20-09-2022, 16:38
Skoro gadka zeszła na mięso, blisko tematu BARFa. Podzielę się zatem umiarkowanie interesującą historią. Mniej więcej dekadę temu eksica wybłagała pieska. Rasowego, corgi. Wzięliśmy już rocznego. Od samego początku był wrażliwy pokarmowo, trzeba mu było uważnie dobierać karmy, a problem był taki, że zdarzały się jaja z dystrybucją, np. zmieniał się lokalny dystrybutor i przez parę miesięcy marka nie była dostępna. Trochę z tego powodu, a trochę z mody, bo to rzekomy święty Graal żywienia, eksica poszła w BARFa. Efekt był taki, że po trzech latach siedmioletni wtedy pies miał doszczętnie rozregulowany układ pokarmowy. To, co zeżarł, wysrywał, prawie nie funkcjonowało trawienie. Pewnie by zszedł, gdyby ktoś nie polecił takiej przedpotopowej wetki, pracownicy naukowej uniwersytetu przyrodniczego. Postawiła sprawę jasno: albo słuchać jej dyspozycji, albo wypierdalać. Dobrała suchą karmę na bazie białka tych afrykańskich much, o której wspominałem wyżej i temat skończył się jak ręką odjął. Aha, w międzyczasie psu trzeba było wywalić śledzionę, bo porobiły się na niej jakieś narośle, aczkolwiek niezłośliwe. To jednak mogła być tylko koincydencja. Generalnie cały BARF działa przy niechęci zdecydowanej większości weterynarzy, dla których jest rzeczą spoza paradygmatu dietetycznego. Tworzy coś w rodzaju zespołu sekt kierowanych przez guru, który ma jakieś kompetencje w czytaniu wyników biochemicznych (albo tak twierdzi) i wydaje akolitom zalecenia. Przynajmniej sporą część poradników można sobie wsadzić w dupę, poznałem jedną z autorek: właścicielka sklepiku z karmą bez przygotowania merytorycznego, potrafiąca sypnąć się w jakichś rekomendacjach między systemem metrycznym a imperialnym, której wydało się, że coś wie i spisała to. Tak że tego, można dawać surowe mięcho porządnej jakości i wyjść na tym znacznie gorzej niż na przyzwoitej karmie.