NAPALM DEATH - SCUM (1987)
: 24-12-2014, 20:27
Kiedyś natchnęło mnie, by spisać ku potomności, lub dla kogokolwiek innego kto tylko chciałby to przeczytać, swoisty "muzyczny elementarz", w którym opisałbym płyty, które w ten czy inny sposób zmieniły moje życie. Płyty które skłoniły mnie do poszukiwań im podobnych, które zachwyciły mnie tak mocno, że zmieniły radykalnie moje podejście do muzyki, które wywróciły moje postrzeganie świata dźwięków do góry nogami; płyty, które po prostu ukształtowały mnie jako człowieka, dla którego muzyka ekstremalna stała się pasją. Przykro mi że to na Was padło i Wy musicie to czytać - ale przymusu nie ma. Dla tych, którzy stwierdzą że te płyty znają, niech przeczytają, poznają inny sposób patrzenia na te same dźwięki, Ci którzy nie znają - być może po przeczytaniu poszukają, a nóż złapią bakcyla... w każdym razie tyle tytułem wstępu.
Opisałem już Sepulturę, opisałem Morgoth, w encyklopedii znalazło się miejsce już dla jednej płyty Napalm Death, ale patrząc wstecz, muszę przyznać palmę pierwszeństwa debiutanckiemu ochłapowi Brytyjczyków, bowiem "Scum" to było nie było mój pierwszy kontakt z grind corem. Jak tylko sięgnę pamięcią, to w szkole miałem kumpla który tak jak ja fascynował się ciężką muzyką - jemu przeszło - na nasze, a patrząc z perspektywy czasu na moje szczęście miał on starszego brata, który miał szerszy dostęp do takiej muzyki, przez co czasem zapodał nam jakąś ciekawą kasetę. Oprócz "Scream bloody gore" który mną zawładnął, polecił mi kiedyś właśnie Napalm Death - " to najszybszy i najcięższy zespół świata. Ta płyta cię rozpierdoli". Myśląc że po odsłuchu Death nic nie jest w stanie mną pokiereszować zwinąłem mu do pierwszego odsłuchu zespół, który miał mnie zamordować.
I tu taka mała ciekawostka, którą kilku użytkowników pewnie słyszało z moich ust nieraz, ale muszę ją przytoczyć, bowiem historia byłaby niepełna. Otóż, debiutanckim krążkiem Napalmów był, uwaga, "From enslavement to obliteration", wydany przez niestrudzoną wytwórnię Baron. Wkładka informowała, że na płycie znajdują się trzy kawałki: "Scum", "From enslavement to obliteration" i "Bonus track". Jak się łatwo domyślić, był to pirat, który miał kilka numerów z faktycznego debiutu, plus kilka z drugiej płyty. Utwory były pomieszane stronami, przez co przez pierwsze lata nie skojarzyłem nawet jakiej właściwie płyty słucham... tyle że to było mało istotne, najważniejsze było to, z czym się wtedy zetknąłem, a była to muzyczna ekstrema najwyższej próby.
Wystarczy powiedzieć, że moje uszy nie były przygotowane na coś takiego. Nie dość, że płyta brzmieniowo różni się mniej więcej w połowie, to w całości daje niesłychanie mocnego kopniaka w krocze. Po pierwszych odsłuchach skuliłem się obolały jak skopany kundel. Wszystko było tutaj wręcz nierealne - wściekłe wokale, raz bulgotliwy, poczciwy growl, a wtem, wrzask jakby kto wokalistę obdzierał ze skóry. Raz jakiś w miarę zapamiętywalny riff, by w jednej wręcz sekundzie przeistoczyć się w prawdziwą kanonadę dźwięków, w muzyczny tajfun, który nie pozostawia po sobie niczego poza spustoszeniem. Brzmienie albumu najbardziej pasuje mi, że tak to ujmę, na części "B" - jest tam bardziej charkotliwy bas, gitary bardziej rzężące, wokale bardziej zwierzęce. To chaotyczna kaskada nut, to wkurwienie na wszystko i wszystkich wyrażone za pomocą gitar i perkusji, to coś, co dla nieprzygotowanego słuchacza może okazać się krańcowym muzycznym obłędem, którego nie jest w stanie pojąć, objąć rozumem, którego nie będzie w stanie przeskoczyć.... to muzyka która może okazać się zbyt ekstremalna, która przekracza ostateczne granice czegokolwiek, co nazywamy melodią, harmonią, a za którą jest już tylko i wyłącznie kakofonia.
A jednak w tym szaleństwie jest metoda. Dzięki tej płycie odkryłem, że taka muzyka pasuje mi nad wyraz, że to właśnie taka rzeź jest moim przeznaczeniem, że to jest coś, co będę zgłębiał, czemu się poświęcę. Nie wiem co mnie urzekło aż tak bardzo - to obłąkane brzmienie, ta furia, czy może to przekroczenie wszelkich granic, przełamanie wszelkich reguł, podeptanie wszystkich tabu, wszelkich ograniczeń; całkowita swoboda, wolność, bezkompromisowość. Bo te wszystkie cechy to cechy które są tutaj w takiej ilości, że można je kroić nożem. Charczenie, buczenie, rzężenie, ryki, piski, wrzaski , bulgoty, piardy i sprzężenia ubrane w nuty, oto obraz "Scum". Przez wiele lat album ten był wyznacznikiem ekstremy - długo mi zajęło zanim znalazłem godnego następcę, czy jak kto woli, naśladowcę. Lub kolejnego świra, który na fundamencie tego co zaproponowali Brytole pchnął ten wózek dalej dokładając swoją cegiełkę.
Trudno mówić o płytach które słucha się sercem, które się po prostu kocha. Przy całym swym wynaturzeniu, przy całej swej groteskowości, okrucieństwie które wypływa z głośników w każdej sekundzie, płyta ma wiele do zaoferowania. To muzyka podczas słuchania której chce się chwycić za cokolwiek i wyrzucić to przez zamknięte okno, to muzyka podczas słuchania której chce się wykrzyczeć całemu światu stek bluzg i przekleństw w konfiguracji która zdziwiłaby profesora Miodka. To muzyka która sprawia, że po takich akcjach do Waszych drzwi pukają panowie ubrani na biało i chcą was ubrać w piżamę z przydługimi rękawami.... Ale odpowiedzcie sobie sami. Warto, prawda?