[1973] HAWKWIND - Space Ritual
: 01-02-2013, 19:58
HAWKWIND
The Space Ritual Alive in Liverpool and London
W 1972 roku Hawkwind wkroczył w najlepszy dla siebie okres. Po nagraniu dwóch albumów, z których drugi wskoczył na listę najlepiej sprzedających się albumów w Wielkiej Brytanii, na pozycji 18, nastąpił po raz kolejny szereg personalnych rotacji. Wymieniono sekcję rytmiczną – perkusistę Terryego Ollisa zamieniono na Simona Kinga, a na miejsce Dave'a Andersona trochę przypadkiem wskoczył nie kto inny jak Ian Kilmister vel LEMMY, wówczas osobnik zupełnie nieznany, dziś postać absolutnie kultowa i otoczona nimbem boskości. Zmiana ta wpłynęła na charakter zespołu – o ile duet Ollis/Anderson serwował wyrafinowaną, hipnotyczną rytmikę, o tyle King i Lemmy wnieśli pierwiastek bardziej rockowy. Niezbyt wyrafinowane, kwadratowe łupanie Kinga i dosyć prostacka gra Lemmy'ego (który grać na basie uczył się w trakcie koncertów) nadała Hawkwind ciężaru i pierdolnięcia, a także specyficznego transu.
Po zupełnie nieoczekiwanym sukcesie stworzonego pod wpływem LSD singla „Silver Machine” kapela zdobyła fundusze na zorganizowanie koncertów z prawdziwie epickim, kosmicznym rozmachem – zamysł chodził po głowach od dawna, ale wreszcie pojawiły się środki by go zrealizować.
Koncepcją całości zajął się powiązany ze środowiskiem Hawkwind kosmiczny poeta Robert Calvert, postać o tyle genialna co tragiczna z uwagi na zaburzenia maniakalno – depresyjne przez które współpraca z nim przebiegała dosyć ciężko. Koncerty zostały pomyślane, jako pełne przedstawienie o charakterze audiowizualnym. Opracowano spektakularne efekty świetlne, scenografię, tancerki (w tym posągową Stacię, 184 centymetry wzrostu, cyce jak arbuzy, ubraną tylko w skromne rysuneczki na ciele – cytując Nika Turnera, „była jak mokry sen każdego małego chłopca”), a to wszystko okraszono napisaną przez Bubblesa historyjką science fiction, z którą widownia mogła się zapoznać za pośrednictwem programu wieczoru, który każdy dostawał przy wejściu na koncert.
^Stacia. W ramach ciekawostki zdjęcie w ubraniu.
Kosmiczny Rytuał odbył się pod koniec 1972 roku w ramach trasy promującej trzeci album, „Doremi Fasol Latido”, a w maju 1973 ukazało się dwupłytowe wydawnictwo upamiętniające to wydarzenie. Śmiem twierdzić, że chociaż zdarzyło im się popełnić jeszcze dzieła wielkie, to tego poziomu nie osiągnęli już nigdy.
^Robert Calvert
Set został oparty na bazie Doremi Fasol Latido – zagrano Brainstorm, Space is Deep, Down Through The Night, Lord of Light i Time We Left This World Today – 5 numerów z 7 składających się na album. Ale do tego doszły też zupełnie premierowe numery, a to wszystko przeplatane interludiami w których Calvert recytował swoje wiersze do akompaniamentu syntezatorów. Z wcześniejszych płyt znalazło się miejsce tylko dla Master Of The Universe – z jednej strony, mało, ale wybór można, przynajmniej według mnie, uznać za najlepszy możliwy, bo numer idealnie pasuje do koncepcji rytuału.
Skład który przeprowadził Kosmiczny Rytuał to chyba najlepszy jaki zespół kiedykolwiek miał. Byli więc Lemmy i King, wspomniani na początku. Do tego dwóch specjalistów od elektroniki – DikMik i Del Dettmar; jeden z założycieli kapeli, Nik Turner, na saksofonie i flecie, oraz kapitan całości Dave Brock na gitarze. Wokale zostały obsadzone po trochu przez wszystkich poza Kingiem, DikMikiem i Dettmarem. Hawkwind z tego co kojarzę, nie miał wówczas tak naprawdę frontmana z krwi i kości – tylko grupa zaćpanych zjebów, z których każdy wygląda inaczej, każdy w jakiś sposób przykuwa uwagę i każdy robi swoje. Po swojemu.
Ach, no i oczywiście jeszcze Calvert.
^Od lewej: Mik, Dettmar, King, Brock, Turner, Lemmy
Album, trwający półtorej godziny, mówiąc delikatnie, przytłacza swoją potęgą. Zespół jest w szczycie formy, czuć niesamowita chemię między muzykami – każdy numer to istna orgia dźwięków, dzieje się tu mnóstwo rzeczy, a całość napędza rozpędzona jak buldożer sekcja – King i Lemmy to prawdziwi bohaterowie Kosmicznego Rytuału. Muzyka jest jak na tamte czasy skurwysyńsko ciężka – przez co jak myślę, album można uznać za bardzo metalhead friendly. Pancerne riffy, tektoniczna, transowa perkusja, totalnie odjechany, hipnotyczny bas Lemmy'ego (oklaski na stojąco) to jednak tylko podkład. Odległe, dochodzące jakby z dalekiego kosmosu, przeplatające się solówki saksofonu i gitary Brocka to coś, co po prostu wypruwa flaki. Dodajmy zresztą, że Nik Turner to drugi bohater albumu – jego popisy na saksofonie i flecie nadają całości niesamowitego posmaku i głębi. A to wszystko okraszone suto szumami syntezatorów, bulgotami, bulbaniami, trzaskami i grzmotami. Atmosfera poraża. Prostota, ale i ogromna subtelność, ciężar, ale też nieskończona przestrzeń. Kosmiczny huragan, który porywa słuchacza na sam skraj galaktyki i wrzuca do wnętrza czarnej dziury.
Album został złożony z nagrań z koncertów w Lonydnie i Liverpoolu, ale w ogóle nie czuje się jakiegokolwiek przejścia, całośc brzmi spójnie i płynnie. Po zarejestrowano zrobiono kilka kosmetycznych poprawek w studio, między innymi przycięto Brainstorm - z uwagi na fakt, że Nik Turner przez cały kawałek miał problem z odpowiednim wejściem (kompletnie się gubił, co jest dosyć zabawne biorąc pod uwagę, że to on ten utwór skomponował...) i kapela kręciła się w kółko, żeby wreszcie załapał kiedy jest jego kolej. W rezultacie absolutnie pełna wersja trwa podobno 16 minut. Ja mam wydanie EMI z 2007 roku i tam trwa 13:46. O ile zresztą wiem, jest to wersja "najpełniejsza", chociaż przydałby się jeszcze niepocięty Time We Left... którego można usłyszeć na archiwalnym wydawnictwie Space Ritual Volume 2 i pewnie gdzieśtam jeszcze.
Słabe punkty? Nie ma słabych punktów. Każdy numer jest bezbłędny i słychać to już w pierwszym Born To Go, które od razu wrzuca słuchacza w sam środek gwiezdnego wiru. A potem jest tylko lepiej. Cudowne, pełne wspaniałych melodii, „Down Through The Night”, przytłaczający ciężarem Time We Left This World Today, brawurowo przyjebany Master Of The Universe – to pierwsze rzucające się w uszy highlighty. Ale tak naprawdę każdy numer ma w sobie coś w czym można się zakochać. Moim faworytem jest zdecydowanie rozpędzony jak pociąg Orgone Accumulator z zajebiście pulsującym basem – numer w którym dzieje się wszystko i każdy muzyk ma chwilę na swoją popisówę. A pomiędzy tym wszystkim krótkie interludia, które pozwalają złapać chwilę oddechu.
Być może nie nagrano nic lepszego jeżeli chodzi o tzw space rock. Ale jeśli mam być szczery, to i tak jest prawdopodobnie tylko namiastka tego, czym te koncerty musiały być dla ludzi, którzy mieli szczęście zobaczyć je na własne oczy. Z tancerkami, światłami i tak dalej, musiał to być kompletny kosmos. Niestety nic mi nie wiadomo nawet o jakichkolwiek nagraniach wideo – zostaje tylko sama muzyka, absolutnie porywająca i wywracająca mózg na drugą stronę.
Gdyby ktoś chciał posłuchać, to album można tanio wyrwać za jakieś niezbyt duże pieniądze w reedycji wydanej przez EMI, fajnie zmasterowanej i z trzema bonusowymi numerami.
Ani wcześniej ani później Hawkwind nie wzniósł się na ten poziom. W ramach ciekawostki mogę dodać, że pod koniec lat 80tych istniał pomysł powtórzenia całej imprezy, zainicjowany przez Roberta Calverta. Miało się to nazywać Earth Ritual i projekt był podobno całkiem serio rozważany także przez Brocka i Lemmy'ego (!), ale niestety nic z tego nie wyszło. Robert Calvert zmarł w 1988 roku na zawał serca, w wieku lat 40. R.I.P.
na koniec próbka, gdyby ktoś miał ochotę zobaczyć jak to wygląda:
The Space Ritual Alive in Liverpool and London
W 1972 roku Hawkwind wkroczył w najlepszy dla siebie okres. Po nagraniu dwóch albumów, z których drugi wskoczył na listę najlepiej sprzedających się albumów w Wielkiej Brytanii, na pozycji 18, nastąpił po raz kolejny szereg personalnych rotacji. Wymieniono sekcję rytmiczną – perkusistę Terryego Ollisa zamieniono na Simona Kinga, a na miejsce Dave'a Andersona trochę przypadkiem wskoczył nie kto inny jak Ian Kilmister vel LEMMY, wówczas osobnik zupełnie nieznany, dziś postać absolutnie kultowa i otoczona nimbem boskości. Zmiana ta wpłynęła na charakter zespołu – o ile duet Ollis/Anderson serwował wyrafinowaną, hipnotyczną rytmikę, o tyle King i Lemmy wnieśli pierwiastek bardziej rockowy. Niezbyt wyrafinowane, kwadratowe łupanie Kinga i dosyć prostacka gra Lemmy'ego (który grać na basie uczył się w trakcie koncertów) nadała Hawkwind ciężaru i pierdolnięcia, a także specyficznego transu.
Po zupełnie nieoczekiwanym sukcesie stworzonego pod wpływem LSD singla „Silver Machine” kapela zdobyła fundusze na zorganizowanie koncertów z prawdziwie epickim, kosmicznym rozmachem – zamysł chodził po głowach od dawna, ale wreszcie pojawiły się środki by go zrealizować.
Koncepcją całości zajął się powiązany ze środowiskiem Hawkwind kosmiczny poeta Robert Calvert, postać o tyle genialna co tragiczna z uwagi na zaburzenia maniakalno – depresyjne przez które współpraca z nim przebiegała dosyć ciężko. Koncerty zostały pomyślane, jako pełne przedstawienie o charakterze audiowizualnym. Opracowano spektakularne efekty świetlne, scenografię, tancerki (w tym posągową Stacię, 184 centymetry wzrostu, cyce jak arbuzy, ubraną tylko w skromne rysuneczki na ciele – cytując Nika Turnera, „była jak mokry sen każdego małego chłopca”), a to wszystko okraszono napisaną przez Bubblesa historyjką science fiction, z którą widownia mogła się zapoznać za pośrednictwem programu wieczoru, który każdy dostawał przy wejściu na koncert.
^Stacia. W ramach ciekawostki zdjęcie w ubraniu.
Kosmiczny Rytuał odbył się pod koniec 1972 roku w ramach trasy promującej trzeci album, „Doremi Fasol Latido”, a w maju 1973 ukazało się dwupłytowe wydawnictwo upamiętniające to wydarzenie. Śmiem twierdzić, że chociaż zdarzyło im się popełnić jeszcze dzieła wielkie, to tego poziomu nie osiągnęli już nigdy.
^Robert Calvert
Set został oparty na bazie Doremi Fasol Latido – zagrano Brainstorm, Space is Deep, Down Through The Night, Lord of Light i Time We Left This World Today – 5 numerów z 7 składających się na album. Ale do tego doszły też zupełnie premierowe numery, a to wszystko przeplatane interludiami w których Calvert recytował swoje wiersze do akompaniamentu syntezatorów. Z wcześniejszych płyt znalazło się miejsce tylko dla Master Of The Universe – z jednej strony, mało, ale wybór można, przynajmniej według mnie, uznać za najlepszy możliwy, bo numer idealnie pasuje do koncepcji rytuału.
Skład który przeprowadził Kosmiczny Rytuał to chyba najlepszy jaki zespół kiedykolwiek miał. Byli więc Lemmy i King, wspomniani na początku. Do tego dwóch specjalistów od elektroniki – DikMik i Del Dettmar; jeden z założycieli kapeli, Nik Turner, na saksofonie i flecie, oraz kapitan całości Dave Brock na gitarze. Wokale zostały obsadzone po trochu przez wszystkich poza Kingiem, DikMikiem i Dettmarem. Hawkwind z tego co kojarzę, nie miał wówczas tak naprawdę frontmana z krwi i kości – tylko grupa zaćpanych zjebów, z których każdy wygląda inaczej, każdy w jakiś sposób przykuwa uwagę i każdy robi swoje. Po swojemu.
Ach, no i oczywiście jeszcze Calvert.
^Od lewej: Mik, Dettmar, King, Brock, Turner, Lemmy
Album, trwający półtorej godziny, mówiąc delikatnie, przytłacza swoją potęgą. Zespół jest w szczycie formy, czuć niesamowita chemię między muzykami – każdy numer to istna orgia dźwięków, dzieje się tu mnóstwo rzeczy, a całość napędza rozpędzona jak buldożer sekcja – King i Lemmy to prawdziwi bohaterowie Kosmicznego Rytuału. Muzyka jest jak na tamte czasy skurwysyńsko ciężka – przez co jak myślę, album można uznać za bardzo metalhead friendly. Pancerne riffy, tektoniczna, transowa perkusja, totalnie odjechany, hipnotyczny bas Lemmy'ego (oklaski na stojąco) to jednak tylko podkład. Odległe, dochodzące jakby z dalekiego kosmosu, przeplatające się solówki saksofonu i gitary Brocka to coś, co po prostu wypruwa flaki. Dodajmy zresztą, że Nik Turner to drugi bohater albumu – jego popisy na saksofonie i flecie nadają całości niesamowitego posmaku i głębi. A to wszystko okraszone suto szumami syntezatorów, bulgotami, bulbaniami, trzaskami i grzmotami. Atmosfera poraża. Prostota, ale i ogromna subtelność, ciężar, ale też nieskończona przestrzeń. Kosmiczny huragan, który porywa słuchacza na sam skraj galaktyki i wrzuca do wnętrza czarnej dziury.
Album został złożony z nagrań z koncertów w Lonydnie i Liverpoolu, ale w ogóle nie czuje się jakiegokolwiek przejścia, całośc brzmi spójnie i płynnie. Po zarejestrowano zrobiono kilka kosmetycznych poprawek w studio, między innymi przycięto Brainstorm - z uwagi na fakt, że Nik Turner przez cały kawałek miał problem z odpowiednim wejściem (kompletnie się gubił, co jest dosyć zabawne biorąc pod uwagę, że to on ten utwór skomponował...) i kapela kręciła się w kółko, żeby wreszcie załapał kiedy jest jego kolej. W rezultacie absolutnie pełna wersja trwa podobno 16 minut. Ja mam wydanie EMI z 2007 roku i tam trwa 13:46. O ile zresztą wiem, jest to wersja "najpełniejsza", chociaż przydałby się jeszcze niepocięty Time We Left... którego można usłyszeć na archiwalnym wydawnictwie Space Ritual Volume 2 i pewnie gdzieśtam jeszcze.
Słabe punkty? Nie ma słabych punktów. Każdy numer jest bezbłędny i słychać to już w pierwszym Born To Go, które od razu wrzuca słuchacza w sam środek gwiezdnego wiru. A potem jest tylko lepiej. Cudowne, pełne wspaniałych melodii, „Down Through The Night”, przytłaczający ciężarem Time We Left This World Today, brawurowo przyjebany Master Of The Universe – to pierwsze rzucające się w uszy highlighty. Ale tak naprawdę każdy numer ma w sobie coś w czym można się zakochać. Moim faworytem jest zdecydowanie rozpędzony jak pociąg Orgone Accumulator z zajebiście pulsującym basem – numer w którym dzieje się wszystko i każdy muzyk ma chwilę na swoją popisówę. A pomiędzy tym wszystkim krótkie interludia, które pozwalają złapać chwilę oddechu.
Być może nie nagrano nic lepszego jeżeli chodzi o tzw space rock. Ale jeśli mam być szczery, to i tak jest prawdopodobnie tylko namiastka tego, czym te koncerty musiały być dla ludzi, którzy mieli szczęście zobaczyć je na własne oczy. Z tancerkami, światłami i tak dalej, musiał to być kompletny kosmos. Niestety nic mi nie wiadomo nawet o jakichkolwiek nagraniach wideo – zostaje tylko sama muzyka, absolutnie porywająca i wywracająca mózg na drugą stronę.
Gdyby ktoś chciał posłuchać, to album można tanio wyrwać za jakieś niezbyt duże pieniądze w reedycji wydanej przez EMI, fajnie zmasterowanej i z trzema bonusowymi numerami.
Ani wcześniej ani później Hawkwind nie wzniósł się na ten poziom. W ramach ciekawostki mogę dodać, że pod koniec lat 80tych istniał pomysł powtórzenia całej imprezy, zainicjowany przez Roberta Calverta. Miało się to nazywać Earth Ritual i projekt był podobno całkiem serio rozważany także przez Brocka i Lemmy'ego (!), ale niestety nic z tego nie wyszło. Robert Calvert zmarł w 1988 roku na zawał serca, w wieku lat 40. R.I.P.
na koniec próbka, gdyby ktoś miał ochotę zobaczyć jak to wygląda: