1966

chronologiczna pralnia - czyli co dziobały wróbelki żeby wyrosnąć na orłów

Moderatorzy: Heretyk, Nasum, Sybir, Gore_Obsessed, ultravox, Skaut

ODPOWIEDZ
Baton
weteran forumowych bitew
Posty: 1653
Rejestracja: 03-02-2008, 14:51
Lokalizacja: Electric Ladyland

1966

30-07-2013, 19:44

No dobrze, są wakacje, mi się nudzi, to może powrzucac do encyklopedii parę zapomnianych płyt,


THE BLUES MAGOOS
Psychedelic Lollipop

Obrazek

Debiut BLUES MAGOOS jest albumem definitywnie zapomnianym, między innymi z przyczyny takiej, iż jest to prawdopodobnie drugi w historii album, w którego tytule użyto słowa "psychedelic". Palma pierwszeństwa należy oczywiście do komando Roky Ericksona i gdyby nowojorczycy z Bronxu wydali swój album parę tygodni wcześniej - niewątpliwie mówiłoby się o nich trochę więcej. No ale niestety, Roky był pierwszy i chuj, BLUES MAGOOS, niczym Adaś Miauczynski z "Nic śmiesznego" zostają skazani na niepamięc jako "zawsze drudzy". Na marginesie dodajmy, że była jeszcze taka kapelka jak THE DEEP, której płyta ("The Psychedelic Moods Of The Deep") trafiła do sprzedaży prawdopodobnie jeszcze wcześniej (BM i 13th FLOOR ELEVATORS w listopadzie 1966, THE DEEP prawdopodobnie w październiku), ale z uwagi na brak oficjalnej daty wydania panowie w rankingu się nie liczą. Nieważne.

No więc BLUES MAGOOS są drudzy. Słusznie? Musi słusznie. Kapela nie miała jakiegoś wielkiego startu, udało im się wydać kilka takich o singli i podpisac kontrakt z Mercury Records, którzy wydali im debiutancki album, tu omawiany. Otwierający album singlowy utwór "We Ain't Got Nothin Yet" całkiem nieoczekiweanie wbił się na 5 miejsce listy hiciorów Bilboard, co dało kapeli kopa i pozwoliło im wydać kolejne trzy albumy, którymi jednak nie zdołali się w ogóle wybić. W 1967 roku supportowali na trasie THE WHO i HERMAN HERMITS, ale ogólnie nalezy przyjąc, że to taki "one hit wonder". Póxniej się rozlecieli i przez 40 (!) lat wydawało się, że są martwi. W zeszłym roku zmartwychwstali i stworzyli album, a jakże, "Psychedelic Resurrection". Nie słyszałem, ale podejrzewam, że szału nie ma.

Płyta jest krótka i bardzo nierówna. Stylistycznie jest to oczywiście sześcidziesiona na pełnej kurwie, więc jak ktoś ma alergię na takie klimaty, to niech nawet nie tyka. Muzycznie jest to rock może nawet bardziej garażowy niż psychedeliczny. Słychać tu THE BYRDS i papę DYLANA, trochę Beatlesów tez się znajdzie i tak dalej, co kto lubi. Są także psychedeliczne organki i harmonie wokalne, którym jednak brakuje dużo do finezji i wysmakowania THE BEACH BOYS. Dziesięc numerów, pół godziny, z czego mniej więcej osiem na podobne, równe, niezbyt wyszukane kopyto.

A więc, skoro wszystko wskazuje na to, że ta płyta jest taka o, to po co jej słuchać? Ano powody są dwa.

We Ain't Got Nothin Yet - FANTASTYCZNY NUMER. Wcale się nie dziiwię, że ten singiel wdarł się niespodzianie na listę przebojów, bo jest świetny. Zagrany z werwą i polotem, przestrzenny, momentalnie wpadający w ucho, pełen życia, mocy, skrzący się na lewo i prawo kolorowymi fraktalami. I jestem pewien, że większość forumowiczów pośrednio ten numer zna - charakterystyczny basowy pochód otwierający ten numer zajebało kilka lat później samo DEEP PURPLE, by wykorzystać go w swoim hicie "Black Night". Blus Magoos jednakowoż również prawdopodobnie tego motywu nie wymyślili - pochodzi on z "Summertime" w wykonaniu RICKY'EGO NELSONA, który to utwór pierwotnie skomponował... GEORGE GERSHWIN. Niektórzy twierdzą, że Purple ominęli BLUES MAGOOS i zerżnęli riff prosto od Nelsona, ale tak naprawdę chyba nikt nie wie jak było. Nieważne. Jaki ogień! jakie gitary! Gośc który brzdąka tu na gitarze ma SZESNAŚCIE lat, to się w głowie nie mieści. Jest to oczywiście dobrze skrojony, radiowy hicior, ale hicior znakomity.

Tobacco Road - a to dla odmiany cover. Ale cover bardzo dobry, w którym panowie, uwolnieni od rygorów radiowości, pozwalają sobie na jazdę po bandzie. Zaczyna się niepozornie, chociaż nie brak tu żywotności z poprzedniego numeru. Świetny, zadziorny wokal, charakterystyczne organy - jest spoko. Ale numer całkiem nieoczekiwanie z rockowej przeróbki folkowej piosenki z 1960 roku zamienia się nagle w prawdziwą, zakwaszoną psychedeliczną orgię z wyjącymi organami, bełkoczącym wokalistą i spazmatycznie wijącą się w lewo i prawo gitarą, Prosze panstwa, tutaj ktoś ewidentnie bierze narkotyki - oby nie ten szesnastoletni wioślarz :D Numer jest zaiste DOJEBANY i jest tu mnóstwo szalenstwa - absolutna perła wczesnej psychedelii.

A reszta? No reszta też jest, jakieś tam zapychacze. Poniewaz mam zwyczaj słuchac albumów w całości, toteż i Psychedelic Lollipop łykam w całości, ale tak naprawdę pozostałe numery są tylko dla die hard fanów garażowej psychedelii, którym wystarczy do szczęścia, że coś rzęzi, sa organki i że to z lat 60tych. Reszta raczej nie znajdzie nic dla siebie. Właściwie wybija się trochę tylko "Love Seem Doomed" - bardzo ładna ballada, jednakowoż nie wykazująca oznak geniuszu . Nie można powiedziec, że reszta jest zła, nie. Numery są dobrze zrobione, ale brakuje jakiejś bożej iskry, takiej jak w dwóch wyróznionych kawałkach.

No i do posłuchania:
- We Ain't Got Nothin Yet
- Tobacco Road
Fairies wear boots and now you gotta believe me
Yeah I saw it, I saw it, I tell you no lies
Arisowicz
w mackach Zła
Posty: 788
Rejestracja: 27-06-2009, 01:48

Re: 1966

31-07-2013, 11:48

Dobry strzał! 'Tobacco Road' jest rzeczywiście niezłe, płyta musowo do sprawdzenia.
Baton
weteran forumowych bitew
Posty: 1653
Rejestracja: 03-02-2008, 14:51
Lokalizacja: Electric Ladyland

Re: 1966

31-07-2013, 14:13

No to lecimy dalej! BLUES MAGOOS to taka bardziej ciekawostka, niż coś serio wartego uwagi, teraz pora na coś fajnego, co powino na tym forum się lepiej przyjąć... dopóki BEHEMOTH nie wyda nowej płyty.

The Monks
Black Monk Time

Obrazek

Gdyby punk rock mógł powstać dziesięć lat wcześniej niż powstał, to brzmiałby jak jedyny duży album THE MONKS.
Zespól jest ewidentnie zapomniany, chociaż w pewnych kręgach darzony dużym kultem (do fascynacji nimi przyznawał się Jello Biafra, co nie jest przypadkiem). Cóż, goście ewidentnie nie trafili w swój czas, wyprzedzając epokę o dobrą dekadę... Ale ich historia jest znacznie dziwniejsza.

THE MONKS to zespól amerykański, ale powstały i działający głównie w Niemczech. W 1964 grupa stacjonujących u naszych zachodnich sąsiadów amerykańskich żołnierzy postanowiła założyć zespół - nazwali się 5 TORQUAYS i grali głównie covery rock'n'rollowych standardów, ale mieli tendencje do eksperymentowania i już wkrótce formacja przemianowała się na THE MONKS, co pociągnęlo za soba także charakterystyczny image - goście występowali w habitach i mieli wygolone na głowach tonsury. Wykreowani przez własny management na formację mającą być czyms w rodzaju antybeatlesów szybko zaczęli siać przypał i postrach w niemieckich klubach, ściągając na siebie oskarżenia o bluźnierstwa. W sumie się nie dziwię - jestem pewien, że publika nie była kompletnie przygotowana na taki skurwysynski strzał, jaki musieli serwować na swoich występach THE MONKS.

Domyślam się, że w epoce szybko rozwijającego się rocknrolla i dominacji ładnych piosenek a'la wcześni THE BEATLES muzyka THE MONKS musiała budzić konsternację i autentyczne przerażenie - i jak się posłucha ich jedynego albumu, łatwo zrozumieć dlaczego. Muzyka jest całkowitym przeciwienstwem tego, co było wówczas na topie. Dwanaście numerów zagranych na jedno kopyto; prostackich, prymitywnych, brudnych, bardzo transowych i po prostu obrzydliwych. Nie ma tu ładnych melodii, nie ma ładu, nie ma składu, każdy gra sobie, można się wręcz zastanawiac jakim cudem ta kakofonia trzyma się kupy. Muzyka jest prosta i maksymalnie repetytywna. Żadnych oczywistych przebojów, od początku do końca ino samo zło. Obrazu zniszczenia dopełniają radośnie wyjący wokalista, oraz mało skomplikowane, nihilistyczne teksty:

Hey, well, I hate you with a passion baby, yeah I do!
(But call me!)
Well you know my hate's everlasting baby, yeah, yeah!
(But call me!)
Do you, do you, do you know why I hate you baby, do you now?
(But call me!)
Well, it's because you make me hate you baby, yeah you do now.
(But call me!)



A jednak, ghdy człowiek przebije się przez ten cały syf, wółczas nagle można odkryć, że te numery są dziwnie wkręcające się, a niekiedy nawet... przebojowe, jak singlowy "Complication" czy radosne "Drunken Maria", doskonałe do chóralnego skandowania po spożyciu dużych ilości alkoholu. Słucha się tego oczywiście świetnie :D tym bardziej, że można sobie bez większych problemów wyobrazić, że po dodaniu przesteru na gitarze i przyspieszeniu całości mogłoby te numery grać DEAD KENNEDYS, w których muzyce THE MONKS słychać - i to całkiem sporo.

Album nie zrobił furory, co nie powonno nikogo dziwić i po trzech latach działalności THE MONKS umarli smiercią naturalną, zapomniani przez świat wolący taplac się w oparach LSD i śpiewać "All you need is love". Wiele lat później były krótkotrwałe reaktywacje, ale nie pociągnęły one za sobą nowego numeru - trudno powiedziec, czy to dobrze, czy źle. W każdym razie kult pozostał i jeśli są albumy, które powinny zostać ocalone od zapomnienia, to jednym z nich jest właśnie ten - brakujące ogniwo między rock'n'rollem a punkiem.

- complication w wersji koncertowej z niemieckiej telewizji. Brzmią tu prawie jak skrzyżowanie DK z KILLING JOKE.
- drunken maria
- I hate you
Fairies wear boots and now you gotta believe me
Yeah I saw it, I saw it, I tell you no lies
Awatar użytkownika
0ms
rasowy masterfulowicz
Posty: 3286
Rejestracja: 02-02-2009, 22:05

Re: 1966

31-07-2013, 14:24

Baton pisze:No to lecimy dalej! BLUES MAGOOS to taka bardziej ciekawostka, niż coś serio wartego uwagi, teraz pora na coś fajnego, co powino na tym forum się lepiej przyjąć... dopóki BEHEMOTH nie wyda nowej płyty.

The Monks
Black Monk Time

Obrazek

Gdyby punk rock mógł powstać dziesięć lat wcześniej niż powstał, to brzmiałby jak jedyny duży album THE MONKS.
Zespól jest ewidentnie zapomniany, chociaż w pewnych kręgach darzony dużym kultem (do fascynacji nimi przyznawał się Jello Biafra, co nie jest przypadkiem). Cóż, goście ewidentnie nie trafili w swój czas, wyprzedzając epokę o dobrą dekadę... Ale ich historia jest znacznie dziwniejsza.

THE MONKS to zespól amerykański, ale powstały i działający głównie w Niemczech. W 1964 grupa stacjonujących u naszych zachodnich sąsiadów amerykańskich żołnierzy postanowiła założyć zespół - nazwali się 5 TORQUAYS i grali głównie covery rock'n'rollowych standardów, ale mieli tendencje do eksperymentowania i już wkrótce formacja przemianowała się na THE MONKS, co pociągnęlo za soba także charakterystyczny image - goście występowali w habitach i mieli wygolone na głowach tonsury. Wykreowani przez własny management na formację mającą być czyms w rodzaju antybeatlesów szybko zaczęli siać przypał i postrach w niemieckich klubach, ściągając na siebie oskarżenia o bluźnierstwa. W sumie się nie dziwię - jestem pewien, że publika nie była kompletnie przygotowana na taki skurwysynski strzał, jaki musieli serwować na swoich występach THE MONKS.

Domyślam się, że w epoce szybko rozwijającego się rocknrolla i dominacji ładnych piosenek a'la wcześni THE BEATLES muzyka THE MONKS musiała budzić konsternację i autentyczne przerażenie - i jak się posłucha ich jedynego albumu, łatwo zrozumieć dlaczego. Muzyka jest całkowitym przeciwienstwem tego, co było wówczas na topie. Dwanaście numerów zagranych na jedno kopyto; prostackich, prymitywnych, brudnych, bardzo transowych i po prostu obrzydliwych. Nie ma tu ładnych melodii, nie ma ładu, nie ma składu, każdy gra sobie, można się wręcz zastanawiac jakim cudem ta kakofonia trzyma się kupy. Muzyka jest prosta i maksymalnie repetytywna. Żadnych oczywistych przebojów, od początku do końca ino samo zło. Obrazu zniszczenia dopełniają radośnie wyjący wokalista, oraz mało skomplikowane, nihilistyczne teksty:

Hey, well, I hate you with a passion baby, yeah I do!
(But call me!)
Well you know my hate's everlasting baby, yeah, yeah!
(But call me!)
Do you, do you, do you know why I hate you baby, do you now?
(But call me!)
Well, it's because you make me hate you baby, yeah you do now.
(But call me!)



A jednak, ghdy człowiek przebije się przez ten cały syf, wółczas nagle można odkryć, że te numery są dziwnie wkręcające się, a niekiedy nawet... przebojowe, jak singlowy "Complication" czy radosne "Drunken Maria", doskonałe do chóralnego skandowania po spożyciu dużych ilości alkoholu. Słucha się tego oczywiście świetnie :D tym bardziej, że można sobie bez większych problemów wyobrazić, że po dodaniu przesteru na gitarze i przyspieszeniu całości mogłoby te numery grać DEAD KENNEDYS, w których muzyce THE MONKS słychać - i to całkiem sporo.

Album nie zrobił furory, co nie powonno nikogo dziwić i po trzech latach działalności THE MONKS umarli smiercią naturalną, zapomniani przez świat wolący taplac się w oparach LSD i śpiewać "All you need is love". Wiele lat później były krótkotrwałe reaktywacje, ale nie pociągnęły one za sobą nowego numeru - trudno powiedziec, czy to dobrze, czy źle. W każdym razie kult pozostał i jeśli są albumy, które powinny zostać ocalone od zapomnienia, to jednym z nich jest właśnie ten - brakujące ogniwo między rock'n'rollem a punkiem.

- complication w wersji koncertowej z niemieckiej telewizji. Brzmią tu prawie jak skrzyżowanie DK z KILLING JOKE.
- drunken maria
- I hate you
"Monks" - bez "the".

Lubie.
Awatar użytkownika
longinus696
zahartowany metalizator
Posty: 3644
Rejestracja: 20-02-2005, 01:19
Lokalizacja: Łódź

Re: 1966

10-08-2013, 22:17

Piękna rzecz. Miałem nawet o nich napisać tutaj, ale się zabierałem do tego, jak pies do jeża, bo nie sądziłem, że kogoś na tym forum w ogóle zainteresuje taka muzyka. Można by powiedzieć, że goście przetarli szlak dla The Velvet Underground (w sensie stylistycznym), gdyby nie to, że skala o wiele mniejsza.
The imagination is a muscle. It has to be exercised. Luis Bunuel

http://musicamok.pl/" onclick="window.open(this.href);return false;
Baton
weteran forumowych bitew
Posty: 1653
Rejestracja: 03-02-2008, 14:51
Lokalizacja: Electric Ladyland

Re: 1966

12-10-2013, 21:49

Nakurwiamy dalej!

Bob Dylan
Blonde On Blonde

Obrazek


O Dylanie ciężko sie pisze, a już mi pisze się szczególnie ciężko - chociaż może to kwestia tego, że właśnie wydoiłem trzy browary a kolejne cztery chłodzą się lodówce. Niewątpliwie jednak Dylan powinien się w Encyklopedii znaleźc - a że się nie znalazł, to nadaję sobie przywilej umieszczenia go tutaj.

Na początek kwestia podstawowa - dlaczego Blonde On Blonde? Ano... powody widzę zasaniczo dwa. Jeden jest historyczny, drugi przekorny. Zacznijmy od drugiego. Dylan wystartował jak petarda. Chłopak nagrywa swoje pierwsze albumy i momentalnie zostaje ikoną - zbuntowanym młodzieńcem, poetą, wlóczęgą with no direction home, ale przede wszystkim buntownikiem, autorem sztandarowych protest songów, które do dzisiaj chwytają za serce i jaja. I nieważne, że Dylan (o przepraszam, Robert Zimmerman) nie potrafi śpiewać - liczy się serce właśnie, a tego u nie brakuje. Ma dwadzieścia kilka lat i już ustanawia standardy folkowego i folkrockowego grania, chociaż może wówczas nie było to jeszcze takie oczywiste... ale jeszcze kilka lat i już było.

Ale Dylan nie jest typem gościa, który znajduje sobie niszę i w niej siedzi. Dowodem tego nagrana w 1965 roku "Bringing It All Back Home - płyta, na której Dylan udowadnia, że czuje wiatr i sięga po instrumentarium elektryczne. Następuje pierwsza wielka "zdrada ideałów:, coś co na scenie folkowej (z założenia akustycznej) jest czynem gorzej niż haniebnym. I nieważne, że album nagrany z wykorzstaniem gitary elektrycznej jest do dzisiaj jeśli nie najlepszym dokonaniem Dylana, to na peno najbardziej esencjonalnym - Dylan w pigułce to właśnie BIABH.

Fani folka są bardzo zdegustowani - więc Dylan, jak na buntonika przystało, nagrywa specjalnie dla nich jeszcze bardziej elektryczny i jeszcze bardziej rockowy Highway 61 Revisited - klasyczny "klasyk jak ja pierdolę", na którym znalazł się jeden z jego najważniejszych hiciorów, czyli Like A Rolling Stone - utwór, który prawie doprowadził Franka Zappę do zakończenia kariery.

Po dwóch wybitnych albumach Dylan zbiera się do następnego. Nagrania idą opornie. Pomysłow jest mnóstwo, ale wsplpraa z Bobem przebiega cięzko i muzycy się plączą i męczą; w studio spędziliwszyscy razem 12 dni, ale całasesja przeciąnęła się na pól roku, a zostało po niej tyle materiału, że nie sposób upchać go na jednej płycie. I tak powstaje Blonde On Blonde - pierwszy DWUPŁYTOWY album w historii muzyki rockowej, co samo w sbie zapewnia mu miejsce w historii na wieki wieków. ALbum ten zarazem jest zwienczeniem pewnej epoki - niedługo po jego wydaniu Dylan ma wypadek motocyklowy i kolejny raz wchodzi do studio blisko póltorej roku później, a wówczas jest już zupelnie innym człowiekiem.

No to powód pierwszy jest ovczywisty - pierszy dwupłytowy album w historii. A drugi? Z elektrycznej trylogii, tak to nazwijmy, ten album jest na pewno najdłuższy, najbardziej rozbudowany i najbardziej nieoczywisty. Może też najmniej znany, chociaż nie brak głosów za tym, że to najlepszy Dylan... tego osatniego nie jestem w stanie stwierdzić, chociaż mogę subiektywnie stwierdzić, że cholernie ten album lubię.

Co tu jest naprawdę fajne? Zacznijmy od tego, że pora roku jest odpowiednia. Tak. Byłem niedawno na Mazowszu, czy tam jego peryferiach - w Ostrołęce, jeśli mamy być ściśli. A kto zna te okolice (powiedzmy, że między Ostrołęką a Tłuszczem - sam środek czarnej dziury), to wie, że tam ino lasy i łąki i lasy i łąki i lasy i łąki i tak bez końca. Tu i ówdzie jakaś wiocha, gdzie mieszkańcy żyją ino z łuskania cebuli, albo jakieś miasto może, równie monotonne i nieciekawe jak cała reszta. Dodajmy do tego wszechobecną nizinność i obecną porę roku i otrzymamy coś pokrewnego temu, co znajdziemy na Blonde On Blonde. Musi być jakiś haczyk - i oczywiście jest. Pośród nudnych lasów i identycznych łąk kryją się czasem skarby, małe, długonogie i kapeluszowe... i gdy je znajdziemy, a może to zajść porą jesienną tylko i wyłącznie, gdy deszcz i zimno, wówczas możemy spojrzećna świat z nowej perspektywy. Mistycznej i psychodelicznej - a wówczas nawet zapadłe wiochy na Mazowszu ukażą swoje ukryte oblicze.

Słuchając Blonde On Blonde widać właśnie to - zapadłe wsie, jesień, żólknące liście, wszechobecną szarugę i monotonię. Wszystko to jednak jest dyskretnie podbarwione niskimi dawkami psylocybiny - tej szarudze i wilgoci, pośród gnijących liści i martych wsi kryje się mistycyzm i Człowiek ze wszystkimi jego przywarami i cnotami. W rozwijających się na skraju pola widzenia fraktalach kryją się historie wesołe i smutne, pełne szaleństwa, ale też nadziei - i to wszystko oferuje Blonde On Blonde. W tej na pozór mało wyrazistej płycie kryje się coś, co po prostu ściska za serce.

Kompozycje są różne, ale wszystkie łączy koncentracja na głosie Dylana i pewna charakterystyczna dla tej płyty monotonia. Czasem jest szybciej, czasem wolniej, nie brak tu dyskretnej przebojowości, ale album pomimo zróznicowania nastrojów (jest tu i rock i folk i blues i elementy country i cholera wie co jeszcze) płynie w sposób bardzo spójny. Niech nikogo nie zwiedzie wysunięcie wokalu na pierwszy plan! Niech Dylanowe wycie i beczenie nie odwróci uwagi od warstwy instrumentalnej - a dzieje się tutaj bardzo, BARDZO dużo. Pozornie monotonny akompaniament do wokalu Mistrza (będącego tu w fenomenalnej formie!) kryje pokłady fantastycznych zagrywek, melodii, wątków, które sprawiają, że w gaciach robi się mokro - ledo jeden przebrzmi, to pojawia się kolejny. Szczególnie zachwycające są hammondy, wprowadzające przyjemnie zakwaszony klimat. Nie ma tu żadnej hardkorowej psychedelii - ale dyskretny powiew zmienionej świadomości wisi nad każdym numerem, mniej lub bardziej. Tak jak pisałem - wraz z Dylanem obserwujemy różne zapadłe nory we wsiach i miastach, w których dzieje się Człowiek, ale nasze spojrzenie jest delikatnie... zmodyfikowane. Nie ma tu żadnej wulgarności, żadnego epatowania efektami. Każdy numer to skończona całość, w której żaden element nie wysuwa się przed pozostałe.

Całość dopełniają, a może przepełniają, znakomite teksty Dylana, tutaj bardziej stonowane - przed bunt i "protestsongowość" wysuwa się surrealizm i niedopowiedzenie.

Na co warto zwrócić uwagę? Numerów jest 14 i żaden nie jest słaby. Na pewno intrygujący jest otwieracz - zrypana, surrealistyczna polka o tytule "Rainy Day Women Nos 12 & 36" ktorej powtarzający się jak mantra refren - Everybody must get stoned - mowi absolutnie wszystko co jest tu do powiedzenia. Do tego dodajmy dwa żelazne dylanowe klasyki - Visions Of Johanna i I Want You, dwa wspaniałe numery o których nie potrafię pisać, a które są esencją klimatu wspomnianego we wcześniejszych akapitach. Doskonały jest też zamykacz - jedenastominutowy Sad Eyed Lady Of The Lowlands (za sam tytuł należą sę laury), mało oczywisty i wyrazisty, ciągnący się w nieskończoność i doskonale dopełniający album. Prywatnie jestem też wielkim fanem "Stuck Inside The Mobile With The Memphis Blues Again" z fantastycznymi klawiszami, na brzmienie których momentalnie dopada mnie flashback. Ale reszta wcale nie jest słabsza.

Nie wiem, czy jest to najlepszy Dylan. Ba, nie wiem nawet, czy jest to najlepsza płyta z elektrycznej trylogii. Wiem tylko, że rewelacyjnie pasuje do obecnej ppry roku. To jest udźwiękowiona jesień, ale nie ma tu taniego epatowania depresją. Jesień to skomplikowane, zlożone zjawisko - na równi smutne jak wesołe. Podobnie jak "Blonde On Blonde".

No, to tyle mam do powiedzenia. Recenzja zajęła mi 72 minuty, tyle ile trwa album. a alicnik wzbił się z trzeciego piwa na piąte. Są płyty o których nie da się pisać - i to jest jedna z nich.
Fairies wear boots and now you gotta believe me
Yeah I saw it, I saw it, I tell you no lies
ODPOWIEDZ