DRUDKH - wschodni spadkobierca Burzum i nie tylko

chronologiczna pralnia - czyli co dziobały wróbelki żeby wyrosnąć na orłów

Moderatorzy: Heretyk, Nasum, Sybir, Gore_Obsessed, ultravox, Skaut

ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
Deathhammer66
weteran forumowych bitew
Posty: 1011
Rejestracja: 25-01-2015, 21:40

DRUDKH - wschodni spadkobierca Burzum i nie tylko

12-07-2020, 08:21

Postawmy sprawę jasno. Naśladowców genialnego projektu Varga Vikernesa jest na scenie metalowej multum. Niemal każdy przedstawiciel klimatycznej odnogi black metalu mniej lub więcej czerpie z Burzum, czy tego chce, czy nie. Wpływ "Hvis Lyset Tar Oss" czy "Filosofem" jest nieoceniony, a jednocześnie bardzu niewielu wykonawcom udało się choć zbliżyć do tego poziomu. Ukraiński DRUDKH, dość enigmatyczny i skryty w cieniu zespół, pierwszymi czterema albumami - moim skromnym zdaniem - na stałe zapisał się już w kanonie absolutnej black metalowej klasyki. Nie tylko doskonale czerpią z pozostawionej w latach 90 spuścizny Burzum, ale i kontynuują tradycję, wzbogacając ją o porządną dawkę melodyki oraz pierwiastka ludowego charakterystycznego dla wschodniej granicy Bugu. Horda Romana Saenki do dziś pozostaje znaczącym graczem na scenie atmospheric black metalowej, inspirując rzesze zespołów parających się tzw. klimaceniem, choć jak dla mnie znamiona geniuszu kończą się na "Blood in Our Wells". Nie zmienia to faktu, że cztery świetne, omawiane dzisiaj płyty, każda z unikalnym i niepowtarzalnym charakterem, to obowiązek na półce każdego słuchacza black metalu.

Obrazek

Wspomnę tylko na wszelki wypadek, że wolałbym uniknąć jakichkolwiek dyskusji zabarwionych politycznie, np. w kontekście umieszczenia fotografii Bandery we wkładce "Blood in Our Wells". Nie to jest celem tego tekstu i nie zamierzam angażować się w przepychanki na ten temat. Sam zespół zresztą deklaruje, że nie wspiera jakichkolwiek ekstremalnych ideologii. Skupmy się na świetnej muzyce, a tymczasem życzę ci, Drogi Czytelniku, miłej lektury!

2003 - Forgotten Legends / 2004 - Autumn Aurora

To właśnie dwa pierwsze albumy są w najprostszej linii kontynuacją ścieżki wytyczonej przez Burzum. Zestawiam oba te wydawnictwa ze sobą, bo mimo że istnieją pewne istotne różnice pomiędzy nimi, to jest i jeden cholernie ważny punkt wspólny. "Forgotten Legends" i "Autumn Aurora" to materiały przesiąknięte wręcz duchem natury, zmieniających się pór roku i towarzyszącej im magicznej atmosfery. To odgłosy uderzającego o glebę deszczu, smagającego korony drzew wiatru, wreszcie pierwszego zimowego śniegu. To przepiękne, ale i groźne lasy, a także monumentalne, białe górskie szczyty. Owszem, ta spirytualistyczna więź z przyrodą była w mniejszym lub większym stopniu istotną częścią składową black metalu drugiej fali, zwłaszcza tego norweskiego, ale Drudkh wzniósł ten aspekt na wyżyny, do dzisiaj pozostając praktycznie bezkonkurencyjnym w kwestii zanurzenia słuchacza w cudownej atmosferze niezmiennego cyklu natury ("Eternal Turn of Wheel"). Stymulująco na wyobraźnię działa też pewna doza tajemnicy otaczająca oba te wydawnictwa - nie ma żadnych zdjęć przedstawiających skład zespołu, teksty zaś nigdy nie zostały opublikowane.

Obrazek

Debiut Ukraińców, "Forgotten Legends", stanowi klarowny przykład doskonałego wykorzystania formuły Burzum, u podstaw której leżą oczywiście prostota i minimalizm. Kojąca monotonia i powtarzalność przewijających się motywów decyduje, że jest to zdecydowanie album przeznaczony do chłonięcia całym sobą. Głębia osiągnięta w zasadzie poprzez dwa, trzy riffy składające się na każdą z trzech znajdujących się tu kompozycji (wyłączywszy outro będące jedynie odgłosami deszczu i burzy) jest po prostu niesamowita i sprawia, że łatwo zatracić się w tych dźwiękach. Nieskomplikowana, zapętlona perkusja, hipnotyzująca słuchacza praca gitar i, w porównaniu do "Autumn Aurora", dość mocno wysunięte w miksie i agresywne wokale (choć nie pojawiające się zbyt często) - to wszystko, co składa się na geniusz "Forgotten Legends". To idealny album na wycofanie się, zwolnienie, chwilę zadumy i wycieczkę do nieskażonego cywilizacją świata. Ciężko wskazywać tu na utwory lepsze i gorsze. 16-minutowy, majestatyczny "False Dawn" to w zasadzie podsumowanie, o co biega na tej płycie. "Forests in Fire and Gold" wyróżnia się fenomenalnym, zapadającym w pamięć motywem przewodnim oraz będącą chwilowym przełamaniem konwencji solówką na basie. Zaś "Eternal Turn of Wheel", początkowo wściekły i przepełniony blastami na modłę tytułowego z HTLO, w końcowych minutach przeradza się we wspaniały, klimatyczny utwór, spowity zamgloną aurą wrześniowego poranka. Chciałoby się, aby ostatni fragment trwał w nieskończoność. Nie da się wiele napisać o "Forgotten Legends". To jeden z tych albumów, które są zawsze na podorędziu, gdy mam po dziurki w nosie zastanej rzeczywistości. Eskapizm w czystej postaci. Dodajmy, że świetnie się do tego zasypia, podobno zresztą jak do siostrzanej następczyni.

Obrazek

"Autumn Aurora", bo o tym albumie mowa, to dla wielu "ten" album Drudkh. Choć nie jest tak oszczędny w środkach i minimalistyczny jak poprzednik, to nadal nie należy spodziewać się tu fajerwerków i wystrzelonych jazd po gryfie. Na szczęście. Ukraińcy wzbogacają przepis na swoją muzykę o okazjonalne, współpracujące z gitarami syntezatory w tle oraz pojawiające się gdzieniegdzie solówki. Do tego (gościnnie występujący także na poprzednim albumie) bębniarz Yury Sinitsky dość mocno urozmaica miejscami swoją grę, kusząc się nawet o zahaczającą o jazz rytmikę, co o dziwo pasuje i nadaje kolorytu całości. Jest to zdecydowanie najbardziej łagodny spośród opisywanych dzisiaj albumów Drudkh. Nie uświadczysz tu szybkich temp ani jakichkolwiek fragmentów mogących być opisane jako agresywne czy nienawistne. Zawarte tu kompozycje są wycofane, stonowane, wręcz ambientowe w swojej naturze. Jeżeli miałbym zwięźle opisać ten album, powiedziałbym że jest to przepuszczone przez filtr "Filosofem", obdarte z syfu i hałaśliwego zgrzytu przesterowanych gitar. Przeciwnie - to bardzo ładny, a momentami wręcz optymistycznie brzmiący album ("Sunwheel"). Jeżeli nie akceptujesz swojego black metalu w innej formie niż określonej przez "Under a Funeral Moon", możesz mieć problem z "Autumn Aurora". Dla mnie nie ma to znaczenia, bo chłonę bez słowa sprzeciwu wykreowaną tu atmosferę. Zawarte na drugim albumie Ukraińców nastroje są bardziej zróżnicowane niż na debiucie. Każdy utwór reprezentuje poszczególną porę roku, a im dalej w las, tym więcej śniegu. Wieńczący album, oparty na zapętlonej melodii, "The First Snow" to jeden z najbardziej sugestywnych i malowniczych utworów jakie znam - wszystko to wykreowane jedynie za pomocą klawiszy i gitary! - zaś poprzedzający go "Wind of the Night Forests", z REWELACYJNYM, cholernie nostalgicznym, powracającym kilkukrotnie motywem wiodącym (i ta perkusja!!!) i spektakularną, przebojową wręcz solówką to według mnie najlepsza kompozycja w historii tego zespołu. W swojej klasie "Autumn Aurora" to album bezbłędny i wzorcowy - myślę, że wystarczy po prostu nie być zakutym black metalowym łbem, by docenić jego wartość. Może i miękkie, ale ponownie - cudownie zabierające człowieka w inny, wyidealizowany świat.

2005 - The Swan Road / 2006 - Blood in Our Wells

Wydana rok później, trzecia płyta w dyskografii Drudkh, "The Swan Road", przynosi pewne zmiany w muzyce zespołu, który niewątpliwie nadal pozostaje jednak wierny swym korzeniom. Tak jak poprzednio, zestawiam ze sobą dwa albumy posiadające pewne istotne cechy wspólne. Otóż tym razem nacisk i ciężar emocjonalny przeniesiony zostaje na przedstawienie wizji romantycznej Ukrainy, hołd własnej ojczyźnie. Uwydatnione zostają pierwiastki folkowe, elementy tradycyjnej muzyki ludowej przemycane są zarówno w liniach melodycznych gitar, jak i bezpośrednio w formie sampli. Po raz pierwszy poznajemy teksty, napisane w ojczystym języku i w przeważającej części będące zaczerpnięte z twórczości Tarasa Szewczenki, narodowego wieszcza Ukrainy (odpowiednik naszego Mickiewicza). Trójka i czwórka Drudkh przepełnione są podniosłą aurą, momentami przechodzącą w nastroje wręcz pompatyczne - jednak nigdy pretensjonalne i nadęte. Największy postęp w stosunku do poprzedniczek dokonał się w kwestii wokali - mimo bycia tylko i aż black metalowym charkotem, są one silnie nacechowane emocjonalnie, charyzmatyczne, a artykulacja poszczególnych fraz nie pozostawia wątpliwości, że ból i żal jest autentyczny. Ponadto w samej muzyce dzieje się nieco więcej, jest znacznie bardziej dynamiczna i żywiołowa, silniejsza pod kątem przekazu, nieco mniej powtarzalna, choć kompozycje nadal złożone są zwykle z maksymalnie dwóch, trzech powracających motywów. Warto też zwrócić uwagę na znaczne zagęszczenie solówek - te pojawiają się w niemal każdym utworze, i choć nie jest to rozwiązanie typowe dla black metalu, to w konwencję Drudkh wpasowuje się doskonale. To albumy bardzo namiętne i wybuchowe, goniące za idyllyczną krainą złotowłosych stepów skąpanych w prażącym słońcu, z drugiej strony opowiadające tragedię prostego ludu. Romantyzm jak się patrzy.

Obrazek

"The Swan Road" to chyba najmniej doceniona z najlepszych płyt Drudkh, a choć powody tego stanu rzeczy są w pewnym stopniu dla mnie zrozumiałe, to i tak uważam, że album ten zasługuje na znacznie więcej miłości. Największym szokiem i potencjalnym mankamentem jest brzmienie - zdecydowanie bardziej szorstkie, surowe, do tego dosyć płaskie i "bzyczące". Sama muzyka również zatraciła sporo na harmonii i czystości poprzednich płyt - jest bardziej hałaśliwa, agresywna, co najbardziej wyraża się w wysuniętych do przodu, zachrypionych wokalach, które nie pełnią już tylko roli wypełniacza w tle, jak to działo się choćby na "Autumn Aurora". Powracają też nie występujące na poprzedniej płycie blasty. Największym atutem "The Swan Road" jest potężna dawka zaklętych w dźwiękach emocji, wylewająca się szczerość i autentyzm przekazu oraz przemycenie lokalnej melodyki po prostu przy pomocy gitar - doskonały dowód, że nie trzeba milionów lutni, srutni i piszczałek, by grać przesiąknięty folkiem, obdarty z cepeliowskiej tandety metal. Mnie szczególnie chwytają za serce fragmenty grane w średnich tempach, podkreślone i akcentowane w charakterystyczny sposób nabijanymi perkusyjnymi ride'ami. Praca gitar jest iście mistrzowska i dotknięta iskrą bożą - niektóre riffy w tak ekspresyjny sposób oddają wrażenie tęsknoty za czymś nieuchwytnym, pogoń za czymś nieodwracalnie utraconym, że dorównują pod tym względem najlepszej poezji. Pod tym względem dwa ostatnie metalowe utwory - "The Price of Freedom" oraz "Fate" - to absolutna czołówka w twórczości Drudkh i muzyka, przy której zawsze krew goreje. Można mówić co się chce, ale ci ludzie kochają Ukrainę całym sercem i wyraźnie komunikują to swą muzyką. Fenomenalne są też wspomniane w poprzednim paragrafie sola - raz szalejące niczym tornado jak w "Eternal Sun", innym razem nieśpiesznie płynące i delikatne, wrażliwe, acz nie ckliwe, jak w "Fate". Ciekawostkę stanowi ostatni na płycie "Song of Sich Destruction", nagranie tradycyjnej ukraińskiej piosenki ludowej. Niewątpliwie jest to rzecz piękna na swój sposób, choć czasem mam wrażenie, że to taka zbędna druga kropka nad i, bez której album nie straciłby na sile rażenia. Pokuszę się o twierdzenie, że to najlepszy album Drudkh - a przynajmniej ten, do którego wracam najczęściej, choć na pewno nie zapowiadało się na tym przy pierwszym odsłuchu. Zapewnia mi najwięcej intensywnych doznań (ach, ta moja wrażliwa dusza), a to o emocje rozchodzi się w muzyce, o nic innego.

Obrazek

"Blood in Our Wells" to podsumowanie i dopełnienie tego folkowego okresu twórczości Drudkh. To album potężny, majestatyczny, monumentalny, uderzający słuchacza z siłą młota. Kompozycje obracają się w okolicach 10 minut, by muzyka Drudkh mogła oddziaływać w pełni swojej podniosłości. Zawarte tu cztery główne utwory to wręcz utwory-hymny. Znacznej poprawie uległa produkcja - brzmienie jest masywne, wyraziste i dosadnie podkreślające każde uderzenie bębna. Wszechobecny patos uwydatniany jest użyciem syntezatorów, momentami nadającymi muzyce wręcz orkiestralny i symfoniczny charakter. Wiem, że może to przywoływać niestrawne skojarzenia, zapewniam jednak, że Drudkh na swojej czwartej płycie korzysta z tych elementów z umiarem. Podstawę nadal stanowi fenomenalna praca gitar i oparcie kompozycji o wyraźny, powracający motyw przewodni. Pod względem panujących nastrojów wciąż dominuje aura przepełniająca "The Swan Road" - z tym że więcej jest tu momentów przywodzących na myśl triumf, przezwyciężenie porażki, nadzieję. Zwycięskie melodie syntezatorów w połowie "Furrows of Gods" składają się na mój ulubiony fragment płyty, gdzie pompatyczność sięga zenitu, po to by za chwilę ustąpić znacznie bardziej gorzkiej i wyrażającej codzienny znój oraz wieczną tułaczkę melodię - bardzo sugestywne przełożenie naturalistycznej okładki tej płyty na dźwięki. Żelazne, momentami wręcz marszowe w swej konsekwencji uderzenia w bębny dobitnie zarysowują potęgę drzemiącą w tej muzyce, czego przykładem są choćby końcowe minuty "Eternity". Drobnym mankamentem mogą być pojawiające się momentami dłużyzny - tak ze dwóm utworom nie zaszkodziłiby wycięcie tej minutki. Jest to jednak drobny przytyk. "Blood in Our Wells" to pierwsza płyta Drudkh, która mnie zachwyciła - ujęła mnie tym monumentalizmem właśnie, namacalną mocą bijącą z każdej nuty, a jednocześnie oddaniem utrapienia walczącego o swoje miejsce na świecie ludu. Na pewno jest to konkluzja pewnego etapu, dojście do muru, za którym mogłyby już pojawić się znamiona śmieszności, tu jednak Ukraińcy wybrnęli bezbłędnie i nie przekroczyli granicy dobrego smaku.

I to by było na tyle. Niektóre z późniejszych albumów znam, jednak nic nigdy nie zachęciło mnie, by poznać je lepiej. Czegoś zabrakło. Nie zmienia to faktu, że cztery TAKIE płyty to ogromne osiągnięcie, w moim mniemaniu stawiające Drudkh w panteonie najlepszych zespołów black metalowych. A może popełniam srogi błąd, nie doceniając późniejszych materiałów? Dajcie znać co myślicie, która z płyt jest waszym zdaniem warta nadrobienia, a także którą lubicie najbardziej. Tymczasem do rychłego zobaczenia, bo chwilę za wschodnią granicą posiedzimy - w planach mam tekst o Hate Forest, drugim projekcie Romana i Thuriosa, a także recenzję drugiego, długo wyczekiwanego albumu Ygg. Potem zaś przenosimy się na Białoruś - jeśli siedzicie we (względnym) death metalowym podziemiu, pewnie wiecie, jaką płytę mam na myśli. To jednak za parę dni, a teraz dzięki za dotrwanie do końca i oczywiście zachęcam do zakręcenia DRUDKH w odtwarzaczu!

https://podziemnegarkotluki.blogspot.co ... zum-i.html
ODPOWIEDZ