ASH RA TEMPEL - Ash Ra Tempel (1971)
: 01-11-2012, 08:52
Będzie nowy temat, nie chcę, żeby ta płyta zginęła w nawale innych.

ASH RA TEMPEL
Ash Ra Tempel
Zapraszamy do Niemiec do roku 1970. Powstaje tam z inicjatywy Manuela Gottschinga formacja ASH RA TEMPEL, a w następnym roku ukazuje się jej przecudowny debiut, o którym,. o dziwo, chyba nikt szerzej nic nie napisał, chociaż widuje się tę charakterystyczną "egipską" okładkę nawet często w playlistach. W sumie to jeden z tych albumów o których trzeba milczeć, że tak pojadę Wittgensteinem, ale może jednak spróbujmy coś naskrobać.
Czterdzieści pięc minut muzyki i trzech facetów. Trzech ujaranych do nieprzytomności gości, z których jeden zrobił wielką karierę, a drugi trochę mniejszą. Ten pierwszy to oczywiście nie kto inny jak wielki KLAUS SCHULZE, obsługujący tutaj bębny, a ten drugi to Manuel Gottsching, który gra na gitarze. Obaj panowie odpowiadają tez za elektronikę. No i wspomaga ich jeszcze na basie Hartmut Enke, dziś już niezyjący. W momencie nagraia płyty wszyscy byli bardzo młodzi. Gottsching i Enke mieli po dziewiętnaście lat! A Schulze nieco więcej, bo dwadzieścia cztery, ale to cały czas jednak bardzo młody wiek wszak. A mimo to, a może właśnie dzięki temu, stworzyli znakomty album, którego echa odbijają się na scenie do dzisiaj. Zresztą, wystarczy posłuchać dowolnej kapeli grającej improwizującego space rocka w psychodelicznej zalewie; w której z nich nie słychać wspaniałego ASH RA TEMPEL?
Debiut ASH RA TEMPEL to dwa numery, po jednym na każda stronę winyla, wypełniony po brzegi kosmiczno - psychedelicznym jamowaniem. Zaczyna się spokojnie, bo od rozmytych elektronicznych pejzaży i wiejącego słonecznego wiatru, z którego powoli wyłania się wyjąca gitara i perkusja. napięcie rośnie, tempo przyspiesza, nadchodzi huragan. Wiatr słoneczny pędzi przez kosmos w stronę księzyców Jowisza, niosąc nas w podróz do nieskończoności i nikt nie przewidzi co będzie dalej. Słuchacza czekają więc podróze w rozpędzonych, rozklekotanych statkach kosmicznych gnających na złamanie karku z prędkością nadświetlną, spacery po odległych planetach spowitych mgłą, podziwianie zachodów dwóch słońc i przemierzanie pustyń skąpanych światłem umierających czerwonych nadolbrzymów. Nie zabraknie też miejsca na spacery po przestrzeni kosmicznej. Będzie szaleństwo i walka o życie podczas podróży za horyzont zdarzeń i spokojne, kontemplacyjne przyglądanie się bezmiarowi wszechświata. Gottsching i Schulze kreują przed słuchaczami mnóstwo obrazów, które zmieniają się jak w kalejdoskopie, a jednocześnie ani przez moment nie mamy wrażenia, że obcujemy z czymś chaotycznym. Nie. Jest szaleństwo, ale jest też jakaś podskórna logika, tu się wszystko doskonale trzyma kupy. Tak jak wszechświat - z jednej strony zupełnie obłąkany, a z drugiej - jednak mający jakiś ukryty porządek w sobie. Wizyjnośc tej muzyki jest przerażająca. Wystarczy zamknąc oczy i odlecieć na orbitę Saturna.
A to wszystko osiągnnięte bardzo prostymi środkami. Debiut ASH RA TEMPEL nie jest jakiś niewiarygodnie bogaty brzmieniowo, czy aranżacyjnie. Bas, gitara, perkusja i trochę klasycznej elektroniki spod znaku tego, co później rozwiijali na swoich płytach Klaus Schulze i Manuel Gottsching. Wokali brak. Na to zaś został nałożony łagodny pogłos, który dodaje całości ogromnej przestrzeni i sprawia, że muzyka brzmi nieco sennie, z pogranicza jawy i snu, spowita oparami marihuany. Dodajmy, że najlepiej słucha się tego w stanie "pomiędzy" - uwielbiam zasypiać przy tej płycie. Uwielbiam też spalić do niej solidne bongo, bo jest do tego wprost stworzona, ale nie tylko wtedy potrafi pokazać pazur. Nie na darmo jeden z numerów ma tytuł Traummaschine - Maszyna Snów.
Żebby nie przedłużać, dodajmy, że wszystko jest tutaj pefekcyjne, ale moim faworytem jest SCHULZE - co ten koleś robi za garami! Boże! Szczególnie w tych szybszych fragmentach, gdy wali jak oszalały w perkusję, jakby miał osiem rąk,no huragan, niesłychanie nachniony dodajmy.
ART nagrało potem jeszcze wiele płyt, niektóre nawet niezłe, ale tak szczerze - do debiutu, na którym dotknęli gwiazd, nie zbliżyli się już chyba nigdy. Może na Schwingungen... ale nie, to jednak nie to.
No i to by było tyle, więcej nie jestem w stanie powiedzieć. No co ponadto, ż polecam? Że to wszystko truizmy, które wypadają blado przy jednej z najlepszych płyt krautrocka? Znać trzeba; kto nie zna, a kocha kosmos, niech bada. Wszechświat nie zaczął się na VOIVOD. Wszechświat zaczął się wcześniej, a jedną z jego najlepszych ilustracji stworzyła grupa nastolatków w 1971 roku. Dziękuję za uwagę.




ASH RA TEMPEL
Ash Ra Tempel
Zapraszamy do Niemiec do roku 1970. Powstaje tam z inicjatywy Manuela Gottschinga formacja ASH RA TEMPEL, a w następnym roku ukazuje się jej przecudowny debiut, o którym,. o dziwo, chyba nikt szerzej nic nie napisał, chociaż widuje się tę charakterystyczną "egipską" okładkę nawet często w playlistach. W sumie to jeden z tych albumów o których trzeba milczeć, że tak pojadę Wittgensteinem, ale może jednak spróbujmy coś naskrobać.
Czterdzieści pięc minut muzyki i trzech facetów. Trzech ujaranych do nieprzytomności gości, z których jeden zrobił wielką karierę, a drugi trochę mniejszą. Ten pierwszy to oczywiście nie kto inny jak wielki KLAUS SCHULZE, obsługujący tutaj bębny, a ten drugi to Manuel Gottsching, który gra na gitarze. Obaj panowie odpowiadają tez za elektronikę. No i wspomaga ich jeszcze na basie Hartmut Enke, dziś już niezyjący. W momencie nagraia płyty wszyscy byli bardzo młodzi. Gottsching i Enke mieli po dziewiętnaście lat! A Schulze nieco więcej, bo dwadzieścia cztery, ale to cały czas jednak bardzo młody wiek wszak. A mimo to, a może właśnie dzięki temu, stworzyli znakomty album, którego echa odbijają się na scenie do dzisiaj. Zresztą, wystarczy posłuchać dowolnej kapeli grającej improwizującego space rocka w psychodelicznej zalewie; w której z nich nie słychać wspaniałego ASH RA TEMPEL?
Debiut ASH RA TEMPEL to dwa numery, po jednym na każda stronę winyla, wypełniony po brzegi kosmiczno - psychedelicznym jamowaniem. Zaczyna się spokojnie, bo od rozmytych elektronicznych pejzaży i wiejącego słonecznego wiatru, z którego powoli wyłania się wyjąca gitara i perkusja. napięcie rośnie, tempo przyspiesza, nadchodzi huragan. Wiatr słoneczny pędzi przez kosmos w stronę księzyców Jowisza, niosąc nas w podróz do nieskończoności i nikt nie przewidzi co będzie dalej. Słuchacza czekają więc podróze w rozpędzonych, rozklekotanych statkach kosmicznych gnających na złamanie karku z prędkością nadświetlną, spacery po odległych planetach spowitych mgłą, podziwianie zachodów dwóch słońc i przemierzanie pustyń skąpanych światłem umierających czerwonych nadolbrzymów. Nie zabraknie też miejsca na spacery po przestrzeni kosmicznej. Będzie szaleństwo i walka o życie podczas podróży za horyzont zdarzeń i spokojne, kontemplacyjne przyglądanie się bezmiarowi wszechświata. Gottsching i Schulze kreują przed słuchaczami mnóstwo obrazów, które zmieniają się jak w kalejdoskopie, a jednocześnie ani przez moment nie mamy wrażenia, że obcujemy z czymś chaotycznym. Nie. Jest szaleństwo, ale jest też jakaś podskórna logika, tu się wszystko doskonale trzyma kupy. Tak jak wszechświat - z jednej strony zupełnie obłąkany, a z drugiej - jednak mający jakiś ukryty porządek w sobie. Wizyjnośc tej muzyki jest przerażająca. Wystarczy zamknąc oczy i odlecieć na orbitę Saturna.
A to wszystko osiągnnięte bardzo prostymi środkami. Debiut ASH RA TEMPEL nie jest jakiś niewiarygodnie bogaty brzmieniowo, czy aranżacyjnie. Bas, gitara, perkusja i trochę klasycznej elektroniki spod znaku tego, co później rozwiijali na swoich płytach Klaus Schulze i Manuel Gottsching. Wokali brak. Na to zaś został nałożony łagodny pogłos, który dodaje całości ogromnej przestrzeni i sprawia, że muzyka brzmi nieco sennie, z pogranicza jawy i snu, spowita oparami marihuany. Dodajmy, że najlepiej słucha się tego w stanie "pomiędzy" - uwielbiam zasypiać przy tej płycie. Uwielbiam też spalić do niej solidne bongo, bo jest do tego wprost stworzona, ale nie tylko wtedy potrafi pokazać pazur. Nie na darmo jeden z numerów ma tytuł Traummaschine - Maszyna Snów.
Żebby nie przedłużać, dodajmy, że wszystko jest tutaj pefekcyjne, ale moim faworytem jest SCHULZE - co ten koleś robi za garami! Boże! Szczególnie w tych szybszych fragmentach, gdy wali jak oszalały w perkusję, jakby miał osiem rąk,no huragan, niesłychanie nachniony dodajmy.
ART nagrało potem jeszcze wiele płyt, niektóre nawet niezłe, ale tak szczerze - do debiutu, na którym dotknęli gwiazd, nie zbliżyli się już chyba nigdy. Może na Schwingungen... ale nie, to jednak nie to.
No i to by było tyle, więcej nie jestem w stanie powiedzieć. No co ponadto, ż polecam? Że to wszystko truizmy, które wypadają blado przy jednej z najlepszych płyt krautrocka? Znać trzeba; kto nie zna, a kocha kosmos, niech bada. Wszechświat nie zaczął się na VOIVOD. Wszechświat zaczął się wcześniej, a jedną z jego najlepszych ilustracji stworzyła grupa nastolatków w 1971 roku. Dziękuję za uwagę.


