - nie nagrały. To oczywiście wierzchołek góry lodowej, na której zaznaczę jeszcze obecność Armii, "Nowej Aleksandrii" Siekiery czy wczesnego Depeche Mode. A ostatnimi czasy skompletowałem dyskografię zespołu dla starszych panów, czyli Toto. I to Toto robi mi ostatnio bardzo dobrze.
Na początku muszę dokonać drobnego rozróżnienia. Po pierwsze, mam na myśli płyty, które kiedyś robiły, a teraz nie robią, ale z pewnych względów uważam za wciąż ważne i znaczące, przede wszystkim z powodów emocjonalnych. Po drugie, płyty, które kiedyś robiły, a teraz nie robią i nie daję rady ich słuchać. I po trzecie, płyty, które jak robiły, tak robią.
Przede wszystkim odbiór muzyki wiąże się z warstwą emocjonalną człowieka. Jest tajemnicą, dlaczego jednemu podobają się takie melodie i takie brzmienia, a inny - wręcz przeciwnie - woli coś zupełnie innego. Zapewne chodzi, między innymi, o emocje, jakie dana muzyka wywołuje. I jeśli są one uniwersalne, wciąż się będzie chętnie powracać do danych dźwięków. Jeśli związane są z określonym czasem - powrót ten już niczego w nas nie obudzi. Dodatkowo, jeśli jakiś etap życia pożegnaliśmy bez żalu i mamy z nim negatywne wspomnienia, również muzyki kojarzącej się z tym okresem nie będziemy chętnie słuchać. To stać się może dopiero po czasie, gdy się z przeszłością pogodzimy.
Przechodzę więc do płyt, które już mi nie robią, ale wciąż uznaję je za ważne.
Ostatnimi czasy mam tak z klasyką death metalu. Za nic nie mogę wyzwolić w sobie tych emocji, które towarzyszyły mi, gdy sięgałem - jako gówniarz - po Obituary, Death, Morgoth, Entombed etc. Tak samo mam w przypadku Celtic Frost. Rzeczy tych rzadko już słucham, ale cenię tak, jak ceni się klasykę. Trudno mi się dzisiaj do tej muzyki dostroić. Również spora część klasyki thrashmetalowej nie powoduje już u mnie przyspieszonego bicia serca.
Podobnie mam z Fields of The Nephilim. Tu nie ma już żadnej magii, jest tylko solidna porcja dźwięków. Czar jednak prysł. Nie potrafię w to wejść emocjonalnie, tak samo jak w Joy Division - którego - jeśli dzisiaj słucham - to dla rytmu, nie dla wzruszeń.
A co z płytami, które mi robiły, ale dziś nie mogę ich słuchać?
Jakoś około dziesięciu lat temu poszedłem nieco w stronę elektroniki czy rzeczy z pogranicza jazzu, indie i elektroniki, dość mrocznych. I okazuje się, że dzisiaj nie jestem w stanie wysłuchać w całości żadnego albumu Darkjazz Kilimanjaro Ensemble czy ich mutacji Mount Fiji Doomjazz Corporation. Lubiłem też Parov Stelar, przede wszystkim pierwsze trzy albumy - dzisiaj mnie irytują. To samo mam z Kammerflimmer Kollektief czy Arab Strap. Taka muzyka, okazuje się, była mi potrzebna kiedyś, gdy sądziłem, że jestem zarąbiście otwarty na nowe dźwięki i nieco hipsteryzowałem. Straciłem również serce do The Legendary Pink Dots, chociaż ich poznałem i polubiłem na początku lat 90.
Poza tym robi mi wciąż wiele płyt. Wciąż potrafię dostroić się do wściekłości Sepultury i ponurości wczesnego My Dying Bride. Wciąż porywa mnie kosmos Voivod i Coronera. Ciągle mam ciarki, słuchając dwóch pierwszych płyt The Sisters of Mercy czy doskonałych solówek na "Somewhere in Time" Ironów. Wciąż zachwyca mnie debiut Opeth (moim zdaniem, najlepszy ich album). W ogóle lubię debiuty - Omen, Overkill, Flotsam and Jestam, Metal Church - kapele te niczego lepszego - moim zdaniem - nie nagrały. To oczywiście wierzchołek góry lodowej, na której zaznaczę jeszcze obecność Armii, "Nowej Aleksandrii" Siekiery czy wczesnego Depeche Mode. A ostatnimi czasy skompletowałem dyskografię zespołu dla starszych panów, czyli Toto. I to Toto robi mi ostatnio bardzo dobrze.