1991

chronologiczna pralnia - czyli co dziobały wróbelki żeby wyrosnąć na orłów

Moderatorzy: Heretyk, Nasum, Sybir, Gore_Obsessed, ultravox, Skaut

ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
Wódz 10
rasowy masterfulowicz
Posty: 2028
Rejestracja: 15-12-2006, 20:44

1991

14-01-2010, 14:34

Obrazek


My Bloody Valentine - Loveless [1991]

Sire


Płyta o której niektórzy pisali już prace magisterskie i inne rozprawy wykraczające dalece poza zwyczajne forumowe wspominki. Wysoko we wszelakich rankingach na najważniejsze płyty, jakie kiedykolwiek się ukazały, kult lat 90, drogowskaz w poszukiwaniach eterycznej muzyki na granicy szumu, pomnik pogłosu.

Gdzieś tam w tle stuka miarowo perkusja polepiona z uprzednio nagranych sampli, ściany gitar leją się z nieba czarując pogłosami (charakterystyczne, 'pływające' brzmienie), a ta dziewczyna śpiewa od niechcenia do tego stopnia, że trudno ją zrozumieć. Co jakiś czas kolejne interwencje gitarowego zgiełku zagłuszają resztę wybiegając daleko przed szereg (czy tylko ja mam skojarzenia z Sonic Youth?). Niezrażona tym wokalistka dalej bawi się w te swoje kołysanki, dosłownie jakby się nasłuchała Cocteau Twins. I zgiełk i pogłos i zgiełk. Gdzieś tam, w hałaśliwym pokoju między ścianami gitarowego zgiełku pojawia się nagle automatyczna niemal, sekwencyjna repetytywność niczym u Glassa Philipa (To Here Knows na ten przykład). I wszystko płynie i płynie, wodospady dźwięku, szum szumi, a bas ginie gdzieś wraz z bębnami pod pokładami szumiącego szumu.

Interesującą kwestią jest wpływ tego albumu na środowiska pozornie odległe od stylistyki jakiej My Bloody Valentine hołduje. Znany i nielubiany anus.com wymienia ich jako jeden z najwazniejszych zespołów dla rozwoju drugiej fali black metalu. Co ma baba do wiatraka? W sumie Transilvanian Hunger, ze swoimi ścianami gitar i schowaną sekcją rytmiczną można by rozpatrywać w podobnych kategoriach. Ale to temat na osobną dyskusję. Tymczasem nagrany prawie 20 lat temu album do dziś inspiruje a wokół ukłony i zaszczyty, podziękowania i hołdy. A to Nadja nagra cover, a to słuchając Fennesza nie można nie ulec wrażeniu, że nasłuchał się chłopak Irlandczyków za młodu.

Piękna to płyta. Słodkie, przestrzenne, lo-fi granie do bujania gdzieś tam w chmurach. Hmm. Niegłupie...Trzeba przetestować ten stuff w powietrzu...
I dream of colour music,
And the intricacies of the machines that make it possible
Awatar użytkownika
Wódz 10
rasowy masterfulowicz
Posty: 2028
Rejestracja: 15-12-2006, 20:44

Re: 1991

14-01-2010, 21:07

Obrazek


Type O Negative - Slow, Deep And Hard [1991]

Roadrunner Records


Ja wiem, że ruchasz się z kimś innym
On wie że z innym ruchasz się


Zespół z jajami. Zespół dla jaj. Sterydy, adrenalina, Finlandia, halucynogeny, krew, sok pomarańczowy, białko płynne i kostki lodu, a potem siekierą jej w łeb, przez łeb. Ostro. A potem jeszcze w imigrantów-darmozjadów uderzenie, atak niewybredny. Ludzie to śmieci, kolejne powody by nienawidzić siebie więc cóż może być lepszego niźli masturbacja nad jej trawionym agonią ciałem?

Metalowy cios (niczym ten siekierą przez łeb, o którym mowa była powyżej), obłędny muzyczny mix niczym ten o którym była mowa powyżej przy okazji osobliwego koktajlu. Jajcarski zespół, jak napisano powyżej, niepodrabialny, dodać by należało. Jako jest w tekstach, takoż i w muzyce. Punkująco-venomowe jazdy - resztkowe elementy Carnivore, doomowe doły, klimatyczne odjazdy i jeszcze więcej eksperymentalnych jaj, a może jajcarskich eksperymentów? Zespół z pomysłem na siebie, z pasją montujący brzmieniowo brudne i odstręczające suity o seksie, śmierci i zatraceniu, oraz żądnym zemsty psychopacie w pociągu D do Brighton Beach. Czy znacie kogoś, kto jeździ tą linią? Jako jest w tekstach i w muzyce zapowiada zresztą sam tytuł. Powoli (chociaż nie zawsze), głęboko (jak najbardziej) i mocno (przede wszystkim).

Jedni mówią, że to zespół jednej płyty (a może półtorej?), inni piszą że to najlepszy metalowy album wszechczasów, a duża część fanów późniejszych ich dokonań ów albumu nie docenia, nie rozumie bądź zrozumieć nie chce. Z pewnością jest to rzecz wyjątkowy, a sam zespół niepodrabialny. Bo któż inny ma taki dystans do siebie jak nie oni? W kontekście ostatniego pytania warto również polecić remix tego albumu, wzbogacony o jeszcze więcej głupoty i kretynizmu.

Mawiają prorocy by wybaczać i zapominać
Przykro mi, ale ja nie jestem w stanie
I dream of colour music,
And the intricacies of the machines that make it possible
Awatar użytkownika
longinus696
zahartowany metalizator
Posty: 3644
Rejestracja: 20-02-2005, 01:19
Lokalizacja: Łódź

Re: 1991

13-04-2011, 01:19

Obrazek


LYDIA LUNCH & ROWLAND S. HOWARD - Shotgun Wedding [1991]

Triple X


Lydia Lunch – tak dla przypomnienia, chociaż mam nadzieję, że jest znana w tym szanownym towarzystwie – enfant terrible nowojorskiej sceny rocka alternatywnego z przełomu lat 70/80., królowa ruchu no-wave, wokalistka zespołu Teenage Jesus and the Jerks, z którymi tworzyła krótkie (kilkudziesięciosekundowe), zgrzytliwe manifesty nihilizmu i wielkomiejskiej paranoi. W 1980 r. rozpoczęła solową karierę, która obfitowała w kolaboracje z czołowymi przedstawicielami sceny no-wave/noise rock zahaczając nawet industrial. Nagrywała z Sonic Youth, No Trend, Foetusem, zrobiła split z The Birthday Party, no i skoro o nich mowa, to wreszcie dochodzimy do sedna – wspólnie z Rowlandem S. Howardem stworzyła „Shotgun Wedding”.

Ta płyta to zderzenie dwóch wyrazistych osobowości, z których każda wnosi do muzyki coś innego. Rowland S. Howard serwuje charakterystyczne dla niego, nawiedzone melodie, sprawiające, że w nozdrzach czujemy ciężką zawiesinę dymu papierosowego, a na języku smak whiskey. Z kolei Lunch porzuciła niechlujne wycia i wrzaski z czasów wczesnej twórczości i odwaliła kawał niezłej roboty, prezentując się tym razem, jako rasowa wokalistka z głosem pełnym diabelskiego seksapilu, nieco lubieżnym, ale też wyrażającym pogardę. Ten tandem roztacza wybitnie dekadencką aurę z pewną nutą perwersji – i to jest klucz do sukcesu w ich przypadku.

„Burning Skulls” to wymarzony otwieracz – niby podróż na złym tripie, ale wyrazisty motyw przewodni ma niesamowity drive – wręcz kipi od energii. Dodajmy do tego pełen arogancji wokal i mamy zapowiedź nadchodzącej uczty. Następny w kolejności, zagrany z polotem, cover Led Zeppelin „In My Time of Dying” traci nieco ze swojej bluesowej nuty na rzecz gotyckiego sznytu. To w warstwie muzycznej, natomiast sam tekst w ustach Lydii Lunch brzmi szalenie dekadencko, jak wyznanie kogoś kto się przedwcześnie zużył, albo testament ściganego, przeczuwającego nadchodzący koniec – oczywiście w nieco przerysowanej wersji, ale takie balansowanie na granicy pozy i autentyczności będzie stałym punktem programu.
Gdybym miał ukuć jedno chwytliwe określenie na ten album, to powiedziałbym, że jest to post-morricone’owski gotycki western. Główna w tym zasługa Rowlanda S. Howarda – kto zna płyty nagrane z jego udziałem, ten powinien wiedzieć czego się spodziewać. Posłuchajcie chociażby jak zaczyna się „What is Memory” – rozedrganą „preriową” melodią, pasującą jak ulał do obrazków amerykańskich bezdroży o zachodzie słońca – a Howard nie odpuszcza ani na moment, malując coraz wierniej te niepokojące pejzaże. Potrafi też sypnąć garścią piachu, szczególnie w końcówkach utworów, kiedy gitara rzęzi i przeciąga ostatnie dźwięki do granic możliwości – wtedy natychmiast przypominają się niektóre ekscesy brzmieniowe z czasów The Birthday Party.

Oprócz tych oczywistości jest jeszcze coś – praktycznie w każdym kawałku słychać, gdzie tkwią korzenie obojga desperados, mianowicie w końcówce lat 70-tych i w latach 80-tych. Nad całym przedsięwzięciem unosi się więc ten charakterystyczny post-punkowy (a dokładniej odrobinę cold-wave’owy) feeling – nie podany wprawdzie na tacy w jakiś oczywisty sposób, niemniej jednak obecny, raz w miarowej perkusji, innym razem w zimnym, rozjechanym brzmieniu gitary (chociażby w „Solar Hex”), a jeszcze kiedy indziej w specyficznej przestrzeni, która zdaje się rozciągać na drugim/trzecim planie za wszystkimi instrumentami. Jest to rzecz na tyle wielowymiarowa, że w wyłuskiwanie różnych smaczków możemy się bawić dość długo.

Na koniec dobra rada: zamiast zachwycać się jakąś Rykardą Parasol, reklamowaną jako „Cave w spódnicy”, zapodajcie sobie coś, co nie próbuje naśladować, a wywodzi się bezpośrednio z tamtych czasów i tamtego środowiska. Lydia Lunch wspierana przez R.S. Howarda może być – do wyboru – Cavem, Danzigiem, Cohenem a nawet Clintem Eastwoodem w spódnicy, ale tak naprawdę wystarczy, że jest sobą – wtedy odwala najlepszą robotę.
The imagination is a muscle. It has to be exercised. Luis Bunuel

http://musicamok.pl/" onclick="window.open(this.href);return false;
ODPOWIEDZ