Strona 1 z 1

1981

: 13-01-2010, 14:29
autor: trup
Obrazek

VENOM (uk) - Welcome To Hell
[Neat, 12 stycznia 1981]

Mantas był technikiem pracującym przy trasach koncertowych.
Kochał metal i motocykle. Wśród "ujeżdżaczy" jednośladów nosił pseudonim Venom. Cała idea zespołu zrodziła się w głowie Mantasa po spotkaniu z Abaddonem.
Motorhead, Judas Priest, Black Sabbath... muzyka jaką kochali, jednak zbyt "lekka". To było za mało.
Demon z Newcastle w Anglii objawił światu swoją muzykę w 1980 taśmą demo "Demon", jednak w 1981 roku za sprawą debiutu świat ujrzał pełne oblicze bestii.

"Welcome to hell" uznawany jest przez wiele osób za pierwszy tak ekstremalny album z muzyka metalową.
Tak wcześniej nie grał żaden zespół. Połączenie punkowej rytmiki i brudu ze znacznie ciężej brzmiącymi gitarami, pulsującym basem, dudniącą centralą i cholernie charyzmatycznym głosem Cronosa (bass, voc) przedstawiały nową jakość w muzyce metalowej. Mimo (a może dzięki?) nie najlepszej produkcji wszystko brzmiało niesamowicie ciężko, prawdziwie, mrocznie i "pachniało" złem.

Mocny i zdecydowany przekaz hołubiący Szatana, piekło i ciemną stronę w połączeniu z muzyką, tekstami i image (stroje, pseudonimy: Cronos, Mantas i Abaddon), tworzył niesamowitą atmosferę wokół zespołu.
Nawet sama okładka wtedy szokowała!

Nawet jeśli muzycy przyznali że podchodzili do wszystkiego z przymrużeniem oka, to i tak Diabła czuć było w tej muzyce.
Piękne "piosenki" takie jak "In League with Satan", "Angels Dust", "Witching Hour",
"Live Like an Angel (Die Like a Devil)" czy "Welcome To Hell" stały się klasykami zespołu.

Koncerty Venom cechowała niesamowita ekspresja i siła oddziaływania za sprawą muzyki, zachowania muzyków i efektów specjalnych (ogień, światła, dym).

Płyta doczekała się ok. 14 oficjalnych wydań w latach 1981 - 2003 nierzadko zawierając dodatkowe utwory, a pewnie na tym nie koniec :)

Venom stworzył podwaliny Black Metalu (nazywając tak swoją kolejna płytę) i stał się jedną z najważniejszych grup Nowej Fali Brytyjskiego Heavy Metalu i metalu w ogóle.
Tak ja widzę tą płytę językiem nieco oficjalnym, ale w końcu to Encyklopedia, a to zobowiązuje ;-).

"Venom rządzi! Deptać krzyże!"
Absolutny klasyk.

Re: 1981

: 05-02-2010, 19:29
autor: twoja_stara_trotzky
Obrazek

THE GUN CLUB - Fire of Love [1981]

(Ruby Records)


Gdyby SLAYER nie powstał na przedmieściach Miasta Aniołów, to, prawdopodobnie, nie postałby nigdzie indziej. Przynajmniej w Stanach. Nie ma tam rejonów nawiedzanych równie często przez Diabła we własnej osobie jak słoneczna Kalifornia. Zaczęło się w 1965, gdy Szatan bez ostrzeżenia wlazł w głowę młodzieńca imieniem Jim Morrison i przez kolejne lata tylko się nasilało, aby na początku lat 80 przybrać postać prawdziwej plagi. Jednym z opętanych był niewątpliwie Jeffrey Lee Pierce. Pod koniec lat 70, na fali punkowej rewolty, która do Stanów dotarła z kosmetycznym opóźnieniem, założył swój pierwszy zespół - CREEPING RITUAL. Wkrótce nazwa projektu została zmieniona na THE GUN CLUB - zapewne Pierce pożyczył ją od pewnego tajnego stowarzyszenia... Tajne z pewnością nie były za to obsesje Jeffreya Lee, o których, z lubością, śpiewał i (dosłownie) wył na boskim debiucie THE GUN CLUB.

When you fall in love with me
we can dig a hole by the willow tree
then, I will fuck you until you die
bury you and kiss this town goodbye,

it will be unhappy, it will be sad
but, it will be understood that I am BAD!
so don't you go and lie to me
'cause everyday is judgement day with me


Jakie obsesje, taka i ilustrująca je muzyka. Chaotyczna, ukierunkowana na rytm i niezwykle zmysłowa. Jedną nogą stojąca w punk rocku, drugą zaś w delcie Missisipi. Brzmiało to, jakby wykopać z grobu starego bluesmana, naszpikować truposza wszystkimi możliwymi narkotykami i kazać mu grać covery wczesnego THE MISFITS. Nie przez przypadek na Fire of Love znalazły się zresztą aż dwa (iście diabelskie) covery - Preaching the Blues z repertuaru Roberta JOHNSONA - jak-by-nie-patrzeć, ojca wszystkich diabolistów rocka - oraz bluesowy standard - Cool Drink of Water. Ten drugi, najbardziej znany był zresztą w wersji kolejnego pradziada diabolistów wszelakich - HOWLIN' WOLF'a (NIKT - łącznie z Morrisonem i Danzigiem - nie miał tak demonicznego głosu).

Warto zaznaczyć, że Pierce nie należał do grzecznych chłopców, którzy o czym innym śpiewają, a co innego robią. Zmarł 14 lat temu, w wieku ledwie 37 lat. Był kompletnym wrakiem. Dwie dekady ćpania i picia dały o sobie znać i wystawiły mu rachunek. Choć pod koniec życia częściej niż na scenie bywał w szpitalach, do końca komponował. Co ciekawe, dopiero teraz odnaleziono ostatnie jego nagrania - nie wydano ich w oryginalnej formie, nie pozwoliła na to nędzna jakość dźwięku, płyta jednak ukazała się pod koniec zeszłego roku, a nagrali ją fani i przyjaciele Pierca. Całość zwie się We are Only Riders, a numery Jeffreya Lee wykonują m.in. Nick Cave, David Eugene Edwards, Mark Lanegan, Lydia Lunch, CRIPPLED BLACK PHOENIX ...krótko mówiąc: NIE MA PYTAŃ.

Re: 1981

: 01-11-2011, 09:51
autor: twoja_stara_trotzky
twoja_stara_trotzky pisze:Obrazek

THE GUN CLUB - Fire of Love [1981]

(Ruby Records)


Gdyby SLAYER nie powstał na przedmieściach Miasta Aniołów, to, prawdopodobnie, nie postałby nigdzie indziej. Przynajmniej w Stanach. Nie ma tam rejonów nawiedzanych równie często przez Diabła we własnej osobie jak słoneczna Kalifornia. Zaczęło się w 1965, gdy Szatan bez ostrzeżenia wlazł w głowę młodzieńca imieniem Jim Morrison i przez kolejne lata tylko się nasilało, aby na początku lat 80 przybrać postać prawdziwej plagi. Jednym z opętanych był niewątpliwie Jeffrey Lee Pierce. Pod koniec lat 70, na fali punkowej rewolty, która do Stanów dotarła z kosmetycznym opóźnieniem, założył swój pierwszy zespół - CREEPING RITUAL. Wkrótce nazwa projektu została zmieniona na THE GUN CLUB - zapewne Pierce pożyczył ją od pewnego tajnego stowarzyszenia... Tajne z pewnością nie były za to obsesje Jeffreya Lee, o których, z lubością, śpiewał i (dosłownie) wył na boskim debiucie THE GUN CLUB.

When you fall in love with me
we can dig a hole by the willow tree
then, I will fuck you until you die
bury you and kiss this town goodbye,

it will be unhappy, it will be sad
but, it will be understood that I am BAD!
so don't you go and lie to me
'cause everyday is judgement day with me


Jakie obsesje, taka i ilustrująca je muzyka. Chaotyczna, ukierunkowana na rytm i niezwykle zmysłowa. Jedną nogą stojąca w punk rocku, drugą zaś w delcie Missisipi. Brzmiało to, jakby wykopać z grobu starego bluesmana, naszpikować truposza wszystkimi możliwymi narkotykami i kazać mu grać covery wczesnego THE MISFITS. Nie przez przypadek na Fire of Love znalazły się zresztą aż dwa (iście diabelskie) covery - Preaching the Blues z repertuaru Roberta JOHNSONA - jak-by-nie-patrzeć, ojca wszystkich diabolistów rocka - oraz bluesowy standard - Cool Drink of Water. Ten drugi, najbardziej znany był zresztą w wersji kolejnego pradziada diabolistów wszelakich - HOWLIN' WOLF'a (NIKT - łącznie z Morrisonem i Danzigiem - nie miał tak demonicznego głosu).

Warto zaznaczyć, że Pierce nie należał do grzecznych chłopców, którzy o czym innym śpiewają, a co innego robią. Zmarł 14 lat temu, w wieku ledwie 37 lat. Był kompletnym wrakiem. Dwie dekady ćpania i picia dały o sobie znać i wystawiły mu rachunek. Choć pod koniec życia częściej niż na scenie bywał w szpitalach, do końca komponował. Co ciekawe, dopiero teraz odnaleziono ostatnie jego nagrania - nie wydano ich w oryginalnej formie, nie pozwoliła na to nędzna jakość dźwięku, płyta jednak ukazała się pod koniec zeszłego roku, a nagrali ją fani i przyjaciele Pierca. Całość zwie się We are Only Riders, a numery Jeffreya Lee wykonują m.in. Nick Cave, David Eugene Edwards, Mark Lanegan, Lydia Lunch, CRIPPLED BLACK PHOENIX ...krótko mówiąc: NIE MA PYTAŃ.
fakt, iż tak mało luda wyprało się na ten ABSOLUTNIE WYBITNY album - jeden z tych coraz mniej licznych, które bym ocenił na maksa, jak po prostu groundkurwabreaking - jest dla mnie świadectwem, że na Majsterfulu się dobre gleby kończą. same nieużytki.

Re: 1981

: 01-11-2011, 10:07
autor: nightspiryt
no proszę, już wiem od kogo rżnęło The White Stripes ;)

Re: 1981

: 01-11-2011, 10:08
autor: Glene
Ja mocno skatowalem ten album podczas wielu spalonych imprez. :) Osobiscie podeszlo mi bardziej psychodeliczne Miami. Reszty nie znam, twoje narzekania sprawily, ze chyba poznam. :)

Re: 1981

: 01-11-2011, 12:47
autor: Baton
Glene pisze:Osobiscie podeszlo mi bardziej psychodeliczne Miami.
Mi podobnie. Obie płyty są świetne, ale Miami jednak bardziej mi leży. Może to kwestia warunków w jakich je poznawałem (Fire of Love na spokojnie w domu, a Miami przy wódzie i zielonym dymie poza domem).